5. Drobne nieprzyjemności

Kiedy Campion niepewnie szedł po obcych sobie schodach, pomyślał, że panna Evadne nawet jak na potencjalną trucicielkę ma dziwny gust. Na niewielkiej tacy znajdował się kubek brązowej odżywki mlecznej, szklanka gorącej wody, druga zimnej, pudełko po serze z krystalicznym cukrem, a może z solą, kieliszek czegoś obrzydliwego, przypominającego zakrzepłe jajko na miękko, puszka z napisem „Sole epsomskie", z przekreślonym słowem „epsomskie", i mała zatłuszczona buteleczka z nieoczekiwaną nalepką,,Parafina do użytku domowego".

Wnętrze domu, na podstawie tego, co zdołał dojrzeć, było zaskakujące.

Schody z czarnego drewna zostały zaprojektowane przez kogoś, kto wprawdzie lubił prostotę, ale bez przesady, bo od czasu do czasu widać było wyrzeźbione karciane kiery, a może piki. Na stopniach nie było chodnika. Sięgały one dwóch pięter otaczając cztery strony kwadratowej klatki i oświetlone były od góry jedną słabą żarówką, zwisającą z miejsca w suficie, gdzie zaplanowany ongiś był żyrandol. Na każdym podeście, usytuowane parami, znajdowały się bardzo wysokie drzwi.

Campion dobrze wiedział, dokąd iść, gdyż cała podniecona trójka wytłumaczyła mu to dokładnie w kuchni.

Stąpając ostrożnie znalazł się w pobliżu jedynego okna, znajdującego się na pierwszym podeście. Zatrzymał się, by wyjrzeć przez nie… Zarysy rozległego domu ukazały mu się w świetle słabej ulicznej lampy, świecącej z tyłu, i gdy wzrok jego spoczywał na występie, znajdującym się blisko niego i jakoś dziwnie ukształtowanym, występ ten drgnął.

Stał nieruchomo, a jego oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do słabego oświetlenia. W chwilę później na prawie równym z nim poziomie ukazała się jakaś postać i to o wiele bliżej, niż się spodziewał, tak iż się domyślił, że tuż pod oknem musi się znajdować coś w rodzaju platformy, może, dach wykuszu.

Na dachu tym była kobieta. Spostrzegł ją wyraźnie, gdy przez chwilę znajdowała się w blasku lampy. Odniósł wrażenie jakiejś wyrafinowanej elegancji – dostrzegł biały kapelusz z dużą kokardą i owiniętą wokół szyi jaskrawą czerwoną szarfą w stylu regencji. Twarzy kobiety nie widział.

Wstrzymując oddech słyszał jej kroki i ciekaw był, co też, na Boga, ona robi. Jeśli zamierzała się włamywać, to szkoda tylko było jej cennego czasu. Campion' właśnie zrobił ostrożne pół kroku w przód, kiedy w. oknie zamajaczył mu jakiś kształt. Nie powtórzyło to się więcej, ale zza okna nadal dolatywały jakieś szmery. Wreszcie po długiej przerwie zaczęła się unosić zasuwa okienna.

Szybko skorzystał z jedynej kryjówki, jaką miał do dyspozycji, i przykucnął na drugim stopniu od góry, gdzie przyciskając kurczowo tacę przywarł do mocnej balustrady. Okno otworzyło się powoli i z miejsca, gdzie przykląkł, mógł dostrzec powoli rozszerzający się otwór.

Najpierw zobaczył parę nowiutkich pantofelków o bardzo wysokich obcasach. Mała szczupła ręka, niezbyt czysta, ustawiła je starannie na parapecie okiennym. Potem ukazał się biały kapelusz i sukienka w kwiaty, złożona starannie i związana szarfą. Wreszcie na szczycie tego stosu znalazła się zwinięta porządnie para pończoch.

Campion oczekiwał z wielkim zainteresowaniem dalszego rozwoju wypadków. Z doświadczenia wiedział, że powody, dla których ludzie wchodzą do swych domów przez okna, były równie różnorakie i liczne jak te, dla których się zakochują, ale po raz pierwszy spotkał się z faktem, że ktoś przedtem się rozbierał.

