6

Z Pinchotem byliśmy umówieni w hallu Beverly Hills Chershire o 2 po południu, znakiem czego miał mi przepaść dzień na torze wyścigowym. Byłem trochę zły, ale Jon się uparł. Miał tam być pewien facet, który posiadł umiejętność zdobywania funduszy na produkcję filmów. Ten gość, niejaki Jean – Paul Sanrah, podobno nie miał żadnej własnej forsy, a mimo to zawsze potrafił ja skołować. Mówiono o nim, że gdyby obtargał laskę pomnikowi w parku, z genitaliów poleciałyby pieniądze. Bardzo dobrze. Apartament 530. Prawdę mówiąc, miałem ochotę dać nogę.

W apartamencie 530 mieliśmy też zastać Jon – Luc Modarda, francuskiego reżysera filmowego. Moje utwory, twierdził Pinchot, szalenie podobają się Modardowi. Bardzo dobrze.

Droga Sara towarzyszyła mi na wypadek, gdybym nie mógł potem trafić do domu. Dodatkowo podejrzewała, że w apartamencie 530 może się roić od błyskających obnażonymi pępkami starletek.

Dotarliśmy na miejsce. Jon siedział w hallu, w wielkim skórzanym fotelu, wypatrując szaleńców i świrów. Na nasz widok wstał, wypinając pierś, Jon to kawał chłopa, ale lubi się wydawać jeszcze większy.

Wymieniliśmy słowa powitania i poszliśmy za Pinchotem do windy.

– Jak ci idzie scenariusz?

– Nabiera wstępnych kształtów.

– O czym będzie?

– O pijakach. O całej masie pijaków.

Drzwi windy rozsunęły się. W środku było bardzo przyjemnie. Wszystko obite puszystą zieloną tkaniną.

Jak się lepiej wpatrzyło w tę zieleń, to wychodziło na to, że roi się tam od pawi. Pawie na ścianach i pawie na suficie.

– Klasa – pochwaliłem.

– Za dużo tego – powiedziała Sara.

Winda zatrzymała się na 5. Wysiedliśmy. Dywan leż był puszysty i zielony i również roił się od pawi. Deptaliśmy po pawiach. Wreszcie dotarliśmy do apartament u 530. Prowadziły do niego ciężkie czarne odrzwia, o wiele większe od zwyczajnych drzwi, kto wie, czy nie 2 razy większe. Wyglądały jak brama zamkowa.

Jon zastukał zieloną kołatką w kształcie głowy Balzaca.

Nic.

Zastukał głośniej.

Czekaliśmy.

Powolutku drzwi otwarły się. Otwierał je malutki człowieczek u kredowobiałej twarzy.

– Henri – Leon! – ucieszył się Jon Pinchot.

Weszliśmy. Pokój był ogromny, a wszystko w nim jakby ciut za duże, Wielkie krzesła, wielkie stoły. Długie ściany. Wysokie sufity. Mimo to nad wszystkim unosił się dziwny odór stęchlizny. Tyle przestrzeni, a czułeś się jak w grobie.

Zostaliśmy sobie wszyscy przedstawieni.

Koleś o twarzy białej jak kreda okazał się Henri – Leonem Sanrah, bratem Jean – Paula Sanrah, tego od kołowania forsy. Był też Jon – Luc Modard. Stał bardzo spokojnie. Nic nie mówił. Wyglądało, że pozuje na geniusza. Niski, śniady, robił wrażenie, jakby się niedokładnie ogolił tanią maszynką elektryczną.

– O! – ucieszył się Henri – Leon Sanrah. – Widzę, że przyprowadziłeś córkę. Słyszałem o twojej córce Reenie!

– Nie, nie sprostowałem. – To jest Sara. Moja żona.

– Alkohol jest na stole. Mnóstwo różnych win. Jedzenie też jest. Częstujcie się. Przyprowadzę Jean – Paula – powiedział Henri.

To mówiąc Henri – Leon wyszedł do drugiego pokoju po Jeana – Paula. Jednocześnie Jon – Luc Modard zrobił obrót i powędrował w róg pokoju. Zaszył się w ciemnym kącie i stamtąd gapił się na nas. Podeszliśmy do stołu…

– Otwórz czerwone – poradziłem Pinchotowi. – Od razu kilka butelek.

Pinchot złapał korkociąg i ruszył do dzieła. Na srebrnych półmiskach leżało pełno żarcia.

– Nie jedz mięsa – ostrzegła mnie Sara. – Ani ciasta: za dużo cukru.

