Duży pokój zaraz po lewej stronie frontowych drzwi Portminster Lodge pochodził z owych czasów, kiedy uważano, że po to, by dobrze zjeść, trzeba temu poświęcić trochę myśli, czasu, a nade wszystko przestrzeni.
Ojciec Lawrence'a Palinode'a, którego portret olejny wisiał nad kominkiem, urządzając tę niewielką salę bankietową opierał się na najlepszych wzorach wiktoriańskich.
Teraz jego syn pracował w jednym jej końcu, a spał w drugim.
Polowe łóżko Lawrence'a wciśnięte było pomiędzy dwa, nawet ładne, mahoniowe postumenty z mosiężnymi urnami i nie ulegało wątpliwości, że lokator Swe ubranie trzyma starannie złożone w kredensie, ó wiele teraz za dużym na potrzeby powojennego prywatnego domu.
Pokój sprawiał jednak – rzecz dziwna – ogólne wrażenie wygodnego. Przykryty gobelinem fotel stojący przy kominku był mocno wgłębiony, ale schludny, długi zaś, solidny stół z zaokrąglonymi kantami, który stał na zniszczonym dywanie', starannie podzielono na trzy części: pierwsza pełniła rolę biurka, druga kartoteki, a trzecia baru dobrze zaopatrzonego w kanapki.
Poza tym wszędzie leżały książki, ale żadna z nich nie była zakurzona ani nie miała zawiniętych rogów; zapełniały one ściany i boczne stoliki, piętrzyły się na szafkach, wypływały stosami z kątów i krzeseł.
A jednak był to najporządniejszy pokój, jaki Charlie Luke spotkał w swej bogatej karierze. Zrobił na ten temat uwagę, kiedy stal obok Campiona i rozglądał się po pokoju.
Weszli bez zaproszenia i robili,,krótki przegląd", jak to określił Luke; czekając na właściciela. Po stronie biurkowej stołu znajdowała się taca na nóżkach, wypakowana – używanymi najwidoczniej często – książkami, złożonymi porządnie grzbietami do góry.
Campion pochylił się nad nimi. Pierwszy tytuł, jaki mu się rzucił w oczy, to była,,Medycyna sądowa" Sidneya Smitha, dalej,,Toksykologia" Buchanana. Kiedy przebiegał wzrokiem po grzbietach, jego oczy coraz bardziej.stawały się bez wyrazu. Był tutaj nieunikniony Gross i,,Materia medica",,,Chemia sądowa" Lucasa i bardzo stary podręcznik Quaine'a. Zaczął szukać innych dawnych przyjaciół i z rozrzewnieniem znalazł Glaistera, Keitha Simpsola i H. T. F. Rhodesa, jak również bogaty wybór prac uzupełniających, takich jak Streker i Ebaugh oraz „Zbrodnia nienormalność umysłowa".
Była to mała, lecz wyczerpująca biblioteczka z dziedziny kryminologii.
Wziął do ręki „Materia medica", spojrzał na stronę tytułową, westchnął ze zrozumieniem i nadal.przeglądał książki, kiedy inspektor Luke przeszkodził mu.
– Żebym tak skonał!
To stare andrusowskie wyrażenie zabrzmiało tutaj szokująco. Campion spojrzał na niego zaskoczony i zobaczył oczy Luke'a wprost okrągłe ze zdumienia: w ręku trzymał kartkę papieru, którą zdjął z kominka.
– Znowu nasza wulgarna Pytia – powiedział. – Niech pan tylko spojrzy.- Campion podszedł do niego i razem przeczytali taki sam list, jaki dostał doktor. W trakcie czytania Campion poczuł chłód, który przenikał go zawsze, ilekroć miał do czynienia z chorobą psychiczną. Było to świadectwo szaleństwa wyrachowanego i rozwścieczonego.
Wiadomość wybrana z masy odrażających słów była prosta:
Ograbiłeś… głupiego..
Koperta, która nadal leżała na półeczce, była poprawnie zaadresowana do Lawrence'a Palinode'a, a stempel miejscowej poczty wyraźnie odbity.
– Wysłany wczoraj rano. -: Luke odłożył list na miejsce. – Nie wiem, czy to pierwszy list, jaki otrzymał. Jeśli nie, to dlaczego, u diaska, nie zawiadomił nas o tym? Dziwne to bardzo.
Przeszedł wzdłuż pokoju bawiąc, się hałaśliwie monetami w kieszeniach. Idący za nim Campion wprost słyszał, jak jego mózg pracuje.
– No, cóż, trzeba będzie z nim znowu porozmawiać – ciągnął, kiedy znaleźli się w drugiej połowie rozległego pokoju. – Muszę przyznać, że nie zrozumiałem co najmniej połowy z tego, co do mnie mówił ostatnim razem, ale to pewno z powodu braku odpowiedniego wykształcenia. – Rozłożył ręce gestem bezradności. – Trzeba będzie jeszcze raz spróbować.