Wreszcie pojawiła się.właścicielka całej tej garderoby. Szczupłe nogi, teraz w grubych brązowych pończochach, ukazały się powoli na parapecie i bezszelestnie, co świadczyło o dużej wprawie, młoda dziewczyna wśliznęła się na podest. Była to dziwaczna postać ubrana w niemodny kapelusz, który ktoś całkiem bez polotu mógłby nazwać „praktycznym". Szara i bez kształtu, niestarannie włożona spódnica zwisała luźno na szczupłej talii, a okropny sweter koloru brunatnozielonego na poły tylko zakrywał szafranowego koloru bluzkę, którą znakomicie mogłaby nosić kobieta cztery razy większa i starsza niż dziewczyna. Czarne aksamitne włosy, dzięki którym natychmiast ją poznał, znowu związane były ciasno z tyłu. Nieporządne kosmyki spadały jej na twarz.

A więc ponowne spotkanie z panną Klitią White, tym razem przebierającą się na dachu. Trzymając mocno tacę, Campion wstał.

– Byłaś na hulance? – spytał uprzejmie.

.Spodziewał się, że ją trochę zaniepokoi, ale zupełnie nie był przygotowany na taki efekt. Najpierw zastygła bez ruchu, potem nagle drgnęła jak trafiona kulą. Jej reakcja przestraszyła go. Był pewien, że zaraz zemdleje.

– Słuchaj – powiedział szybko – opuść głowę. Zaraz poczujesz się lepiej. Wszystko w porządku, uspokój się.

Głośno wciągnęła powietrze i obrzuciła nerwowym spojrzeniem zamknięte drzwi. Jej lęk udzielił mu się na chwilę. Przytknęła palec do warg, a potem schwyciwszy ubranie zwinęła je gwałtownie w duży nieporządny węzełek.

– Bardzo mi przykro – powiedział cicho. – To pewno cos ważnego, prawda?

Wrzuciła pakunek za kotarę, oparła się o nią plecami i dopiero wtedy spojrzała mu prosto w twarz. Miała duże, ciemne oczy.

– To sprawa życia i śmierci – odparła krótko. – Co pan zamierza zrobić?

W tej chwili Campion zdał sobie sprawę z jej niezwykłego uroku. Charlie Luke napomknął już o tym. Cłarrie również zdradzał wyraźne zainteresowanie. To młode, niedoświadczone stworzenie emanowało jakimś magnetycznym fluidem. To dziwne, bo nie była piękna, w każdym razie nie w tym odrażającym ubraniu, ale była pełna życia i urzekała kobiecością i inteligencją.

– Wiesz, ta cała sprawa nic mnie nie obchodzi – powiedział. – Załóżmy, że nic nie widziałem, po prostu spotkałem cię na schodach.

Nie potrafiła ukryć ulgi ł to uświadomiło mu, jak bardzo jest młoda.

– Niosę tacę pannie Evadne – powiedział. – Ona mieszka na tym piętrze, prawda?

– Tak. Wujek Lawrence mieszka w gabinecie na dole, blisko drzwi wejściowych. Dlatego… – urwała – dlatego nie chciałam go niepokoić – dokończyła wyzywająco. – Pan jest chyba bratankiem panny Roper? Mówiła mi, że pan ma przyjechać.

Miała ładny, bardzo czysty głos, z odcieniem pedanterii w wymowie, co nie było pozbawione wdzięku, ale w tej właśnie chwili świadczyło o zmieszaniu, które pochlebiało mu i pociągało go.

W tym momencie biały kapelusz, który był umieszczony na szczycie kompromitującego węzełka, stracił najwidoczniej równowagę, gdyż wytoczył się zza kotary i spoczął u jej stóp. Schwyciła go gwałtownie, dostrzegając przy tym uśmiech Campiona, i zaczerwieniła się po uszy.

– Śliczny kapelusz – pochwalił.

– Tak pan myśli? – Nikt jeszcze nie obrzucił go tak wyniosłym spojrzeniem. W głosie jej brzmiało rozmarzenie i jak gdyby strach oraz nuta powątpiewania, kiedy powiedziała: – Nieraz w to wątpiłam. W siebie, znaczy. Ludzie gapili się na mnie. Nie można nie zauważyć go.

