Gabinet dyrektora banku był w każdym calu wiktoriański. Był to niewielki pokój z kominkiem na węgiel, wyklejony bogatą czerwono-złotą tapetą w chińskie wzory, na podłodze leżał turecki dywan, a w rogu stała szafa, w której zapewne trzymano sherry i cygara. Znajdowało się tu duże mahoniowe biurko, przypominające katafalk, a dla klienta skórzany zielony fotel, którego wysokie oparcie i boki obite były na krawędziach miedzianymi gwoździami.
Nad kominkiem wisiał dobry średniowiktoriański portret olejny przedstawiający dżentelmena w fantazyjnej kamizelce i kołnierzu, którego wielkie wyłogi zasłaniały dolną część twarzy.
Kiedy Campion rozejrzał się wokoło, przyszło mu na myśl bez żadnej widomej przyczyny, że dawniej unikano starannie pisania słowa,,bankrut", jakby to było coś nieprzyzwoitego.
Na tym tle pan Henry James wyglądał bardzo nowocześnie i nie na miejscu. Stał za biurkiem przyglądając się z powątpiewaniem swoim gościom. Był czysty aż do przesady i jego rzednące ciemne włosy tak ciasno przylegały do głowy, że sprawiały wrażenie polakierowanych. Jego koszula była nieskazitelnie biała, a muszka miała dyskretny, prawie niewidoczny wzór.
– Wybaczcie panowie, ale doprawdy jestem w bardzo niezręcznej sytuacji. W całej mojej karierze nie miałem jeszcze do czynienia z taką sprawą. – Głos był równie schludny jak on sam, samogłoski czyste, spółgłoski doskonale wymawiane. – Już panu powiedziałem, panie inspektorze, że Bank – wyraźnie powiedział to słowo z dużej litery, tak jakby powiedział „Bóg" – nie może udzielać żadnych informacji, chyba że na polecenie sądu, a w Bogu nadzieja, że do takiej ostateczności nie dojdzie.
W tym gabinecie Charlie Luke bardziej niż zwykle wyglądał na gangstera – choć uśmiechał się szeroko, a na swego towarzysza spoglądał jak grzeczny pies, który tylko czeka na znak, żeby ugryźć intruza.
Campion z zainteresowaniem patrzył zza rogowych okularów na swój łup.
– Będzie to rozmowa towarzyska. Prawie – dodał.
– Przepraszam najmocniej, jaka?
– Miałem na myśli to, że chcielibyśmy, by pan przez chwilę zapomniał o banku.
Słaby uśmiech pojawił się na okrągłej twarzy rozmówcy Campiona.
– To przyjdzie mi raczej z trudnością.
Było zapewne kwestią przypadku, że obaj przybysze odwrócili się i spojrzeli na portret nad kominkiem.
– Założyciel?-spytał Campion.
– Wnuk założyciela, pan Jefferson Clough, w wieku lat trzydziestu siedmiu.
– Już nie żyje?
– Ależ tak, oczywiście. Obraz był malowany w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim.
– Bank jest znany?
– Nie bardzo. – W głosie Jamesa brzmiała lekka nagana. – Najlepsze banki, jeśli wolno mi powiedzieć, oznaczają się brakiem tej cechy.
Uśmiech Campiona był rozbrajający.
– Rodzinę Palinode'ów zna pan prywatnie, nieprawdaż?
Dyrektor banku przesunął dłonią po czole.
– Tam do licha – oświadczył nieoczekiwanie. – Tak, chyba tak. Znam ich od dziecka, ale są również naszymi starymi klientami.
– Wobec tego będziemy unikać tematu pieniędzy. Dobrze?
Pan James miał wyraz na poły smutny, na poły rozbawiony.
– Musimy. Co panowie chcieliby wiedzieć?
Inspektor westchnął i przysunął bliżej krzesło.
– To tylko zwykła procedura- powiedział. – Panna Ruth Palinode została zamordowana…
– Czy to oficjalne stwierdzenie?
– Tak, ale nie podamy go do wiadomości publicznej, dopóki śledztwo się nie skończy. Jesteśmy z policji, jak pan zapewne wie.
W zaniepokojonych okrągłych oczach błysnął wyraz uznania.
– Panowie chcieliby wiedzieć, od jak dawna ją znałem l kiedy widziałem ją po raz ostatni, nieprawdaż? No cóż, znałem ją od dziecka, a po raz ostatni widziałem któregoś dnia rano, na kilka dni przed jej śmiercią. Teraz, kiedy się zastanawiam, sądzę, że to było w przeddzień jej choroby. Przyszła tu.
– Miała jakiś interes?
– Tak.
– Wobec tego musiała mieć w banku swoje konto.
– W owym czasie nie.
– A więc ostatnio jej konto zostało zamknięte?
– Jak mam na to odpowiedzieć? – James zaczerwienił się z gniewu. – Powiedziałem już panom, że nie wolno mi udzielać informacji na temat spraw finansowych moich klientów.
– Gong – mruknął Campion z głębi zielonego skórzanego fotela. – Wobec tego wróćmy do czasów pańskiego dzieciństwa. Gdzie pan wtedy mieszkał?
