Na szerokim podeście zatrzymał się Lugg z tacą.
– Ma pan ochotę na pieczeń? – spytał wyciągając pięć herbatników na pięknym chińskim półmisku i głową uczynił gest w kierunku pokoju panny Evadne. – Tam się bawi Stowarzyszenie Starych Trucicieli! Trumny podają o ósmej!
Campion spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Co ty teraz właściwie robisz?
– Pomagam, szefie. Przyszedłem tutaj do pana, a jakieś podstarzałe babsko z głosem jak belfer kazało mi pomagać. Od razu się zorientowała, że to potrafię robić. Cholernie śmieszne, że jej posłuchałem, ale spodobała mi się.
– Która z nich? Panna Evadne?
– Tak, starsza panna P. Nie mówimy sobie jeszcze po imieniu. „Jesteś brudny i nie bardzo rozumiesz, co mówię, ale podobasz mi się". Taka ona jest. – Wyraźnie był zawstydzony. – Coś w sobie ma, chyba to właśnie nazywają urokiem.
– Tak sądzisz? Czyś dowiedział się czegoś od Thosa?
– Niewiele. Wejdźmy tu na chwilę. To pański pokój, prawda? Tak mi się wydawało, że poznaję pański stary nadłamany grzebień na toaletce. – Zamknął starannie drzwi. – Dowiedziałem się kilku rzeczy – powiedział zniżając głos. – Thos nie jest teraz w branży. Jest prawie szanowanym obywatelem. Pracuje.
– Wiem o tym. To przekleństwo wieku. Dowiedziałeś się czegoś o Apron Street?
– Jednej małej.rzeczy. Na temat Apron Street żartowano sobie jeszcze-jakiś rok temu, a potem nagle prze- stano.
– Nikt o tym później nie wspominał?
– Raczej nie. – Lugg mówił z niezwykłą jak na niego powagą, a w jego czarnych oczach malowało się zdziwienie. – Od tej pory ludzie zaczęli się bać. Najwidoczniej londyńskie chłopaki coś o tym wiedzą. Zrobiłem, jak pan kazał, i starałem dowiedzieć się jakiegoś nazwiska, ale jeden jedyny facet, jaki miał coś wspólnego z Apron Street, to Ed Geddy z gangu z West Street. Thos powiada, że któregoś dnia, kiedy miał kłopoty, upił się i zaczął za dużo obracać jęzorem „Pod Podwiązką" na Paul's Lane. Kumple zaczęli się z niego zgrywać, zezłościł się, poszedł sobie i nikt go od tej pory nie widział więcej. Wie pan, szefie, ten gang z West Street zajmuje się papierosami. Pamięta pan tę historię z dziewczyną zabitą w kiosku, która próbowała się opierać? To ich robota. Policja się wtedy skompromitowała na całego. Mówi to coś panu?
– Prawie nic – stwierdził Campion, ale był zamyślony. – Napad na kiosk i morderstwo miały miejsce rok temu, ale Apron Street nie wydaje mi się drogą tytoniową. Co jeszcze?
– Obejrzałem sobie Peter George'a Jelfa i jego małą ciężarówkę. Otworzył interes we Fletcher's Town, zatrudnia dwóch ludzi. Nazywa siebie „przedsiębiorcą przewozowym" i jego nowe nazwisko brzmi P. Jack. To on był wczoraj przed apteką. Zachowuje się bardzo grzeczniutko i skromnie. „Całuję rączki" i tak dalej. To niewiele, przyznaję, ale mam jego adres i policja może sobie z nim pogadać w.chwili wolnej od zajęć. Ale najlepszy kawałek schowałem na koniec. Trumna wróciła.
– Co takiego?….
