17

Scenariusz posuwał się do przodu. Pisanie nigdy nie było dla mnie problemem. Jak sięgnę pamięcią zawsze pisałem tak samo; nastawiałem radio na stację z muzyką klasyczną, zapalałem papierosa albo cygaro, otwierałem butelkę. Resztę robiła maszyna. Ja musiałem tylko przy tym być. Pisanie pozwalało przetrwać, kiedy życie nie miało mi nic do zaoferowania, kiedy życie jako takie było teatrem grozy. To maszyna mnie pocieszała, mówiła do mnie, zabawiała mnie, była moją ucieczką. Właśnie po to przede wszystkim pisałem: żeby uciec, uciec przed wariatkowem, uciec przed ulicą, uciec przed samym sobą.

– Pijesz, żeby uciec przed rzeczywistością – wrzeszczała na mnie jedna z moich byłych kobiet.

– Oczywiście, kochanie – odpowiedziałem.

Miałem butelkę i maszynę. Lubiłem trzymać po jednym grzybic u w każdej garści, a barszcz mógł spokojnie szlag trafić.

Wracając do tematu: scenariusz szedł mi nieźle. Kiedy pracowałem nad powieścią, opowiadaniem albo wierszem, lubiłem od czasu do czasu zafundować sobie wolny wieczór czy dwa. Do scenariusza siadałem wieczór w wieczór. Nagle okazało się, że skończyłem robotę.

Zadzwoniłem do Jona.

– Nie wiem, czy mi wyszło, w każdym razie skończyłem.

– Cudownie! Zaraz bym przyjechał po scenariusz, ale właśnie mamy coś w rodzaju uroczystego lunchu. Goście, jadło, napoje. François jest kucharzem. Czy mógłbyś przywieźć do nas scenariusz?

– Chętnie, ale boję się jeździć po waszej okolicy.

– Nie pierdoł, Hank, nikt ci nie rąbnie tego starego garbusa.

– Kiedy właśnie kupiłem nowe BMW.

– Co?

– Przedwczoraj. Mój konsultant podatkowy twierdzi, że samochód da się odpisać od podatku.

– Odpisać od podatku? To chyba niemożliwe…

– Tak mi powiedział. Twierdzi, że w Ameryce musisz wydawać pieniądze, bo inaczej ci je zabiorą. No więc mi nie będą mogli nic odebrać, bo ja nic nie mam.

– Muszę koniecznie zobaczyć ten scenariusz! Jak będę miał co pokazać producentowi, zaraz ruszę z miejsca.

– Niech ci będzie. Wiesz, gdzie jest supermarket Ralpha na obrzeżach getta?

– Wiem.

– Dojadę do parkingu i zadzwonię do ciebie. Przyjedziesz po mnie, dobra?

– Dobra, czekam na telefon…


Czekaliśmy z Sarą przy naszym BMW 320i, aż zajedzie po nas Jon. Wsiedliśmy do jego wozu i ruszyliśmy w stronę getta.

– Co powiedzą czytelnicy i krytycy twoich dzieł, jak się dowiedzą o BMW?

– Ta banda sukinsynów po staremu będzie musiała mnie oceniać na podstawie moich utworów.

– Nie zawsze chcą tak robić.

– To już ich problem.

– Przywiozłeś scenariusz?

– Ja go mam – wyjaśniła Sara.

– Moja sekretarka.

– Hank szybko się uwinął z robotą.

– Jestem geniusz model 320i – oświadczyłem.

Zajechaliśmy pod dom Jona. Stało tam mnóstwo samochodów. Było jeszcze wcześnie, gdzieś koło wpół do drugiej. Przeszliśmy przez dom na podwórko od tyłu.

Przyjęcie musiało się już zacząć jakiś czas temu. Na drewnianych stołach poniewierały się puste butelki. Nadgryzione plasterki arbuza smętnie więdły w promieniach słońca. Rój much zamigotał na owocach i odfrunął. Goście wyglądali, jakby siedzieli co najmniej od 3 godzin. Przyjęcie należało do frakcyjnych: grupki złożone z 3 czy 4 osób nie zwracały najmniejszej uwagi na inne grupki złożone z 3 czy 4 osób. Obserwowało się pewną domieszkę Europejczyków, osobników z Hollywood i paru innych gatunków. Cała reszta pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, tkwili tara po prostu i już, śmiertelnie zdeterminowani nie ruszyć się z miejsca. W powietrzu unosiła się wrogość. Nie wiedziałem, jaka jest na to rada. Jon wiedział: odkorkował kilka butelek wina.