Dobre bogi zesłały Sarę, żeby dodać mi dziesięć lat życia. Te same bogi pchały moją głowę pod nóż, po to żeby w ostatniej chwili zdjąć ją z szafotu. Dziwne jakieś to były bogi. Teraz popychały mnie do pisania scenariusza. Bynajmniej się do tego nie paliłem. Oczywiście wiedziałem, że jak już napiszę, to będzie niezłe. Nie znakomite. Ale niezłe. Miałem łatwość słowa.

Pinchot nalał nam wina. Wszyscy troje wzięliśmy kieliszki do ręki.

– E – hę powiedziała znacząco Sara.

– Francuskie – skonstatował Pinchot.

– Wybaczam ci – ja na to.

Pijąc miałem widok na wnętrze drugiego pokoju. Drzwi były, jak to się mówi, otwarte na oścież. Henri – Leon usiłował wskrzesić olbrzymie cielsko spoczywające na olbrzymim łożu. Cielsko nie dawało się wskrzesić.

Zobaczyłem, że Henri – Leon sięga do miski i nabiera pełną garść kostek lodu. Dwie pełne garści. Kostkami lodu okłada policzki i czoło. Rozpina koszulę i wciera lód w pierś.

Cielsko nadal nie daje znaków życia.

Nagle siada z wrzaskiem:

– CO MI ROBISZ, SUKINSYNU? BĘDĘ SIĘ MUSIAŁ ROZMRAŻAĆ!

– Jean – Paul, Jean – Paul… masz… gości!

– GOŚCI? NA CO MI GOŚCIE? POTRZEBNI MI JAK PSU ROBAKI! IDŹ I NA WPYCHAJ IM ŻAB DO GĘBY! NASZCZAJ NA NICH! PODPAL ICH!

– Jean – Paul… Jean – Paul… byłeś umówiony z Jonem Pinchotem i jego scenarzystą…

– Dobra… kurwa… zaraz do nich wyjdę… tylko zwalę konia… Albo nie… odłożę to na później… będę miał jakiś cel w życiu…

Henri – Leon wyszedł z pokoju i przemówił do nas.

– Zaraz przyjdzie. Przeżył ogromny szok. Myślał, że żona go opuściła. Dziś rano przychodzi telegram z Paryża: zmieniła zdanie. To był śmiertelny cios, jakby sfora wściekłych psów rwała wielkiego bawołu na sztuki…

Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

Wreszcie wtoczył się sam Jean – Paul. Białe gacie w szerokie żółte pasy. Bez butów, tylko w różowych skarpetkach. Brązowe loki z takich, co nie wymagają grzebienia. Coś z tym brązem było nie tak. Wyglądał, jakby zanikał i nie mógł się zdecydować, w jaki by przejść kolor. Koszula nie dopięta. Drapał się po piersi. Drapał i drapał. Był wielki, w przeciwieństwie do brata, i różowy na twarzy… a raczej czerwony, czerwienią, która zapalała się i gasła. Jego twarz w jednej chwili przybierała biel twarzy brata, po to żeby zaraz zapłonąć jeszcze żywszą czerwienią.

Przedstawiliśmy się po kolei.

– Aha, aha, aha – odpowiadał. A potem: – Gdzie jest Modard?

Rozejrzał się i wypatrzył go w kącie.

– Znów się zaszyłeś, co? Rany boskie, kiedy on wreszcie zrobi coś nowego?

Nagle Jean – Paul odwrócił się i pobiegł do sypialni, zatrzaskując drzwi za sobą.

Modard kaszlnął cicho ze swojego narożnika i wszyscy dolaliśmy sobie wina. Było naprawdę znakomite. Życie też było w porządku, Po to żeby się kręcić w tym światku, wystarczyło być pisarzem, malarzem czy tancerzem i już miałeś prawo wysiadywać z wszystkimi bądź z wszystkimi wystawać. Wdech, wydech, ciągniesz winko i udajesz, że wiesz, co jest grane.

Wrócił Jean – Paul, zawadzając o drzwi. Wyglądało, że walnął się w ramię. Przystanął, pomacał ramię, zostawił ramię w spokoju, zaczął się drapać i znów ruszył przed siebie. Krążąc wokół stołu szybkim, miarowym krokiem, wykrzykiwał:

– KAŻDY Z NAS MA DZIURĘ W ZADKU, TAK CZY NIE? CZY JEST W TYM POKOJU KTOŚ, KTO NIE MA DZIURY W ZADKU? BARDZO PROSZĘ, ŻEBY NATYCHMIAST SIĘ PRZYZNAŁ. NATYCHMIAST! ZROZUMIANO?