Campion dotknął jego ramienia.
– I to zaraz.
Z hallu dobiegła do nich wyraźnie podniecona rozmowa, w której górował gęgający głos Lawrence'a. Drzwi trzasnęły i nastąpił moment ciszy, wreszcie usłyszeli, jak mówi:
– Wejdź! Natychmiast!
Luke i Campion, zasłonięci przez skrzydło rozkładanych drzwi, nawet nie drgnęli. W ciemnym kącie byli raczej słabo widoczni.
Lawrence spiesznie wszedł do pokoju. Sięgnął do przełącznika światła i niezwykle czymś pochłonięty nie zwrócił uwagi, że już jest zapalone. Wysoki, kościsty, był bardziej niezgrabny niż zwykle, a trząsł się przy tym tak bardzo, że drzwi, o które oparł rękę, drżały wyraźnie, a książka ze stosu na krześle zsunęła się na ziemię.
Pochylając się po nią strącił inne, zrobił ruch, żeby je podnieść, ale zmienił zamiar i wyprostował się z gestem rezygnacji.
– Wejdź! – powtórzył, a ton jego głosu wprawił w wibrację struny pianina. -.Wejdź w tej chwili!
Do pokoju weszła powoli Kłytia White, blada, z podkrążonymi oczami, błękitnoczarne włosy, zwykle gładko zaczesane, były potargane, a brzydka sukienka zwisała niedbale.
– Kapitan poszedł na górę – powiedziała tak cicho, że ledwie ją słyszeli.
– Nic mnie to nie obchodzi.- Zamknął drzwi i oparł się o nie, rozkrzyżowawszy się na nich w sztucznej, choć nieświadomie, pozie. Jego usta, zwykle blade i zaciśnięte, teraz zaróżowiły się. Nagie oczy bez okularów sprawiały wrażenie niewidzących. Był bliski łez. Nareszcie dał się słyszeć jego nieprzyjemnie brzmiący, donośny głos:
– Nieszczęsna dziewczyno!
Byli świadkami sceny z kiepskiego melodramatu, całkowicie absurdalnej a jednak zdumiewającej szczerością. Jego cierpienie było wprost namacalne.
– Wyglądasz jak moja siostra, kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz. – Akcentował ostatnie sylaby nie zdając sobie z tego sprawy, a urywane słowa i nieprzyjemny głosy, sprawiały, że wymówka przekształciła się w gwałtowny atak. – Była czysta jak ty. Ale kłamała. Wymykała się, by potajemnie uprawiać miłość na ulicach jak dziewka.
Nie był ani aktorem, ani adonisem, a jednak budził raczej lęk niż śmieszność. Campion westchnął. Charlie Luke poruszył się.
Kłytia stała sztywno przed swym oskarżycielem. Jej ciemne oczy patrzyły bacznie i z przejęciem, jak oczy dziecka, które wiele przeżyło. Sprawiała wrażenie raczej zmęczonej niż przestraszonej.
– Ona wyszła za mąż za mojego ojca – powiedziała nieoczekiwanie.- Niech wujek nie opowiada, że oszukiwała, tak jak się o mnie opowiada. Ja nie uprawiam w parku miłości.
– Ani na publicznym korytarzu, ani w szpitalu. – Jego pogarda była pełna udręki. – Czynisz to, bo się nie możesz temu oprzeć. Siedzi w tobie jad. Rozgorączkowane dłonie w burzliwej ciemności i kroki ciekawskich przechodniów. Czy wiesz, że mi jest mdło z powodu ciebie! O Boże, napawasz mnie wstrętem! Napawasz mnie wstrętem! Czy słyszysz?
Dziewczyna była wstrząśnięta. Pobladła jeszcze mocniej i zacisnęła usta. Bezwolne pochylenie ciała wyrażało rezygnację nierozumianej młodości.
Spojrzała mu w oczy i przekorny słaby uśmieszek, którego nie mogła opanować, przemknął po jej twarzy.
– Wcale tak nie jest – powiedziała. – Wiesz wuju, wydaje mi się, że ty nic na ten temat nie wiesz, tyle tylko coś przeczytał w książkach.
Zachwiał się,, jakby go uderzyła w twarz, a Campion, który rozpoznał coś znajomego w tym wybuchu, wpatrywał się w niego intensywnie.
Lawrence'a oczywiście rozzłościło to jeszcze bardziej.
Rzucił się w stronę kominka.
– Owszem, czytałem i to nawet dużo. – Schwycił kopertę z kominka i rzucił w jej stronę. – Czy
Skwapliwość, z jaką chwyciła kopertę, sprawiła, że jej zdziwienie było przekonywające. Zdumiona spojrzała na adres.