– Zdziwił się pan, no nie? – spytał Lugg z prawdziwą satysfakcją. – Ja też. Kiedy dziś po południu nie zastałem tu pana, wpadłem sobie do mego szwagra Jasa. Jakom członek rodziny nie zapukałem, ale wszedłem przez tylne drzwi i zacząłem go szukać. Warsztat stolarski jest na małym zacisznym podwóreczku. Dawniej tam trzymano kubły na śmiecie. Szopa ma wywietrznik i jak zobaczyłem, że drzwi są zamknięte, pozwoliłem sobie przez ten wywietrznik zajrzeć do środka. Obaj tam byli, nad czymś pochyleni. Jakby coś wypakowywali. Nie myliłem się. Czarna jak noc, a złoceń na niej jak na spodniach portiera hotelowego. Ale powiem panu jedno, pełniutka była po brzegi.
– Naprawdę? – Zdumienie Campiona musiało Luggowi sprawić przyjemność, tak było szczere. – Jesteś pewien?
– Jak Bozię kocham. Złożona t dwóch części jak parawan w salonie. Zaraz po cichu odszedłem.
– Powiadasz, że wieko miało zawiasy?
– Może i miało. Nie widziałem. Owinięta była workiem, a obok stała wyjęta chyba z niej skrzynia. Nie spojrzałem drugi raz. Kiedy człowiek ma do czynienia z Jasem, lepiej mieć nakaz i w ogóle być bardzo ostrożnym. Pomyślałem sobie, że więcej zrobię złego niż dobrego. Zresztą byłem już spóźniony. Dobra, dobra, niech pan nie kaszle, jeśli pan nie potrzebuje. – W ochrypłym głosie przebijało rozżalenie. – Tutaj dano mi do zrozumienia, że ta cała heca zaraz zostanie rozwikłana.
– Doprawdy?
– To dla pana nowina? – powiedział Lugg rozjaśniając się. – Mam tę wiadomość prosto od krowy. Naszych przyjaciół glin pełno tu jak krewnych na weselu. Zarzucili sieć. Wiedzą już, czego chcą, i szykują się do skoku. Gdyby ten facet dał drapaka,.upadną na pysk.
– Kto to powiedział?
– Każdy, kto ma oczy do patrzenia, z wyjątkiem samej-policji. Nasz mądrala nic nie- wie. A to ci heca! Ale wracajmy do rzeczy. Pan może tu coś wywącha, szefie. Pan tego nie zlekceważy – dodał poważnie. – To coś nie z tego świata. Poza tym niech się pan. zdecyduje, czego się pan napije: herba matę albo naparu z pokrzyw. Naszykowali też coś, co zajeżdża jak te kwiaty w hallu. Nie ma na to wielu amatorów – urwał z ręką na gałce drzwi. Nie wyglądał specjalnie wesoło. – Niech się pan przyjrzy mojej starej ślicznotce. Warta tego. Jedną pończochę ma do połowy opuszczoną, a w jej kredensie pustki – z wyjątkiem butelki po sherry. Jej siostra została wykończona i większość gości przyszła po to, żeby się czegoś więcej o tym dowiedzieć. Ona częstuje ich serowymi biskwitami, a oni chcieliby rozmawiać o truciźnie. Ale gdyby zamiast mnie pojawili się Jego Królewska Mość i lady Godiva, nie byłaby wcale zdziwiona ani zaskoczona. To się nazywa opanowanie. Zaimponowała mi. Czy mam pana zaanonsować, czy sam pan wejdzie?
Campion podziękował mu i powiedział, że sam sobie poradzi.
Przyjęcie panny Evadne było w pełnym toku. Chociaż pokój był pełen ludzi, a poczęstunek niezwykły, jakiś cień elegancji, który wyróżniał przyjęcia w Portminster Lodge w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nadal się błąkał wśród źle dobranego towarzystwa.
Goście stali bardzo blisko siebie, wśród wielkich sprzętów, i rozmawiali przyciszonymi głosami. Można było się zorientować, że przyszło więcej osób niż zwykle i że ludzie teatru tylko nieznacznie przeważali.
Na przykład pierwszym znajomym, jakiego Campion zauważył, był Harold Lines, główny reporter działu zbrodni „Słowa Niedzielnego", ponuro spoglądający znad pełnej – co mu się nigdy nie zdarzało – szklanki.
