Rozdział 17

Laboratorium genetyki na Laurentian University nie miało specjalistycznego sprzętu do ekstrakcji kopalnego DNA, które uległo degradacji. Taką aparaturę posiadała placówka Mary na York University, ale tym razem okazała się ona niepotrzebna. Pobranie komórek z wnętrza policzka Pontera i wydzielenie DNA z jednego z mitochondriów było dość prostą sprawą; każde laboratorium genetyczne na świecie poradziłoby sobie z tym zadaniem.

Mary zaczęła od wprowadzenia dwóch starterów — małych fragmentów mitochondrialnego DNA, odpowiadających początkowi sekwencji, którą określiła przed laty na odkrytym w Niemczech neandertalczyku. Następnie dodała enzym polimerazy DNA, wywołując reakcję łańcuchową polimerazy, która powodowała wielokrotne powielenie odcinka interesującego Mary. Wkrótce miała miliony kopii nici do analizy.

Tak jak mówił Reuben Montego, laboratorium w Laurentian wykonywało sporo zleceń z zakresu medycyny sądowej, dlatego miało na wyposażeniu specjalną taśmę do naklejenia na szkło. Używano jej po to, by genetycy mogli zgodnie z prawdą zeznać, że zawartość fiolki w żadnym wypadku nie mogła zostać naruszona, gdy się nią nie zajmowali. Mary zakleiła pojemnik, w którym trwała amplifikacja PCR,[4] i podpisała się na taśmie.

Następnie, korzystając z terminalu w laboratorium, weszła na swoje uniwersyteckie konto e-mailowe. Przez ostatni dzień dostała więcej wiadomości niż w ciągu całego poprzedniego miesiąca. Przychodziły z całego świata, od specjalistów zajmujących się neandertalczykami, do których jakimś cudem dotarła wieść, że Mary jest w Sudbury. Dostała wiadomości z uniwersytetów w Waszyngtonie i w Michigan, z UCB, UCLA, Brown, z SUNY w Stony Brook, ze Stanford, z Cambridge, z Britains Natural History Museum, z francuskiego Institut de Prehistoire et de Geologie du Quaternaire, od dawnych przyjaciół z Rheinisches Landesmuseum i wiele, wiele innych — wszystkie o podobnej treści: z prośbą o próbki neandertalskiego DNA, ale na wszelki wypadek utrzymane w żartobliwym tonie, tak jakby to nie mogło dziać się naprawdę.

Zostawiła wszystkie e-maile bez odpowiedzi, ale czuła, że powinna napisać kilka słów do swojej doktorantki.


Dario:

Przykro mi, że zostawiłam cię sarnę, ale wiem, że dasz sobie radę. Na pewno widziałaś doniesienia w prasie. Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że rzeczywiście istnieje szansa, iż ten człowiek jest neandertalczykiem. Właśnie badam jego DNA, żeby to zweryfikować.

Nie wiem, kiedy wrócę. Prawdopodobnie zostanę tutaj co najmniej kilka dni. Chciałam ci tylko powiedzieć… a w zasadzie ostrzec cię… Myślę, że jakiś mężczyzna szedł za mną, kiedy w piątek wieczorem wyszłam z laboratorium. Uważaj na siebie. Jeśli zamierzasz pracować do późna, niech przychodzi po ciebie twój chłopak albo dzwoń po ochronę, żeby eskortowała cię do akademika.

Pozdrowienia

MARY


Przeczytała wiadomość kilka razy i wreszcie wybrała polecenie „Wyślij”.

Potem bardzo długo siedziała, gapiąc się w monitor.

Cholera.

Cholera. Cholera. Cholera.

Nie potrafiła o tym zapomnieć — nawet na pięć minut. Co najmniej połowa jej świadomych myśli dotyczyła potwornych wydarzeń z… Mój Boże, czy to naprawdę stało się zaledwie wczoraj? Miała wrażenie, że upłynęło o wiele więcej czasu, choć wspomnienia tego, co jej zrobił, wciąż miały ostrość brzytwy.

