4

Po powrocie zastaliśmy François Racine'a pochylonego nad miniaturową ruletką. Widać było, że wypił sporo wina. Twarz miał zaczerwienioną, piętrzył się przed nim pokaźny stos żetonów, Z cygara François zwisał wielki kawał popiołu, który w końcu ukruszył się na stół.

– Wygrałem milion czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów… Kuleczka zatrzymała się na numerze. François zgarnął żetony.

– Dosyć… Nie powinienem być taki zachłanny.

Weszliśmy do frontowego pokoju. Usiedliśmy. Jon poszedł po wino i kieliszki.

– Co zrobisz z wygraną? – spytała Sara.

– Rozdam. Nie potrzebuję forsy. Życie nie ma wartości. Pieniądz nie ma wartości.

– Pieniądze są jak seks – powiedziałem. – Kiedy ich w ogóle nic masz, wydają się szalenie ważne…

– Mówisz jak pisarz – stwierdził François.

Wrócił Jon. Otworzył pierwszą butelkę. Nalał wszystkim po kieliszku.

– Przyjedź koniecznie do Paryża – powiedział. – Bardzo cię tam cenią. Tymczasem we własnym kraju uchodzisz za wyrzutka.

– Czy mają tam tor wyścigowy?

– Jak najbardziej! – potwierdził François.

– Nie cierpi podróżować – ostrzegła Sara. – Tutaj też są tory wyścigowe.

– Nie ma to jak Paryż – wychwalał François. – Przyjedź do Paryża. Razem wybierzemy się na wyścigi.

– Muszę napisać ten cholerny scenariusz.

– Pogramy na wyścigach, potem napiszemy scenariusz.

– Muszę to przemyśleć.

Jon zapalił cygaro. François też wyciągnął kolejne cygaro. Cygara były długie i pękate, skwierczały rozżarzonymi końcami.

– Boże, zmiłuj się nade mną – westchnęła Sara.

– Którejś nocy wyskoczyliśmy z François do Vegas.

– Jak wam poszło? – spytała Sara.

François upił haust wina, zaciągnął się cygarem i wypuścił z płuc ogromny, bajkowy pióropusz dymu.

– No więc uważajcie, uważajcie tylko. Mam pięć tysięcy dolarów do przodu, jestem panem całego świata, trzymam Przeznaczenie jak zapalniczkę w dłoni. Wiem Wszystko. Jestem Wszystkim. Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Kontynenty drżą w posadach. Nagle Jon klepie mnie po ramieniu. „Chodźmy zobaczyć Taba Jonesa”. „Co to za jeden?” – pytam. „Nieważne – mówi. – Chodźmy go zobaczyć.”

François osuszył kieliszek do dna. Jon dolał wina.

– No więc idziemy do sąsiedniej sali i tam jest ten Tab Jones. Śpiewa. Przez nie dopiętą koszulę wystają mu czarne kudły na piersi, całe mokre od potu. Spomiędzy zapoconych kudłów połyskuje wielki srebrny krzyż. Zamiast ust ma upiorny, wycięty w naleśniku otwór. Obcisłe gacie z przyprawionym sztucznym fiutem. Chwyta jaja w garść i śpiewa o tym, jak potrafi dogodzić hubom, Śpiewu okropnie, w ogóle jest koszmarny. Cały czas opowiada, co by to niby robił z kobietami, kiedy w rzeczywistości marzy o tym, żeby wsadzić jęzor w dupę drugiemu facetowi. Można się zrzygać od samego słuchania. W dodatku musieliśmy za to nieźle wybulić. Trzeba być skończonym idiotą, żeby płacić za taki koszmar. Co to w ogóle za jeden, ten Tab Jones? Płacą gościowi grube tysiące za to, że łapie się za sztucznego fiuta i puszcza bliki swoim srebrnym krzyżem. Porządni ludzie mrą na ulicach z głodu, a tutaj ten BĘCWAŁ jest przedmiotem… UWIELBIENIA! Kobietki piszczą, przekonane, że ten tekturowy pajac, który obsysa gówna w snach, jest prawdziwy. ,,Jon – - – mówię – proszę cię, chodźmy stąd, zanim mi mózg wypłynie. Czuję się znieważony, zaraz puszczę pawia na własne spodnie!” „Zaczekaj – on na to. – Może się poprawi.” Nie tylko że się nie poprawia, ale robi się coraz gorszy. Śpiewa jeszcze głośniej, koszula rozchyla mu się po sam pępek. Kobietka, która siedzi obok mnie, zaczyna jęczeć i wkłada rękę do majtek. „Proszę pani pytam czy pani coś zgubiła?” Pępek jest obleśny. Wygląda jak oko nieboszczyka. Nawet ptak brzydziłby się do niego nasrać. Teraz Tab Jones obraca się i pokazuje nam swój tyłek. Tyłków mogę się naoglądać, ile tylko zechcę, co zresztą nieczęsto mi się zdarza a tu nagle mam DOKŁADAĆ do tego, żeby patrzeć na wstrętne rozlazłe, tłuste dupsko! W życiu przeżyłem niejedno. Zdarzyło mi się oberwać od policji za nic. No, powiedzmy, za nic. Ale patrząc na te kretyńskie pośladki, czułem się gorzej niż wtedy, kiedy gliniarze pałowali mnie za niewinność. „Jon – powiedziałem jeśli stąd nie wyjdziemy, skonam”.