– Tutaj.
– W tym domu?
– Tak. Powinienem to może wyjaśnić. Nad biurami znajduje się mieszkanie. W owym czasie dyrektorem był mój ojciec. Kiedy dorosłem, zacząłem pracować w centrali w City, a potem po śmierci ojca objąłem 'tutaj stanowisko dyrektora filii. Nie przeprowadzamy większych transakcji i specjalizujemy się w obsłudze indywidualnych klientów. Większość z nich ma u nas konta od wielu pokoleń.
– Ile jest jeszcze filii?
– Tylko pięć. Centrala mieści się przy Buttermarket.
– Sądzę, że pamięta pan rodzinę Palinode'ów z okresu jej świetności?
– Oczywiście że tak! – Żarliwość tego stwierdzenia zdumiała ich. W jego żalu brzmiała tragiczna nuta. -
Stajnie w zaułku pełne były przepięknych koni. Bez przerwy kręciła się służba. Dostawcy zarabiali znakomicie. Wydawano przyjęcia, obiady proszone, organizowano zebrania towarzyskie, pełno było sreber, kryształów, no i w ogóle… – machnął ręka, gdyż zabrakło mu słów.
– Kandelabrów? – podsunął Luke skwapliwie.
– Właśnie; kandelabrów. – Wydawał się bardzo wdzięczny za tę podpowiedz. – Profesor Palinode i mój ojciec byli prawie przyjaciółmi. Dobrze pamiętam tego starszego pana. Miał długą brodę, wielkie brwi i nosił cylinder. Lubił siadywać w tym zielonym fotelu i zabierać memu ojcu czas, ale nikomu to nie przeszkadzało. Cała nasza dzielnica kręciła się wokół Palinode'ów. Nie potrafię tego wszystkiego opisać tak dokładnie, jak bym chciał, brakuje mi słów, ale to były wspaniałe czasy i niezwykła rodzina. A te futra w kościele! A te diamenty, jakie pani Palinode wkładała do teatru! I te przyjęcia na Boże Narodzenie, na które zapraszano wybrańców losu. Tak, kiedy wróciłem tutaj i znalazłem ich w takim stanie, w jakim znajdują się obecnie, przeżyłem wstrząs, prawdziwy wstrząs.
– To są nadal czarujący ludzie – zaryzykował Campion.
– Owszem i człowiek nadal czuje się zobowiązany wobec nich. Ale drogi panie, trzeba to było widzieć wtedy!
– Może Edward Palinode nie miał takiej głowy do interesów jak jego ojciec?
– Nie – odparł pan James. – Z pewnością nie.
Zapanowała kłopotliwa cisza.
– Panna Jessica powiedziała mi, że jej tygodniowy dochód można liczyć w szylingach – zaczął Campion.
– Panna Jessica! – Gwałtownie wyrzucił ręce w górę, po czym jego twarz stała się bez wyrazu. – Na ten temat nie mogę nic powiedzieć.
– Oczywiście. A więc po raz. ostatni widział pan pannę Ruth w przeddzień jej śmierci? Czy mam rację?
– Doprawdy nie jestem pewien. Bawiła tutaj bardzo krótko. Postaram się to ustalić dla panów. Proszę zaczekać.
Wyszedł spiesznie z pokoju i prawie natychmiast wrócił z osobnikiem, który kiedyś mógł być prawą ręką założyciela banku, pana Jeffersona Clougha. Człowiek ten był wysoki, chudy i tak bardzo stary, że skóra na głowie przylegała mu do głowy wręcz z nieprzyjemną dokładnością. Rzadkie siwe włosy sterczały z pomarszczonej twarzy w nieoczekiwanych miejscach, a najbardziej rzucała się w oczy zwisająca dolna warga. Załzawione oczy patrzyły jednak przenikliwie. Nie okazał wcale zdumienia, kiedy usłyszał, o co chodzi.
. – Było to wczesnym popołudniem w przeddzień jej śmierci albo tego samego dnia. – Głos miał apodyktyczny i ostry. – Wczesnym popołudniem.
– Nie wydaje mi się, panie Congreve. – Zwrócili uwagę, że dyrektor zwracając się do starego człowieka podnosił głos. – Mnie się wydaje, że to było w przeddzień rano.
– Nie – sprzeciwił się ze starczym uporem. – Po południu.
– Zmarła zachorowała tuż przed lunchem, a umarła o drugiej po południu – wyjaśnił spokojnie Charlie Luke.
Starzec spojrzał na niego obojętnie i pan Henry James powtórzył tę wiadomość znacznie głośniej.
– Bujda – stwierdził Congreve z przekonaniem. – Wiem dobrze, że to było po południu, ponieważ spojrzałem na pannę Ruth i pomyślałem sobie, jak bardzo zmieniła się moda. Było to po południu w dniu jej śmierci- Czuła się wtedy zupełnie dobrze.
Pan James spojrzał na Campiona przepraszająco.
– To było któregoś dnia rano, jestem pewien, całkowicie pewien – upierał się przy swoim.
Uśmiech wyższości i pobłażania przemknął po twarzy starca.