Podeszliśmy do François. François obsługiwał rożen. Zalany w trupa, cierpiał najczarniejszą depresję. Na rożnie obracały się kawałki kur. Przyrumienione mięso zaczynało już skwierczeć, ale François nadal obracał rożen.

Wyglądał koszmarnie. Na głowie miał ogromną czapkę kucharską. Czapka musiała mu spaść parę razy z głowy, bo była cała upaprana błotem. Zauważył nas.

– A! CZEKAŁEM NA WAS! SPÓŹNILIŚCIE SIĘ! CO SIĘ STAŁO? NIE ROZUMIEM!

– Przepraszamy, François, ale musieliśmy zaparkować przed Ralphem.

– ZOSTAWIŁEM DLA WAS TROCHĘ KURY! CZĘSTUJCIE SIĘ!

Sięgnął po dwie papierowe tacki i na każdą nałożył po kawałku kury.

– Dziękujemy, François.

Znaleźliśmy z Sarą wolny stolik i usiedliśmy. Jon usiadł z nami.

– François jest zdenerwowany. Podejrzewa, że zabiłem którąś z jego kur. Kupiłem porcjowany drób u Ralpha.

– François jest bardzo wrażliwy – zauważyła Sara.

– Jeszcze jak – potwierdził Jon. – Co gorsza, wziął sobie teraz za punkt honoru uchronić nas przed włamaniem. Wszędzie pozakładał przewody i najbardziej nieprawdopodobne czujniki alarmowe. Superczułe. Pierdnąłem i jeden się włączył.

– Pieprzysz…

– Naprawdę! W dodatku niedawno François wsiadł do samochodu i włączył stacyjkę. Silnik zapalił. François wrzucił wsteczny. Nic. Pomyślał, że wsteczny nawalił. Wysiadł z samochodu i odkrył, że oba tylne koła zniknęły…

– Niemożliwe…

– A jednak. Tył samochodu stał na kupie kamieni. Koła zniknęły.

– Zostawili przednie koła?

– Tak.

– Skąd wzięliście nowe koła i opony? – zaciekawiła się Sara.

– Odkupiliśmy od łobuzów.

– Co? Możesz nam jeszcze nalać?

Nalał.

– Zastukali do drzwi: „Chcecie koła? Mamy wasze koła.” Wpuściłem ich do środka. „ZABIJĘ WAS!” – wrzasnął François. Kazałem mu się zamknąć. Popiliśmy z nimi winka, targując się zawzięcie. Upłynęło sporo czasu i wina, w końcu jednak się dogadaliśmy. Przynieśli koła i opony. Cisnęli na podłogę i już. Po wszystkim.

– Ile cię to kosztowało? – spytała Sara.

– 33 dolary. To chyba nie najgorzej za 2 koła i 2 opony.

– Nie najgorzej – przyznałem.

– To znaczy w sumie zapłaciłem 38. Musieliśmy im dopłacić 5 dolarów za obietnicę, że już nie ukradną więcej kół.

– A jak je ukradnie ktoś inny?

– Za 5 dolarów dają gwarancję, że nikt więcej nie tknie naszych kół. Ale tych 5 dolarów odnosi się wyłącznie do kół. Cała reszta nie podlega gwarancji.

– Czy zawarliście jeszcze jakieś umowy?

– Nie, potem już sobie poszli. Okazało się jednak, że radio zniknęło. Patrzyliśmy im cały czas na ręce, a jednak radio zniknęło. Nie mam pojęcia, jak to zrobili. To było radio zwyczajnej wielkości. W co je wsadzili? Jak je wynieśli za drzwi? Pojęcia nie mam. Przyznasz, że to podziwu godne.

– Zgadzam się.

Jon wstał ze scenariuszem w ręku.

– Muszę go schować. Mam specjalną kryjówkę. Dziękuję ci bardzo za twój wkład pracy, Hank.

– Nie ma za co. Łatwy pieniądz.

Jon wyszedł, zabierając scenariusz. Spojrzałem na swój kawałek kury.

– Jezu, nie przełknę tego… jest spalona na kamień.

