40

Wróciłem na tor. Czasem się zastanawiałem, co ja tam robię. Kiedy indziej nie miałem tych wątpliwości. Tor dawał mi okazję do zapoznania się z tłumem od najgorszej strony, dzięki czemu byłem na bieżąco w kwestii natury ludzkiej. Jej składnikami są bez wątpienia gniew, strach i chciwość…

Na każdym torze wyścigowym, pod każdą szerokością geograficzną i o każdej porze spotyka się pewne charakterystyczne indywidua. Czułem, że jestem do nich zaliczany, i wcale mi to nie odpowiadało. Z dwojga złego wolałbym być niewidzialny. Nie przepadam za rajcowaniem z innymi graczami. Nie pociągają mnie dyskusje o koniach. Obce mi jest koleżeństwo graczy. Zresztą gramy przecież jedni przeciw drugim. Dla toru żaden dzień nie jest stratny. Tor pobiera swoją dolę, państwo pobiera swoją dolę, a dola ta stale rośnie, co oznacza dla grającego czy grającej, że jeśli zamierza stale wygrywać, musi mieć konsekwentny styl gry, niezrównaną metodę, logikę i intuicję. Przeciętny gracz gra na dubę, porządek, triplę, zwycięzcę 6 lub 9 kolejnych gonitw i zostaje z plikiem bezużytecznych kartoników w ręku. Gra górą i dołem, na zwycięzcę i na miejsce. Tymczasem istnieje tylko jedna metoda gry – ta, w której ty zostajesz zwycięzcą. Koniec, kropka. Prostota to sekret najgłębszych objawień, pisarstwa, malarstwa, każdej czynności. Życie jest doniosłe w swojej prostocie. Mam wrażenie, że tor uświadomił mi tę prawdę.

Z drugiej strony, wyścigi to choroba, zapchajdziura, niewola, substytut tego, czemu nie jesteśmy w stanie stawić czoła. Każdy z nas jednak szuka jakiejś ucieczki. Godziny wloką się jedna za drugą, trzeba je czymś zapełnić aż do śmierci. Zbyt mało jest rzeczy pięknych i wzniosłych, żeby się chciało człowiekowi pchać ten wózek. Każda rzecz po krótkim czasie brzydnie i obumiera. Budzimy się rano, wysuwamy nogę spod kołdry, stawiamy na podłodze i myślimy: o kurwa, co by tu dalej?

Miewam okresy, kiedy chorobliwie wręcz ciągnie mnie do toru. W ciągu dnia typuję konie czystej krwi, wieczorem można mnie spotkać, jak obstawiam ćwierćkrewki czy biegi w zaprzęgu, zależnie od tego, co jest akurat pod ręką. W takie wieczory widuję ludzi, na których nadziałem się już w dzień. Oni też nie mogą zejść z toru. Krańcowe stadium choroby.

No więc wróciłem na tor i zapomniałem zupełnie o filmie, aktorach, ekipie i montażowni. Tor nadawał mojemu życiu prostoty, choć może lepiej pasowałoby tu słowo „głupota”.

Wieczorami zwykłe oglądałem trochę telewizję z Sarą, potem szedłem na górę i dłubałem przy wierszach. Poezja chroniła mnie przed załamaniem umysłowym. Poezja była tym, czego potrzebowałem. Bardzo potrzebowałem.

Oddawałem się dawnym przyzwyczajeniom przez dwa czy trzy tygodnie, kiedy, po staremu, zadzwonił telefon. Dzwonił Jon Pinchot.

– Skończyliśmy film. Będziemy mieli prywatną projekcję w Firepower. Żadnych dziennikarzy, żadnych krytyków. Mam nadzieję, że dacie radę wpaść.

– Jasne. Powiedz tylko gdzie i kiedy.

Zapisałem co trzeba.

Był piątkowy wieczór. Drogę do gmachu Firepower znałem na pamięć. Sara paliła w zadumie. Ja też podczas jazdy oddawałem się rozmyślaniom. Przypomniałem sobie opowieść Pinchota. Jeszcze zanim znalazł producenta naszego filmu, obszedł całe miasto, przeczesując bary w poszukiwaniu lokalu z odpowiednią załogą. Przedstawiał się jako „Bobby”. Wieczór w wieczór obchodził bar za barem. Ponoć był już o krok od alkoholizmu. Co więcej, w żadnym z tych barów nie spotkał kobiety, z którą miałby ochotę spędzić noc. Co jakiś czas robił sobie wolne. Przychodził wtedy do nas i na stoliczku do kawy rozkładał przede mną zdjęcia zwiedzonych barów. Wybierałem najlepsze, a on mówił: „Dobra, na ten zwrócę szczególną uwagę”. Nigdy nie tracił nadziei, że scenariusz doczeka się realizacji.

Sala projekcyjna nie mieściła się w gmachu Firepower, tylko na tyłach wytwórni.

Podjechaliśmy. Przy bramie stał wartownik.

– Zamknięty pokaz Tańca Jima Beama dla Firepower – powiedziałem.

– Proszę bardzo… Trzeba jechać w prawo – odpowiedział wartownik.

No, no. Ważne osobistości. Wjechałem przez bramę, skręciłem w prawo, zaparkowałem.

Na terenie znajdowało się ileś prywatnych wytwórni. Nie mam pojęcia, dlaczego Firepower nie miała własnej sali projekcyjnej, bo budynek wytwórni był olbrzymi. Musiały nimi kierować jakieś bardzo ważne powody.