– A nie mówiłem, że to geniusz? – Jon Pinchot walnął mnie łokciem w bok. Jean – Paul nadal krążył w tym samym tempie, wrzeszcząc:

– KAŻDY Z NAS MA SZPARĘ Z TYŁU! TAK CZY NIE? NA SAMYM DOLE, POŚRODKU! TAK CZY NIE? TAMTĘDY WYLATUJE Z NAS GÓWNO! TAK CZY NIE? NA TO W KAŻDYM RAZIE LICZYMY! BEZ GÓWNA NIE MOGLI MYŚMY ŻYĆ! POMYŚLCIE, ILE GÓWNA WYSRYWAMY W ŻYCIU! SRAMY, A ZIEMIA TO NATYCHMIAST POCHŁANIA! ALE RZEKI I MORZA ŁYKAJĄC NASZE GÓWNA PAWIUJĄ WŁASNYM ŻYCIEM! JESTEŚMY NIECZYŚCI, NIECZYŚCI, NIECZYŚCI! NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH! ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY WYCIERAM TYLEK, NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH!

Przerwał, jakby dopiero zauważył Pinchota.

– Chcesz forsy, tak?

Pinchot uśmiechnął się.

– Załatwię ci twoją pieprzoną forsę, sukinsynu – obiecał lenn Paul.

– Dziękuję. Właśnie opowiadałem obecnemu tu Chinaskiemu, że jesteś geniuszem.

– Stul pysk.

Jean – Paul przeniósł wzrok na mnie.

– O twoim pisarstwie można tylko tyle powiedzieć, że podnieca mieszkańców zakładów zamkniętych. Czyli dokładnie łych, którzy potrzebują podniety. Są ich miliony. Jeśli uda ci się zachować dotychczasową głupotę w czystej postaci, niewykluczone, że któregoś dnia doigrasz się telefonu z piekieł.

– Jean – Paul, odbierałem już stamtąd telefony.

– Co? Naprawdę? Od kogo?

– Od byłych dziewczyn.

– ŁŻESZ JAK PIES! – wykrzyknął i podjął marsz wokół stołu, drapiąc się nadal.

Po ostatnim okrążeniu rzucił się do sypialni, zatrzaskując drzwi, i tyleśmy go widzieli.

– Mój brat – wyjaśnił Henri – Leon – jest dzisiaj w kiepskiej formie. Ma zmartwienie.

Dolałem wszystkim dokoła. Pinchot nachylił się do mnie.

– Siedzą w tym apartamencie od Bóg wie kiedy, chleją, żrą i nie płacą za to ani grosza… – poinformował szeptem.

– Niemożliwe?

– Rachunki płaci Frances Ford Lopalla. Uważa, że Jean – Paul jest geniuszem…

– Miłość i Geniusz to dwa najbardziej nadużywane słowa w ludzkiej mowie – zauważyłem.

– Już zaczynasz głupio gadać – ostrzegła Sara. – Już ci idzie do głowy.

Jean – Luc Modard wychynął z kąta. Podszedł do nas.

– Dajcie tego pieprzonego wińska – zaordynował.

Nalałem z czubem. Jean – Luc uporał się jednym haustem. Nalałem jeszcze raz.

– Czytałem twoje dyrdymały – oświadczył. – Zachwycająco proste. Masz ubytki w mózgu, prawda?

– Niewykluczone. W pięćdziesiątym siódmym wykrwawiłem się prawie na śmierć. Przez 2 dni leżałem przed izbą przyjęć państwowego szpitala, zanim znalazł mnie jakiś poczciwy, świrnięty internista. Myślę, że przy okazji utraty krwi utraciłem jeszcze parę innych rzeczy, i to nie tylko w ciele, ale przede wszystkim na umyśle.

– To jedna z jego ulubionych opowiastek wtrąciła Sara, – Kocham go, ale nie macie pojęcia, ile razy musiałam tego słuchać.

– Ja też cię kocham, Saro – odparłem ale opowiadanie tych samych historii w kółko dziwnym trafem przybliża je do tego czym miały być w zamyśle.

– Już dobrze, Popsy, nie gniewaj się powiedziała Sara.

– Słuchaj – odezwał się Jon – Luc – chciałem cię prosić o napisanie angielskich dialogów do mojego ostatniego filmu. Poza tym chciałem w nim wykorzystać scenę z twojego opowiadania. Facetowi obciągają pod biurkiem druta, a on dalej robi swoje, odbiera telefony jakby nigdy nic i takie tam duperele. Poszedłbyś na to?

– Poszedłbym na to.

Posunęliśmy krzesła i wzięliśmy się do picia. Jon – Luc rozgadał się na dobre. Gadał i gadał, nie spuszczając ze mnie oka. Z początku czułem się tym mile połechtany, potem nieco mniej.