Gdyby była teraz w Toronto, być może powiedziałaby matce, tylko…

Tylko że jej matka była dobrą katoliczką, a podczas rozmowy o gwałcie nie dało się uniknąć nieprzyjemnych kwestii. Mama martwiłaby się, czy Mary nie zajdzie w ciążę — nie, żeby kiedykolwiek wyraziła zgodę na aborcję; wciąż spierała się z córką na temat odmowy przez Jana Pawła II prawa do aborcji zakonnicom zgwałconym podczas wojny w Bośni. Wyjaśnienie matce, że nie musi się obawiać, bo Mary bierze środki antykoncepcyjne, wcale by nie pomogło. W opinii rodziców jedyną dopuszczalną formą antykoncepcji była metoda kalendarzyka — Mary zawsze uważała za cud to, że ma tylko troje rodzeństwa zamiast tuzina.

Oczywiście, mogła porozmawiać właśnie z nimi, ale… ale… ale w żadnym razie nie potrafiłaby powiedzieć o tym mężczyźnie — żadnemu mężczyźnie. To wykluczało jej braci, Billa i Johna. Jedyna siostra mieszkała w Sacramento, a Mary wolała nie rozmawiać o tym przez telefon.

Mimo to musiała komuś powiedzieć. Porozmawiać z kimś osobiście.

Z kimś tutaj.

Na stoliku w laboratorium zobaczyła egzemplarz uniwersyteckiego kalendarza z mapą campusu. Znalazła na niej to, czego szukała. Korytarzem doszła do klatki schodowej, z budynku Science One przeszła do gmachu z salami wykładowymi, a następnie pokonała hol, który studenci Laurentian nazywali „torem kręgłowym” — długi, przeszklony korytarz łączący budynki. Popołudniowe słońce wlewało się przez szyby do środka. Mary minęła kramik z pączkami i kilka punktów kontaktowych różnych organizacji studenckich. Przy końcu toru kręglowego skręciła w lewo, minęła biuro rzecznika uniwersytetu, weszła po schodach, przeszła obok uniwersyteckiej księgarni i pokonała krótki korytarz.

W ogóle nie brała pod uwagę zgłoszenia się do centrum pomocy ofiarom gwałtów w York University. Ośrodek prowadziły głównie ochotniczki, które miały obowiązek utrzymania wszystkiego w tajemnicy, ale i tak pewnie nie zdołałyby powstrzymać plotek o ataku na jedną z profesorek. Poza tym ktoś mógł zobaczyć, jak wychodzi z centrum.

Tutejszy uniwersytet, choć niewielki, też miał własny ośrodek kryzysowy. Smutne było to, że każda uczelnia musi prowadzić taką bazę pomocy. Mary słyszała, że dotyczyło to nawet Oral Roberts University.[5] Tutaj przynajmniej nikt jej nie znał. Telewizja jeszcze nie przeprowadzała z nią wywiadów, choć pewnie czekało ją to po zakończeniu badań DNA Pontera. Dlatego, jeśli chciała porozmawiać anonimowo, nie mogła czekać.

Drzwi były otwarte. Mary weszła do małego pomieszczenia recepcji.

— Witam. — Młoda, ciemnoskóra kobieta wstała zza biurka i podeszła do Mary. — Proszę wejść. — Mary domyślała się powodu takiej uprzejmości. Wielu kobietom pewnie starczało odwagi na pokonanie progu ośrodka, ale potem uciekały, bo nie potrafiły opowiedzieć o tym, co je spotkało.

Młoda kobieta na pewno widziała, że jeśli Mary została zgwałcona, nie stało się to przed chwilą, bo jej strój wyglądał porządnie, podobnie jak makijaż i fryzura. Poza tym, nie wszystkie osoby przychodzące do centrum były ofiarami gwałtów, niektóre zgłaszały się na ochotnika do pracy, prowadziły jakieś badania lub przychodziły naprawić kserokopiarkę.