Gospodyni stała na dywaniku przed kominkiem, tuż obok swego fotela. I teraz ubrana była w czerwoną, kwiecistą suknię, która tak źle pasowała do jej karnacji, ale na szczęście szal i diamenty oprawne w złoto rozjaśniały ponure wrażenie. Nie była specjalnie przystojna, ale minę miała władczą i górowała zarówno nad panem Henry Jamesem, dyrektorem banku, jak i małym, smagłym, we włoskim typie, młodzieńcem, który z pewnością wywodził się z „Tespisa".
Zanim Campion zdołał do niej dotrzeć, musiał uporać się ze sporym tłumkiem, z którego wiele osób patrzyło na niego pytająco. Nagie znalazł się twarzą w twarz z właścicielem wąsów, które dobrze sobie przypominał. Drudge-„Knot" powitał 'go wylewnie spoza gęstwy wąsów.
– Halo! Jak się panu to podoba? – Od razu było widać, że czuje się nieswojo. – Niezbyt stosowna na to pora, co? – powiedział enigmatycznie i machnąłby ręką w kierunku gospodyni, gdyby było dość miejsca. – Człowiek wprost ma ochotę czerwienić się ze wstydu. A najgorsze, że to takie niewinne. – Mówił bardzo wyraźnie". Jego dziadek nie mógłby się wyrażać bardziej precyzyjnie.- Jabłka – dodał.
Ostatnia aluzja była niejasna, ale ze swej nowej pozycji Campion mógł dostrzec, że na prawym ramieniu panna Evadne miała małą siatkę do zakupów, zrobioną.z drutu i zielonego sznurka. Była "do połowy zapełniona jasnymi, lecz wyglądającymi na niedojrzałe, jabłkami, choć sporo gości trzymało w urękawiczonych dłoniach zielone jabłka. Spłynęło na niego natchnienie.
.- Czy to siatka panny Ruth?
– Stara dziwaczka nosiła ją wszędzie. – Knot robił wrażenie zdziwionego, że Campion o tym nie wie. Starał się mówić cicho i wreszcie zaczął nawet szeptać: – Nigdy bez niej nie chodziła. Miała zwyczaj wszystkim, kogo tylko dopadła, wtykać jabłka. Mawiała przy tym: „Trzymaj się z daleka od lekarzy" i wtykała jabłko w rękę. Evadne wie, że każdy musi to pamiętać i stąd ten poroniony pomysł w stylu „Hamleta". Kiepska zgrywa.
Campion nie odpowiedział, gdyż nagle uświadomił sobie, że nie brał dotąd pod uwagę detektywistycznych zapędów panny Evadne. Zapewne chciała sprowokować reakcję winnego. A teatr, jak widać, miała we krwi.
Następna uwaga Knota, również wypowiedziana szeptem, zaskoczyła go:
– Czy to prawda, że cała ta zabawa się kończy? Że policja szykuje się do skoku i tak dalej?
– Oficjalnie nic mi nie wiadomo.
Fala czerwieni oblała jego twarz.
– Przepraszam, nie powinienem był tego mówić. – W głosie młodego człowieka brzmiała skrucha. – Popełniłem nietakt, jeszcze raz przepraszam. Ale, ale, dobra koleżeńska rada, niech pan unika tego żółtego płynu.
. Campion podziękował mu z całą powagą i zaczął torować sobie drogę wśród gości.
Następną prawdziwą przeszkodą była panna Jessica w kapeluszu z tektury. Zapewne nie zdążyła się rozebrać po spacerze. Rozmawiała z doktorem. W jej wysokim głosie brzmiała nuta entuzjazmu.
– Powiada pan, że mu to dobrze zrobiło? Jakież to interesujące, przecież Herbert Boon twierdzi, że to najstarszy sposób na puchlinę wodną, znany jeszcze z czasów lecznictwa saksońskiego. Zbiera się pączki krwawnika, kiedy wschodzi Wenus – obawiam się, że ja tego nie przestrzegałam – uciera się je z masłem, ja używałam margaryny, i po prostu robi się okład. Spróbuje pan? Ach, Jakaż byłabym dumna, gdyby pan spróbował.