– No to poszliśmy stamtąd. Chciałem po prostu zobaczyć Taba Jonesa – uśmiechnął się Jon.

François był naprawdę wściekły. Piana wykwitła mu w kącikach ust. Koniec cygara zgasł.

– Tab Jones! CÓŻ TO ZA JEDEN, TEN TAB JONES? Co mnie obchodzi jakiś Tab Jones? Tab Jones to skończony debil! Pięć tysięcy dolarów do przodu i co w związku z tym robimy? Idziemy obejrzeć Taba Jonesa! Co to za jeden, ten Tab Jones? Nie znam nikogo nazwiskiem Tab Jones! Mój brat nie nazywa się Tab Jones! Moja, matka też nie nazywa się Tab Jones! Tab Jones to skończony debil!

– No więc – powiedział Jon – wróciliśmy do stolika.

– Tak – ciągnął François byłem do przodu o pięć tysięcy i miałem za sobą występ tego złamasa! Całą moją koncentrację diabli wzięli! Cóż to za jeden, ten Tab Jones? Lepszych od niego widywałem, juk zbierali ptasie guano. Gdzie ja jestem? Ruletka obraca się, jakbym jej w życiu na oczy nie widział. Rozumiem tyle, co noworodek wrzucony w beczkę tarantuli! Liczby nic mi nie mówią! Kolory nic mi nie mówią! Biała kuleczka skacze i trafia mnie prosto w serce, wiercąc w nim dziurę od środka! Nie mam szans. Moją koncentrację diabli wzięli! Sztuczne fiuty paradują przy oklaskach kretynów! Miesza mi się w głowie! Wyrywam się z całą furą żetonów! Mam wypisane na czole, że jestem skończonym durniem. Co to za jeden, ten Tab Jones? Przegrywam. Nie wiem, gdzie jestem. Jak raz stracisz koncentrację i zaczynasz lecieć w dół, to koniec. Wiedziałem, że jestem bez szans, ale grałem do ostatniego żetonu. Wszystko robiłem na opak, jakby najgorszy wróg zawładnął moją duszą i ciałem. Byłem skończony. Dlaczego? DLATEGO, ŻE KONIECZNIE MUSIELIŚMY ZOBACZYĆ TABA JONESA? KIM JEST TEN PIERDOLONY TAB JONES, ja się pytam!

François umilkł, wyczerpany. Cygaro wypadło mu z ust. Sara podniosła je i włożyła do popielniczki. François natychmiast wyjął z kieszonki koszuli nowe. Zsunął srebrzystą banderolę, oblizał koniec i przyciął, wreszcie ugniótł cygaro i włożył je do ust. Zebrał się w sobie i podpalił z fasonem. Sięgnął po butelkę, nalał każdemu po jednym, siadł prosto, uśmiechnął się.

– Pewnie bym, cholera, i tak wszystko stracił. Hazardzista, który nie umie znaleźć dla siebie usprawiedliwienia, przestaje być hazardzistą.

– Mówisz jak pisarz – powiedziałem.

– Gdybym jeszcze umiał pisać jak pisarz, napisałbym za ciebie len scenariusz.

– Dziękuję.

– Ile ci płaci? – Wykonałem w powietrzu nieokreślony gest, który miał zastąpić odpowiedź.

– Napiszę za ciebie i weźmiemy pół na pół, dobra?

– Dobra.

– Nic z tego – oświadczył Jon – od razu poznam różnicę.

– W porządku – zgodził się François – niech wobec tego całość napisze Tab Jones swoim sztucznym fiutem.

Pomysł przypadł nam do gustu. Wznieśliśmy zbiorowy toast. Zaczynała się dobra noc.

Загрузка...