– Oczywiście, że nie. To nie jest mój charakter pisma.
– Nie? – Pochylił się w jej kierunku z rozpaczą. – Nie? A więc nie jesteś odpowiedzialna za te wszystkie anonimowe listy, które sprowadziły na twoją rodzinę ten straszny rozgłos?
– Nie. – Kiedy zrozumiała oskarżenie, krew napłynęła jej do twarzy. W tej chwili wyraźnie się go bała, a oczy jej zrobiły się czarne i wielkie. – To podłość, co mówisz.
– Podłość? O Boże! Dziewczyno, czy ty wiesz, co piszesz? O Boże'! Z jakich zakamarków podświadomości czerpiesz taki brud? Przeczytaj i wreszcie, na miłość boską, przyznaj się!
Stała niepewnie, z kopertą w dłoni. Zmarszczyła czoło i było tak oczywiste, że wątpi w jego normalność, jakby to głośno powiedziała. Wreszcie wyciągnęła z koperty złożony, brudny świstek, ale ciągle go nie rozkładała.
– Uczciwie mówię, że nigdy, przedtem tego nie widziałam – zaczęła stanowczo, ale bez wiary, że go przekona. – Mówię, wujku, świętą prawdę. Nigdy tego nie widziałam i naprawdę nie jestem tego rodzaju osobą, żeby pisać anonimowe listy. Czy nie-rozumiesz, ze to wszystko, cos tu naopowiadał o młodości, wcale się.do mnie nie odnosi?
– Czytaj, Klytio. – Głos mu się załamał. – Zrobiłaś to i musisz zdać sobie sprawę, jakie to okropne. To twoja jedyna szansa. Zmuszę cię, żebyś to zrozumiała.
Otworzyła kartkę, spojrzała na nią i wyciągnęła rękę na całą długość.
– Nie mam na to ochoty. – W swoim szlachetnym oburzeniu jeszcze bardziej przypominała pannę Evadne. – Czy nie widzisz, że popełniasz fatalną pomyłkę? Nie masz najmniejszego prawa tak mnie traktować. Nie pozwolę na to. Natychmiast weź tę odrażającą kartkę albo ją wrzucę w ogień..
– Przeczytaj. Przeczytaj mi głośno.
– Nie przeczytam.
– Czytaj!
Charlie Luke wyszedł szybko na środek pokoju i schwycił list. Był ogromnie wzburzony.
– Dosyć tego. – W jego głosie zabrzmiała wielka siła.
Wyglądał jak anioł zemsty we współczesnym moralitecie.
Było typowe dla Lawrence'a Palinode, iż nie zauważył, że Luke nie wszedł przez drzwi.
– Nie słyszałem, żeby pan pukał – powiedział z godnością. Była to zapewne jedyna uwaga, jaka mogła zaskoczyć Luke'a w tym momencie. Otworzył usta i zamknął z powrotem, bez słowa, jednak jego pełne dezaprobaty spojrzenie było jak sztylet.
Stał mierząc wzrokiem Lawrence'a przez jakieś piętnaście sekund, zanim spojrzał na Kłytię. Była o wiele bardziej wzburzona niż wuj, ale udawała butę. Gambit Luke'a zaskoczył ją zupełnie.
– Czy masz jakieś ubranie wyjściowe? – spytał. – Wytworne szmatki, które nosisz, jak się masz spotkać ze swoim chłopcem?
Skinęła głową z poczuciem winy.
– Idź i włóż je. Już czas, żebyś dała temu spokój, jak myślisz? – Szerokim gestem ręki ogarnął zarówno wszystkie rodzinne autorytety, jak też inwektywy Lawrence'a na temat stanu umysłowego towarzyszącego dojrzałości płciowej. – Mam w swojej dzielnicy siedemnastoletnie dziewczyny, które od kilkunastu miesięcy są dobrymi żonami i matkami – dodał jakby dla wyjaśnienia. Kiedy zwracał się do Kłytii, cechowała go łagodność i rozsądek.
Mimo różnicy wieku doskonale ją rozumiał. A ona była tego w pełni świadoma.
– Oczywiście, ma pan-rację – powiedziała. – Tak, zaraz się przebiorę.
– Gdzie idziesz? Gdzie idziesz, pytam! – Lawrence ruszył za nią chwytając ją za ramię.
Uwolniła się łagodnie, prawie uprzejmie.
– Żeby wyglądać odpowiednio na mój wiek, wujku. Zaraz wracam.
Stał patrząc tępo na zamknięte drzwi, aż wreszcie odwrócił się i dopiero teraz stwierdził, że w pokoju znajduje się również Campion.