– To kapelusz dla kogoś dorosłego – Campion unikał protekcjonalnego tonu, starając się mówić z jak największym szacunkiem.

– Tak – odparła szybko. – Może właśnie dlatego. – Zawahała się i wiedział, że pod wpływem impulsu ma ochotę powiedzieć mu znacznie więcej na ten temat, ale w tej -chwili gdzieś w głębi domu ktoś głośno zamknął drzwi. Było to daleko od nich, ale ten odgłos podziałał na nią jak zły urok; zgarbiła się, przybrała skromną, minę, kapelusz schowała za plecy. Oboje nasłuchiwali.

Pierwszy odezwał się Campion.

– Nic nikomu nie powiem – powtórzył dziwiąc się, dlaczego był przekonany, że potrzeba jej tego ponownego zapewnienia, – Możesz na mnie polegać. Dotrzymam słowa.

– Jeśli pan nie dotrzyma, umrę – te proste słowa wypowiedziała z takim przekonaniem, że to nim wstrząsnęło.

Nie było w nich cienia błazenady, lecz niezachwiane postanowienie.

Kiedy tak na nią patrzył zamyślony, szybko, z gracją nieoczekiwaną u tak niedoświadczonego stworzenia, chwyciła swój pakunek i uciekła przez podest znikając w jednych z ogromnych drzwi.

Campion mocno dzierżąc tacę ruszył do celu swego przeznaczenia. Jego zainteresowanie rodziną Palinode'ów stało się wprost palące. Zastukał do środkowych drzwi, pod łukiem we wgłębieniu, w miejscu, gdzie znowu zaczynały się schody. Były solidne, dobrze dopasowane i bardzo przypominały drzwi prowadzące do gabinetu dyrektora szkoły.

Kiedy nasłuchiwał zaproszenia, drzwi naraz otworzyły się i znalazł się twarzą w twarz z eleganckim, niskim mężczyzną, liczącym około czterdziestki, w ciemnym garniturze. Nieznajomy uśmiechnął się nerwowo na powitanie Campiona i odsunął się na bok.

– Proszę – powiedział. – Ja właśnie wychodzę. Pozwolę sobie wyjść, panno Palinode. Bardzo miło z pana strony – mruknął zdawkowo w stronę Campiona. Mówiąc to przecisnął się obok niego i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Campion znalazł się w środku.

Zawahał się chwilę, rozglądając się wokoło, by znaleźć kobietę, która nie odpowiedziała. Najpierw pomyślał, że jej nie ma. Pokój był kwadratowy, co najmniej trzy razy większy niż normalna sypialnia. Był bardzo wysoki, miał trzy wąskie okna, ale sprawiał dość ponure wrażenie. Meble, duże i ciemne, zajmowały niemal całą powierzchnię. W głębi, po prawej stronie, stało łoże z baldachimem, a pomiędzy nim a oknami koncertowy fortepian. Ale dominowała nuta surowości. Draperii było niewiele i tylko jeden dywanik przed kominkiem. Na gołych ścianach wisiało kilka reprodukcji, tak jak te na zewnątrz- w kolorze sepii. Stały tu trzy oszklone szafy z książkami, stół i potężne biurko, z podwójnym rzędem szuflad, na którego zagraconym blacie stała zapalona lampa – jedyne źródło światła w pokoju. Jednak nikt przy nim nie siedział i kiedy Campion zastanawiał się, gdzie umieścić tacę, usłyszał, stosunkowo blisko siebie, głos:

– Proszę ją postawić tutaj.

Od razu dojrzał mówiącą kobietę i ku swemu zawstydzeniu uświadomił sobie, że w półmroku wziął ją za kolorowy koc rzucony na fotel. Była to duża kobieta z płaskim biustem, w długiej deseniowej sukni, z głową owiniętą czerwonym szalem; jej pomarszczona twarz, która nie różniła się specjalnie kolorem od szala, zlewała się z brunatnordzawym obiciem fotela.