Wysiedliśmy i zaczęliśmy się rozglądać za salą projekcyjną. Nigdzie nie było żadnych tabliczek. Wyglądało na to, że oprócz nas nie ma nikogo, a przecież przyjechaliśmy punktualnie. Szliśmy przed siebie, aż wreszcie zauważyłem dwóch szczupłych gości, typowych pracowników wytwórni, opartych o wpółprzymknięte drzwi. W tej branży wszyscy wyglądali tak samo, to znaczy ekipa, konsultanci i tym podobni: wszyscy mieli od 26 do 38 lat, byli szczupli i nieustannie tokowali z najwyższym ożywieniem.

– Przepraszam najmocniej – przerwałem im – czy w tej sali odbędzie się projekcja Tańca Jima Beama?

Przerwali pogawędkę i spojrzeli na nas, jakbyśmy im przeszkodzili Bóg wie w czym.

– Nie – odezwał się w końcu jeden z nich.

Co też z nimi będzie, kiedy dobiją 39. roku życia? Niewykluczone, że właśnie o tym rozprawiali.

Poszliśmy dalej, rozglądając się za salą projekcyjną.

Wreszcie zobaczyliśmy samochód z zapalonym silnikiem, obok niego znajomą sylwetkę. Jon Pinchot stał w towarzystwie współproducenta, Lance'a Edwardsa.

– Jon, gdzie na Boga jest ta sala projekcyjna?

– No właśnie zawtórowała mi Sara. – Gdzie?

– Przepraszam, projekcja będzie gdzie indziej – tłumaczył się Jon. – Próbowałem się do was dodzwonić, ale byliście już w drodze…

– Gadaj, stary, gdzie to jest…

– Gadaj, ale już – zawtórowała Sara.

– Właśnie się za wami rozglądałem… Lance Edwards też tam zaraz jedzie. Możemy pojechać z tobą, Lance?

Lance skinął głową. Wyglądał na wkurwionego. Prawdę mówiąc, pomyślałem, to my mielibyśmy prawo być wkurwieni. W Hollywood często dochodzi do pomieszania ról.

Jon usiadł na przodzie, obok Lance'a i Sary, ja usadowiłem się na tylnym siedzeniu. Mówiło się, że Lance jest nieśmiały i dlatego taki małomówny. Myślę, że miał po prostu wszystkich w dupie. Jedna z dziennikarek, które przeprowadzały ze mną wywiad dla telewizji, Włoszka, opowiadała: „Pracowałam dla tego sukinsyna! W życiu nie spotkałam równie przerażającego kutwy! Żałuje każdego grosza. Nie używa nawet własnych kopert. Kazał mi skreślać nazwisko i adres i obok wpisywać nowe. Potem wysyłaliśmy kopertę jeszcze raz. Odrywał nie ostemplowane znaczki z korespondencji i przyklejał do swoich listów. Któregoś dnia w trakcie pracy poczułam jego rękę na nodze.,Pan coś zgubił?' – spytałam.,Nie rozumiem, o co pani chodzi?' – zdziwił się.,Chodzi mi o to, czy zgubił pan coś na mojej nodze. Czego pan tam szuka? Jeżeli nic pan nie zgubił, to zabieraj pan te cholerne łapy!' Wyrzucił mnie, nie płacąc nawet odprawy.”

Jechaliśmy i jechaliśmy bez końca.

– Te, Lance, odwieziesz nas z powrotem do naszego auta? – upewniłem się.

Potaknął. Wyglądało, że jest wkurwiony. Jasne, że był wkurwiony: koszta benzyny.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy i weszliśmy do sali projekcyjnej. Sala była pełna. Przyszli wszyscy. Wyglądali na zadowolonych i zrelaksowanych. Wiele osób trzymało w ręku złotą puszkę z piwem.

– Do kurwy nędzy – zakląłem na cały głos.

– Co się stało? – zaniepokoił się Jon.

– Wszyscy tutaj mają po piwku, a my to CO?

– Czekaj! Czekaj! – uspokajał mnie Jon.

Wybiegł z sali.

Biedny Jon.

Potraktowali nas z Sarą jak obywateli drugiej kategorii. Czegóż jednak można było się spodziewać, skoro odtwórca głównej roli zarabiał 750 razy więcej od scenarzysty? Widzowie nigdy nie pamiętali nazwiska autora scenariusza. Pamiętali tylko nazwiska tych, którym udało się go schrzanić ewentualnie nie schrzanić: reżysera, aktorów i pozostałej hałastry. My z Sarą byliśmy dla nich jakąś hołotą ze slumsów.

Jon zdążył wrócić z dwiema puszkami piwa, akurat kiedy pogasły światła i zaczęła się projekcja Tańca Jima Beama.

Łyknąłem piwa za zdrowie wszystkich alkoholików świata.

Kiedy zaczął się film, cofnąłem się pamięcią (jakże filmowy chwyt) do pewnego poranka, kiedy jako młody człowiek siedziałem w barze i nie czułem się ani dobrze, ani źle, po prostu nie czułem się wcale, i barman zagadnął mnie:

– Wiesz co, chłopcze?

– Co?

– Założymy przewód gazowy przy barze, o tu właśnie, gdzie przesiadujesz dniami i nocami…

– Przewód gazowy?

– Kiedy będziesz miał ochotę skończyć z tym wszystkim, odkręcisz zawór, sztachniesz się parę razy i po krzyku…

– Miło mi, że się o mnie troszczysz, Jim – odparłem.

Загрузка...