– Mojej też się nie da jeść…

– Pod płotem widzę kubeł na śmieci. Spróbujemy wywalić to świństwo po kryjomu…

Podeszliśmy do kubła. Znad płotu śledził nas rząd oczek wyzierających z czarnych twarzyczek.

– Patrzcie, podjemy se kury…

– Daj skrzydełko, skurwlu jeden.

Podszedłem do płota.

– Są przypalone… tego się nie da jeść…

Mała rączka wystrzeliła w powietrze, porywając kawał kury. Inna rączka porwała porcję Sary.

Dwóch facecików z wrzaskiem rzuciło się do ucieczki. Za nimi poleciała cała reszta wrzeszczących facecików.

– Czasami nienawidzę tego, że jestem biała – oświadczyła Sara.

– Istnieją również białe getta. I bogaci Murzyni.

– To nie to samo.

– Wiem, ale nie mam pojęcia, co mógłbym zrobić w tej sprawie.

– Od czegoś trzeba zacząć.

– Jestem zbyt wielkim tchórzem. Zanadto się trzęsę o moją białą skórę. Chodź, dołączymy do wesołej kompanii i napijemy się jeszcze.

– Na wszystko masz jedną odpowiedź: napić się.

– Wręcz przeciwnie, to jest moja odpowiedź na nic.


Nadal utrzymywał się podział na frakcje. Nawet na rozwalonym podwórku za domem istniały sektory getta, sektory Malibu i sektory Beverly Hills. Na przykład najlepiej ubrani, w ciuchach od znanych projektantów, trzymali się razem. Każdy typ rozpoznawał swoich przedstawicieli i nie zdradzał najmniejszych skłonności do zadawania się z pozostałymi. Dziwiło mnie, te niektórym z nich w ogóle chciało się przyjeżdżać do czarnego getta w Venice. Może uważali, że to będzie w dobrym stylu. Oczywiście specyficznego posmaku dodawał temu wszystkiemu fakt, że wśród sławnych i bogatych roiło się od durnych cip i palantów, którzy załapali się gdzieś po prostu na korzystną listę płac albo wzbogacili dzięki głupocie szerokiej publiczności. Zwykle nie mieli za grosz talentu, wizji ani ducha, choć w oczach publiczności uchodzili za pięknych, godnych szacunku i podobnych bogom. Zły gust zrodził dużo więcej milionerów niż dobry gust. Wszystko w końcu sprowadza się do tego, kto uzyska przewagę głosów. W kretowisku kret zostaje królem. Komu więc należało się to wszystko? Nic nie należało się nikomu…

François siedział przy stole. Dosiedliśmy się do niego, ale okazało się, że jest markotny i w trupa zalany. Ledwie nas poznał. W wargach trzymał wilgotne, wykruszone cygaro. Oczy wbił w kieliszek. Nadal miał na głowie brudną czapkę kucharską. Nawet w najcięższych chwilach zachowywał resztki stylu. Teraz te resztki też się ulotniły. To było straszne.

– DLACZEGO SIĘ SPÓŹNILIŚCIE? JAKIM PRAWEM! ODWLEKAŁEM LUNCH I CZEKAŁEM NA WAS! DLACZEGO SIĘ SPÓŹNILIŚCIE?

– Słuchaj, przyjacielu, może byś tak spróbował to odespać? Jutro będzie lepiej…

– JUTRO ZAWSZE JEST TAK SAMO! TU JEST PROBLEM!

Podszedł do nas Jon.

– Zajmę się nim. Nic mu nie będzie. Chodźcie, poznam was z niektórymi gośćmi.

– Musimy już lecieć…

– Tak wcześnie?

– No. Martwię się o 320i.

– Podrzucę was…


Samochód nie ulotnił się. Wsiedliśmy i pomachali Jonowi, który wracał do getta, do swojego przyjęcia i biednego François.

Po chwili byliśmy już na autostradzie.

– Tyle dobrego przynajmniej, że napisałeś scenariusz – zamyśliła się Sara.

– Przynajmniej tyle…

– Myślisz, że będzie z tego film?

– Rzecz traktuje o życiu pijaka. Kogo obchodzi życie pijaka?

– Mnie. Kogo chciałbyś obsadzić w roli głównej?

– François.

– François?

– Tak.

– Czy mamy coś do picia w domu?

– Pół skrzynki gamay beaujolais.

– Powinno starczyć…

Dodałem gazu i popędziliśmy do skrzynki.

Загрузка...