Nie drgnęła nawet. Nigdy jeszcze nie widział żadnej żywej istoty – chyba z wyjątkiem krokodyla – tak nieruchomej. Jednak jej oczy, które skierowała teraz na niego, |o mętnych żółtawych białkach, skrzyły się inteligencją.

– Na tym. stoliczku – wydała polecenie, ale nie pofatygowała się, by mu go wskazać czy przysunąć do siebie. Głos miała ostry, władczy, świadczący o wykształceniu. Bezwiednie jej posłuchał.

Stoliczek okazał się stylowym pięknym sprzętem na trzech smukłych nóżkach. Campion bezwiednie zapamiętał to, co na nim się znajdowało, choć w danej chwili wcale |o tym nie myślał. Stała tu pękata waza z nieśmiertelnikami, mocno zakurzonymi, i dwie zielone szklaneczki również z tymi wysuszonymi kwiatami, następnie półmisek z odwróconą formą do puddingu i mała staroświecka filiżanka bez uszka, z mikroskopijną ilością dżemu malinowego. Wszystko to razem sprawiało nieprzyjemne wrażenie lepkości.

Pozwoliła mu się uporać z tym bric-a-brakiem i postawić tacę, nie pomagając mu w niczym ani nie odzywając się słowem; przypatrywała mu się tylko z rozbawionym, przyjaznym zainteresowaniem. Uśmiechnął się w odpowiedzi, gdyż sądził, że tak wypada, i nagle jej słowa zaskoczyły go zupełnie:

Pasterzu, tak wesoło grasz na swych piszczałkach,

Minę masz tak buńczuczną, posturę pyszałka.,

Zrozum jednak, prostaczku, ze beztroska taka

Łacna nie idzie w parze z twym losem biedaka,

Jasne oczy Campiona błysnęły. Nie dlatego, by uraziło go, że został nazwany pasterzem czy nawet,,prostaczkiem", chociaż ten ostatni zwrot wydawał mu się raczej nie na miejscu, ale tak się złożyło, że nie dalej niż poprzedniego wieczoru czytał George'a Pelle'a w poszukiwaniu nazwiska, które go dręczyło.

Los mi nie sprzyja, zacny Palinode,

Bom ja dla nieszczęść samych się narodził.

– „Bom dla niedoli samej się narodził" – poprawiła go odruchowo, ale była zadowolona, a nawet może zdumiona, i stała się od razu nie tylko bardziej ludzka, ale zaskakująco bardziej kobieca. Pozwoliła, by czerwony szal osunął się jej na plecy, tak że odsłonił piękną, siwą głowę, ze starannie upiętymi włosami. – A więc jest pan aktorem – powiedziała. – Oczywiście. Powinnam się była lego spodziewać. Panna Roper ma tylu przyjaciół z teatru. Ale – dodała tajemniczo, z wdziękiem – nie są to aktorzy, których znam najlepiej. Moi przyjaciele ze sceny bardziej należą do pana genre'u. A teraz niech mi pan co opowie, jak tam leci w pańskiej budzie – wymówiła ten kolokwialny zwrot, jakby to był grecki werset, którego zapamiętaniem się szczyciła.

– Obawiam się, że nic ciekawego pani nie powiem, ponieważ dawno nie grałem – zaczął ostrożnie.

– Zresztą to nieważne – mówiła nie patrząc na niego. Wyciągnęła mały bloczek do pisania, pokryty drobnym pięknym pismem. – A teraz sprawdźmy – ciągnęła zaglądając do środka – co mi pan przyniósł. Filiżankę odżywki mlecznej? Tak. Jajeczko? Tak. Gorącą wodę? Tak. Zimną wodę? Tak. Sole, cukier i… tak, parafinę. Znakomicie. Teraz proszę wlać jajko do odżywki – tak. Proszę, odważnie, wstrząsnąć, ale nie rozlać, nie lubię brudnego spodeczka. Gotowe?

Od czasów dzieciństwa nikt nie przemawiał do Campiona tak rozkazującym tonem. Zrobił, co mu polecono, i był zdziwiony, że mu się trochę przy tym trzęsą ręce. Brunatny płyn przybrał niebezpieczny odcień i na jego powierzchni pojawiły się jakieś podejrzane strzępki.