— Czy ktoś cię skrzywdził? — spytała kobieta.

Skrzywdził. Tak, to właściwe podejście. Łatwiej przyznać, że zostało się skrzywdzoną, niż użyć słowa na „g”.

Mary skinęła głową.

— Muszę cię spytać, czy to się stało dzisiaj? — Kobieta miała duże, brązowe oczy i maleńki kolczyk w nosie.

Mary zaprzeczyła ruchem głowy.

Przez pół sekundy pracownica centrum wyglądała na… na rozczarowaną… Mary pomyślała, że to niezbyt dobre określenie. Fakt, na pewno więcej się działo, gdy sprawa była świeża, gdy trzeba było wyciągnąć zestaw i zebrać materiał dowodowy…

— Wczoraj — powiedziała Mary, odzywając się po raz pierwszy. — Wczoraj wieczorem.

— Czy to był ktoś… ktoś, kogo znasz?

— Nie… — Mary zamilkła. Właściwie tego nie wiedziała. Ten potwór miał na głowie kominiarkę. To mógł być każdy; jeden z wykładowców; ktoś z obsługi campusu; ten punk, którego niedawno widziała w korytarzu. Każdy. — Nie wiem. Miał zasłoniętą twarz.

— Wiem, że cię skrzywdził — powiedziała młoda kobieta, otaczając Mary ramieniem i prowadząc ją do drugiego pomieszczenia — ale czy cię zranił? Może powinnaś się zgłosić do lekarza? Pracuje dla nas doskonała lekarka.

Mary pokręciła głową.

— Nie. On miał… — Jej głos się załamał, aż sama się tym zdziwiła. Spróbowała raz jeszcze. — Miał nóż, ale go nie użył.

— Zwierzę — powiedziała kobieta.

Mary kiwnęła głową.

W drugim pokoju ściany miały spokojny, jasnoróżowy kolor. Stały tu dwa fotele, ale nie było kanapy — nawet tutaj, w tym bezpiecznym miejscu, widok kanapy mógł się okazać nie do zniesienia. Kobieta gestem wskazała Mary jeden z foteli, a sama usiadła w drugim, naprzeciwko. Wyciągnęła rękę i delikatnie ujęła lewą dłoń Mary.

— Czy chciałabyś mi powiedzieć, jak masz na imię? — spytała.

Mary przez moment rozważała podanie fałszywego imienia albo… Nie, nie chciała kłamać tej miłej, młodej dziewczynie, która tak bardzo starała się jej pomóc; mogła użyć swojego drugiego imienia, Nicole, to przecież nie byłoby kłamstwo, a pozwoliłoby zachować anonimowość. Otworzyła usta.

— Mary — usłyszała własny głos. — Mary Vaughan.

— Ja mam na imię Keisha.

Mary przyjrzała się jej.

— Ile masz lat? — spytała.

— Dziewiętnaście — odparła Keisha.

Taka młoda.

— Czy ty też… kiedyś…?

Keisha zacisnęła wargi i skinęła głową.

— Kiedy?

— Trzy lata temu.

Mary zdumiała się. Dziewczyna miała wtedy zaledwie szesnaście lat; to mógł być — o Boże, to mógł być jej pierwszy raz.

— Tak mi przykro.

Keisha tylko przechyliła głowę.

— Nie mogę ci obiecać, że o tym zapomnisz, Mary, ale przetrwasz to. A my ci pomożemy.

Mary zamknęła oczy, głęboko wciągnęła powietrze i powoli je wypuściła. Czuła, jak Keisha delikatnie ściska jej dłoń, dodając jej siły. W końcu odezwała się ponownie:

— Nienawidzę go — powiedziała. Otworzyła oczy. Twarz Keishy wyrażała troskę i sympatię. — I… — Mary mówiła cicho, powoli. — I nienawidzę siebie za to, że pozwoliłam, aby to się stało.

Keisha kiwnęła głową i wyciągnęła drugą rękę, delikatnie ujmując także prawą dłoń Mary.

Загрузка...