– Może pan mówić, co pan chce, panie James, wolno panu – mruknął. – Biedna kobieta i tak nie żyje. To było po południu. No cóż, jeśli nie mogę panom pomóc w niczym więcej, to do widzenia.
Inspektor popatrzył za nim- uważnie, a potem potarł energicznie brodę.
– Tak, tego jegomościa nie posadzilibyśmy na ławie dla świadków – powiedział. – Czy jest jeszcze ktoś w biurze, kto mógłby nam pomóc, panie James?
Schludny niski dżentelmen spojrzał na nich z zakłopotaniem.
– Niestety, nie – odparł po chwili namysłu. – Oczywiście zastanawiałem się nad tym, ale akurat wtedy nasza panna Webb nie przychodziła do pracy, bo chorowała •na grypę, i byliśmy tylko we dwójkę z Congreve'em. – Zaczerwienił się lekko. – Mogą panowie pomyśleć, że mamy bardzo nieliczny personel. Rzeczywiście tak jest. Trudno zdobyć teraz kogoś odpowiedniego do pracy. Dawniej bywało inaczej, zapewniam panów. Pamiętam czasy, kiedy w niektórych działach pracowało po kilkunastu urzędników. Wtedy to była duża filia.
Campion miał wręcz nieprzyjemne uczucie, że bank pana Clougha kurczy mu się przed oczami.
– Załóżmy, że był to ranek w przeddzień jej śmierci – zaproponował. – Czuła się wtedy zupełnie dobrze, prawda?
– Wręcz przeciwnie – obruszył się pan James. – Zrobiła na mnie wrażenie osoby bardzo chorej. Była podniecona, agresywna i wystąpiła z niezwykłymi żądaniami. A kiedy następnego dnia usłyszałem… tak, jestem pewien, że to było następnego dnia… że miała atak apopleksji, wcale się nie zdziwiłem.
– Przyjął pan tę diagnozę bez zastrzeżeń?
– Tak, bez najmniejszych. Doktor Smith jest bardzo solidnym lekarzem, bardzo cenionym w naszej dzielnicy. Kiedy usłyszałem tę smutną wiadomość, powiedziałem sobie: „Wcale nie jestem tym zaskoczony. Przynajmniej jeden ciężar mniej dla tych biednych ludzi". – Ledwie ścichły te słowa, drgnął i zbladł..- Nie powinienem był rozmawiać z panami, czułem to, czułem od pierwszej chwili.
– Przecież – powiedział cicho Campion – było ogólnie wiadomo, że panna Ruth miała bardzo trudny charakter. Krewni często działają sobie na nerwy. Ale nawet w takich wypadkach rodzina rzadko podejmuje jakieś – nazwijmy to – drastyczne kroki.
Na twarzy dyrektora odmalował się wyraz wdzięczności.
– Tak – powiedział szybko – właśnie to miałem na myśli. Przez chwilę obawiałem się, że panowie mogliby mnie źle zrozumieć.
Charlie już zaczął wstawać z krzesła, kiedy drzwi się otworzyły i znowu pojawił się pan Congreve.
– Jakiś człowiek przyszedł do pana inspektora – wymruczał tak cicho, że prawie chrypliwie. – Nie chcieliśmy go wpuścić od frontu, panie dyrektorze. Sądzę, że powinien przyjść tutaj. – Skinął głową w stronę Luke'a. – Ale go nie odesłałem – dodał.
Była to znakomicie odegrana scenka obraźliwej wielkoduszności. Congreve nie czekał na odpowiedź, ale odsunął się na bok dając znaki ręką komuś stojącemu na korytarzu.
Agent w cywilu, mężczyzna o ponurej, głęboko pobrużdżonej twarzy, wszedł energicznie do pokoju, nie patrząc na nikogo prócz Luke'a.
– Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy, panie inspektorze?
Inspektor skinął głową i bez jednego słowa wyszli na korytarz. Congreve zamknął za nimi drzwi i poczłapał do okna, które wychodziło na ulicę. Odsunął może na cal firankę i bez ceremonii przytknął oko do szpary. Nagle zaczął się śmiać, cienkim starczym chichotem.
– Ależ to nasz sąsiad z prawej strony, pan Bowels – powiedział. – Ciekawe, co on takiego robi?
– Może idzie na Apron Street – zrobił niemądrą uwagę Campion. Śledził uważnie starca, który jednak nawet nie drgnął. Pan Congreve stał nieruchomo, wyglądając na ulicę. Po dłuższej chwili wyprostował się.
– Nie mógłby tego zrobić, proszę pana, ponieważ jest na Apron Street – powiedział surowo. – Musi pan być tu obcy, jeśli pan tego nie wie.
– Obawiam się, że słuch staremu Congreve'owi płata figle – w głosie pana Jamesa brzmiała przepraszająca nuta. – Pracuje u nas od tylu lat, że ma pewne przywileje, albo mu się tak wydaje. – Urwał, westchnął i zamrugał oczami. – Powiadam panu, że nawet pieniądz nie jest już taki jak dawniej. Brzmi to jak herezja, ale czasem wierzę, że tak jest. Do widzenia panu.