– A teraz cukier – rozkazała panna Palinode. – O tak, dobrze. Proszę podać mi filiżankę i trzymać łyżeczkę, ale jeśli pan dobrze wszystko wymieszał, nie będę jej potrzebowała. Teraz niech pan włoży łyżeczkę do zimnej wody, po to tu jest. Puszka m-a zostać tam, gdzie jest, przy zimnej wodzie, i proszę postawić parafinę tuż koło kominka. To na moje odmrożenia.

– Na odmrożenia? – mruknął powątpiewająco. Na dworze było raczej ciepło.

– Na odmrożenia, które odezwą się w grudniu – wyjaśniła cierpliwie panna Palinode.- Odpowiednia kuracja teraz zapobiegnie odmrożeniom w grudniu. Świetnie pan to zrobił. Chyba zaproszę pana na mój wieczorek teatralny, który odbędzie się w przyszły wtorek. Oczywiście, przyjdzie pan. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, gdyż nie dała mu czasu na odpowiedź. – Może wyniknie z tego coś interesującego dla pana, ale nie mogę nic obiecać. W tym roku teatr repertuarowy cierpi na nadmiar aktorów, zresztą zapewne sam pan o tym wie. – Jej uśmiech był bardzo uprzejmy.

Campion, najłagodniejszy z ludzi, zaczął odczuwać przemożną potrzebę – tak niezwykłą u niego – żeby jakoś podkreślić swoją obecność. Opanował się jednak.

– Chyba tu gdzieś w pobliżu jest niewielki teatr? – zaryzykował pytanie.

– Rzeczywiście. Teatr Tespisa. Mają tam skromny, ale pracowity zespół. Wśród nich kilku aktorów bardzo utalentowanych. Chodzę na każdą sztukę – z wyjątkiem tych pozbawionych wartości, które muszą wystawiać, żeby ściągnąć publiczność. Raz w miesiącu przychodzą tu wszyscy do mnie na małą pogawędkę i spędzamy bardzo mile czas. – Umilkła i jakiś cień przesunął się po jej twarzy. – Zastanawiam się, czy nie powinnam odłożyć najbliższego spotkania. Mieliśmy trochę zamieszania w domu. Zapewne słyszał pan o tym. Wydaje mi się jednak, że wszystko może się odbyć jak zazwyczaj. Jedyna trudność to ci przeklęci reporterzy, chociaż obawiam się, że bardziej przeszkadzają memu bratu niż mnie.

Piła swój odrażający napój hałaśliwie, jakby sądziła – pomyślał Campion – że ma pełne prawo do pewnych nietaktów.

– Zdaje się, że wchodząc tutaj spotkałem pani brata… – urwał na widok jej oburzonej miny.

Z trudem opanowała irytację i odparła z uśmiechem:

– O nie, to nie był Lawrence. Lawrence jest… zupełnie inny. Widzi pan, jedną z korzyści tego domu jest to,… że nie trzeba wychodzić na ulicę. To ulica do nas przychodzi. Mieszkamy tu tak długo…

– Słyszałem o tym – wyszeptał. – Podobno wszyscy dostawcy osobiście tu do państwa przychodzą.

– Dostawcy przychodzą na dół – poprawiła go z uśmiechem. – Ludzie reprezentujący jakiś zawód przychodzą na górę. Jakże to interesujące, nie uważa pan? Zawsze sobie myślałam, że warto by się zainteresować tematem nierówności społecznej – gdyby nie ten chroniczny brak czasu. To był pan James, dyrektor naszego banku. Zawsze go proszę tutaj, gdy mam jakiś interes. Jemu to nie sprawia kłopotu. Mieszka nad bankiem, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. – Siedziała, wpatrując się w niego przenikliwie, rumiana i pełna wdzięku. Jego uznanie dla niej rosło z każdą chwilą. Jeśli Charlie Luke miał rację, że była prawie bez pieniędzy, jej. zdolność egzekwowania, przysług była wprost zdumiewająca.