Jon – Luc gadał bez wytchnienia. Przedstawiał się nam jako mroczny Geniusz. Może i był Geniuszem, kto go tam wie; nie będę się sprzeczał. Niestety, przez całą szkołę karmiono mnie Geniuszami: Szekspir, Tołstoj, Ibsen, G.B. Shaw, Czechow – banda przeklętych nudziarzy. A to jeszcze nie koniec: Mark Twain, Hawthorne, siostry Bronte, Dreiser, Sinclair Lewis – jakbyś legł pod betonową płytą: chcesz się wyrwać i zmykać gdzie oczy poniosą, a ta zgraja zidiociałych ojców i matek usiłuje zaprowadzić porządki, od których zmarły przewróciłby się w grobie.

Jon – Luc gadał i gadał. Tyle tylko zapamiętałem. I jeszcze moją poczciwą Sarę, mówiącą co jakiś czas:

– Hank, nie powinieneś tyle pić. Zbastuj trochę, jutro będziesz nieżywy.

Tymczasem Jon – Luc gadał jak najęty.

Nie rozumiałem już ani słowa z tego, co mówił, widziałem tylko poruszające się wargi. Nie przeszkadzał mi, po prostu – istniał. Był nie ogolony. Na dodatek znajdowaliśmy się w jakimś dziwnym hotelu w Beverly Hills, hotelu, w którym stąpało się po pawiach. Zaczarowany świat. Dobrze się w nim czułem. Nie przypominał żadnego ze znanych mi światów. Niepojęty, bezpieczny, doskonały.

Wino krążyło, a Jon – Luc nie ustawał.

Z przykrością wyczepiłem, co mi się od czasu do czasu zdarza. Bywa, że kiedy obcuję z istotami ludzkimi, bez względu na to, czy są to dobrzy ludzie, czy łobuzy, moje zmysły ulegają przeciążeniu i wyłącza się. Nic nie mogę na to poradzić. Jestem uprzejmy. Potakuję. Udaję, że rozumiem, bo nie chcę robić przykrości rozmówcy. Ta właśnie słabość przysparza mi najwięcej kłopotów. Kiedy usiłuję być miły dla bliźnich, przypłacam to starciem mojej duszy na papkę.

Nieważne. Mózg się odłącza. Studium. Reaguję. A oni są zbyt tępi, żeby zauważyć, że mnie w ogóle nie ma.

Alkohole krążyły, a Jon – Luc gadał i gadał. Jestem pewien, że powiedział wiele zdumiewających rzeczy, ale ja po prostu patrzyłem mu między brwi.


Następnego ranka, około 11, kiedy leżałem u siebie w łóżku, które dzielę z Sarą, zadzwonił telefon.

– Halo?

Dzwonił Pinchot.

– Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. – Tak?

– Modard NIGDY SIĘ NIE ODZYWA, NIGDY DOTĄD PRZY NIKIM NIE MÓWIŁ TYLE CO PRZY TOBIE! GADAŁ PRZEZ ILEŚ GODZIN BEZ PRZERWY! WSZYSCY BYLI ZASZOKOWANI!

– Dobra tam…

– ON SIĘ NIGDY NIE ODZYWA, ROZUMIESZ? GADAŁ DO CIEBIE PRZEZ ILEŚ GODZIN!

– Przepraszam, Jon, ale kiepsko się czuję, potrzebuję snu.

– Rozumiem. Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć.

– Dawaj.

– Chodzi o Jean – Paula Sanrah.

– Tak?

– Twierdzi, że powinienem poznać cierpienie, nie zaznałem dotąd dosyć cierpienia, jeśli jednak przybliżę się do cierpienia, załatwi mi forsę.

– Fajnie.

– Dziwny facet, no nie? Prawdziwy geniusz.

– Tak – odpowiedziałem. – Też mi się tak wydaje.

Odłożyłem słuchawkę.

Sara spała dalej. Przekręciłem się na prawy bok, do okna, bo czasem chrapię i nie chcę, żeby to na nią leciało.

Ledwie ogarnęły mnie kojące ciemności, ostatni spoczynek, jaki przysługuje nam przed śmiercią, kiedy Ślicznotka, ulubiony kot Sary, zlazła ze specjalnej poduszki przy głowie swojej pani i przemaszerowała mi po twarzy. Zahaczyła pazurami o moje lewe ucho, zeskoczyła na podłogę, przecięła pokój, wskoczyła na otwarte okno wychodzące na wschód. Cholerne słońce, sunąc po niebie, nie wzbudzało we mnie krztyny entuzjazmu.

Загрузка...