– Kiedy pan wszedł – zauważyła – zastanawiałam się, czy nie jest pan którymś z reporterów. Oni są zdolni do wszystkiego. Ale, gdy tylko podchwycił pan mój cytat z Peele'a od 'razu wiedziałam, że się mylę.

Campionowi nie bardzo trafił do przekonania ten argument, ale nic nie odpowiedział.

– Te drobne nieprzyjemności, jakich teraz doświadczamy – zaczęła uroczyście – sprawiły, że zaczęłam zastanawiać się nad faktem niezwykłej ciekawości ludzi wulgarnych. Oczywiście używam tego słowa w jego właściwym, łacińskim, znaczeniu. Zamierzałam nawet kiedyś napisać na ten temat rozprawę. Widzi pan, zastanawia mnie to, że im wyższy czy bardziej wykształcony podmiot, tym mniejszą przejawia ciekawość. Na pozór może się to wydawać zaprzeczeniem samym w sobie, nieprawdaż?

Ze wszystkich aspektów sprawy Palinode'ów ten właśnie umknął zupełnie uwadze Campiona, ale został mu zaoszczędzony wysiłek dania odpowiedzi, ponieważ nagle otworzyły się drzwi. Uderzyły mocno o ścianę i na progu ukazała się wysoka, człapiąca postać, w okularach o grubych szkłach. Nie ulegało (wątpliwości, że jest to brat panny Evadne. Wysoki, grubokościsty jak jego siostra, jak ona o dużej głowie, był jednak o wiele bardziej nerwowy i miał wystającą szczękę. Zarówno jego ciemne włosy, jak i ubranie były zaniedbane, brudne, a cienka szyja, o wiele czerwieńsza niż twarz, tonęła w szerokim miękkim kołnierzu rozpiętej koszuli. W obu rękach niósł przed sobą, jak gdyby torował sobie nim drogę, gruby tom, z którego wyzierały liczne papierowe zakładki. Spojrzał na Campiona, jak na spotkanego przypadkowo na ulicy przechodnia, który wydał mu się znajomy, ale przekonawszy się o swej omyłce minął go, stanął przed panną Evadne i przemówił dziwnym, nosowym, podobnym do gęgania i niepewnym, jakby go rzadko używał, głosem:

– Czy wiesz, że heliotrop jeszcze nie wrócił?

Wydawał się tym bardzo przejęty. Campion z początku nie mógł zrozumieć, o co chodzi, gdy nagle przypomniał sobie, że Klytia White urodziła się w morzu, albo przynajmniej prawie w morzu. Mitologiczna Klytia była córką Oceanusa. Przypomniał też sobie, że któraś z córek boga morza została zamieniona w heliotropa. Nie był całkiem pewien, ale wszystko zdawało się przemawiać za tym, że przezwiskiem rodzinnym albo zdrobnieniem Klytii White był „heliotrop". Brzmiało to wszystko nieco literacko, ale prawdopodobnie.

W duchu gratulował sobie własnej przemyślności, kiedy panna Evadne powiedziała spokojnie:

– Nie, nie wiedziałam o tym. Czy to ma jakieś znaczenie?

– Oczywiście, że ma – w głosie Lawrence'a brzmiała wyraźna irytacja. – Czyżbyś zapomniała o stokrotkach, które nigdy nie rosną?

Campion przeżył moment uniesienia. Raz jeszcze zrozumiał aluzję. Wyłoniła się szybko z zapomnianego zakamarka jego mózgu.

Grób jej w cieniu niesławy,

Bez kwiecia, bez trawy,

Stokrotki nawet wiosną

Więdną tu, nie rosną.

I ty unikaj płochej zabawy…

„Jarmark chochlików". Christina Rossetti. Mądrzejsza siostra ostrzega głupią siostrę, żeby nie przebywała do późna w wątpliwym towarzystwie.


Lawrence Palinode mówił zupełnie rozsądnie, chociaż dziwnym żargonem. Campion zrozumiał teraz, jak trudno było Charlie'emu Luke zbierać zeznania w tym tajemniczym, zaszyfrowanym języku, ale poczuł wyraźną ulgę. Jeśli ów „rodzinny język" Palinode'ów składał się z aluzji do klasyków, dobra pamięć i wyczerpujący słownik cytatów mogły mu doskonale się przysłużyć.

Panna Evadne pozbawiła go złudzeń.

– Wszystko bardzo pięknie – powiedziała do brata.- Czyżbyś odgrywał teraz rolę kuzyna Cawnthrope'a?

Campionowi serce zamarło. W tej uwadze rozpoznał jedyny nie do złamania szyfr – rodzinne aluzje.

Efekt jej słów był nieoczekiwany. Lawrence robił wrażenie zdziwionego.

– Nie, jeszcze nie, ale będę grać – powiedział i wyszedł z pokoju zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.

Panna Evadne podała Campionowi filiżankę, zapewne po to, by zaoszczędzić sobie wysiłku pochylenia się i odstawienia jej osobiście. Od chwili gdy wszedł do pokoju, nie zmieniła swej pozycji. Przemknęło mu przez myśl, że może coś chowa za plecami. Nie przyszło jej do głowy ani podziękować mu w jakiś sposób, ani poprosić, by usiadł.

– Mój brat posiada wielki zasób wiadomości – zauważyła, a jej jasny głos wprost pieścił te słowa. – A przy tym jest niezwykle pomysłowy. To on w wolnych chwilach układa wszystkie krzyżówki dla „Tygodnika Literackiego", chociaż jego prawdziwa praca, która zostanie ukończona za rok lub dwa, dotyczy dziejów, króla Artura.

Brwi Campiona uniosły się do góry. A więc w tym rzecz. Oczywiście, Lawrence Palinode mówił hasłami z krzyżówek, dorzucając od czasu do czasu rodzinną aluzję. Ciekaw był, czy wszyscy Palinode'owie tak robili.

– Lawrence – ciągnęła panna Evadne – miał zawsze najrozleglejsze zainteresowania.

– Do których z pewnością zaliczyć można ogrodnictwo – powiedział znacząco Campion.

– Ogrodnictwo? Ach tak. – Roześmiała się cicho, gdy zrozumiała, że to aluzja do heliotropu i stokrotki. -

Włącznie z ogrodnictwem, ale obawiam się, że tylko na papierze. '

Campion zdobył informację. Ta tajemniczość była zamierzona. Tymczasem z korytarza dobiegły go jakieś niezbyt przyjazne pomruki. Drzwi teraz zamknęły się hałaśliwie i Lawrence ponownie ukazał się w pokoju. Robił wrażenie speszonego.

– Miałaś rację – przyznał. – Powinienem był grać rolę Cawnthrope'a. Przy okazji zdobyłem to dla ciebie. Zawsze powtarzałem, że zagraniczna pszenica jest marnej jakości.

To mówiąc położył książkę na kolanach siostry nie patrząc jej w oczy. Objęła ją mocno swymi dużymi miękkimi | dłońmi, była jednak wyraźnie zaniepokojona.

– Czy ma to teraz jakieś znaczenie? – zrobiła mu wymówkę i dodała uśmiechając się nieznacznie, jak gdyby to miał być nieco gorzki dowcip. – Ostatecznie snopy zostały już zebrane.

Zagraniczna pszenica, obce ziarno… Ruth? – zaczął zastanawiać się Campion. Tak, mowa o pannie Ruth Palinode albo przynajmniej o szczątkach tej biednej kobiety, które znajdowały się właśnie w laboratorium sir Dobermana. Zaczął się znowu przysłuchiwać w momencie, gdy Lawrence głęboko wciągnął powietrze.

– W każdym razie muszę to sprawdzić. Pozwolisz mi? – powiedział ostro do siostry.

Kiedy się odwrócił, jego oczy zza grubych szkieł spoczęły na Campionie, stojącym o kilka stóp od niego, i nagle, jak gdyby przepraszając go za tak długie ignorowanie, obdarzył go najmilszym i najbardziej zawstydzonym uśmiechem. Potem wyszedł, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi.

Campion ustawił naczynia na tacy, a kiedy pochylił się, żeby ją podnieść, zauważył tytuł książki leżącej na kolanach panny Palinode^ najeżonej papierowymi zakładkami.

Był to „Przewodnik po torach wyścigów konnych" Ruffa.

Загрузка...