– No, cóż, sam nie wiem. – Słaby uśmiech przewinął się przez wąskie wargi doktora. – Najpierw chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna puchliny wodnej.
– Uważa pan, że to takie ważne? – Była wyraźnie rozczarowana, a on wpadł w irytację.
– Oczywiście, że tak. To niezmiernie istotne! Trzeba być bardzo ostrożnym. Jeśli skóra nie jest uszkodzona, nie może pani zaszkodzić, ale, na miłość boską… – Spojrzał ponad jej głowę i spostrzegł Campiona. – Witam, witam, miło spotkać pana tutaj. Czy jest tu gdzieś pański kolega?
– Nie widziałem go… – zaczął Campion, kiedy czyjaś drobna dłoń spoczęła na jego ramieniu.
– Ach, to pan. – Jessica była wyraźnie ucieszona ze spotkania. – Czyż to nie cudowne? Zrobiłam okład na kolano właścicielowi sklepu kolonialnego i świetnie się teraz czuje. Sam doktor przyznał to. Przygotowałam też herbatę z pokrzyw i napar z wrotycza. W szklankach. Pozna go pan, bo jest żółty. Musi pan spróbować. O tam stoi. – Skinęła głową w dziwacznym kapeluszu w stronę odległego kąta pokoju, gdzie na stole zasłanym pięknym koronkowym obrusem rozstawiono baterie nalanych do pełna szklanek, filiżanek i dwa wielkie emaliowane dzbany. – Nigdy w życiu nie- pił pan nic podobnego. – Nie mówiła tego całkiem niewinnie, najwyraźniej, żartowała sobie z niego.
– Spróbuję, jak tylko złożę wyrazy uszanowania pani siostrze – obiecał.
– Jestem tego pewna -odparła. – Pan jest zawsze bardzo uprzejmy.
Zanim zdołał umknął, złapał go za guzik doktor Smith. Był wzburzony i nadal zirytowany.
– Słyszałem, że czeka pan na odpowiednią chwilę, żeby aresztować winnego. – Chodzi tylko o dowód winy. Czy to prawda?
– Bardzo mi przykro. – Campiona zaczęło denerwować ustawiczne prostowanie tej plotki. – Obawiam się, że nie. – Wymawiając ostatnie słowa zrobił krok do tyłu, żeby uniknąć zderzenia z Lawrence'em Palinode, który ze szklanką w ręku, bez słowa przeprosin szedł ciężko przez pokój, roztrącając wszystkich, nie zatrzymując się, prosto zmierzając do drzwi, za którymi zniknął.
– Lawrence zawsze miał mało wdzięku – zauważyła panna Jessica, kiedy falowanie tłumu znowu ją zbliżyło, do Campiona. – Nawet jako dziecko. Poza tym źle widzi. Dlatego wszystko jest dla niego takie trudne. – Czy panu wiadomo – ciągnęła zniżając głos – że Klytia ma gościa?
Rozbawiony patrzył na jej widome zadowolenie.
– Pana Dunninga? – spytał.
– Ach, to pan wie. Mieszka na poddaszu, a ona go pielęgnuje. Bardzo się zmieniła z tego powodu, zdumiewająco wprost. Była takim nieopierzonym pisklęciem, a teraz nagle wygląda zupełnie inaczej. Ledwie ją poznałam dziś rano. Jest taka czujna i skupiona.
Dopiero po tych słowach zorientował się, że nie ma na myśli zmiany w jej wyglądzie, ale jej przemianę wewnętrzną. Był jeszcze oszołomiony swym odkryciem i tym wszystkim, z czym ono się wiązało, kiedy wreszcie znalazł się przed obliczem panny Evadne, która przerwała rozmowę z jakimś gościem,i wyciągnęła do niego lewą rękę.
– Prawa strasznie mi; się zmęczyła – wyjaśniła, uśmiechając się z łaskawością królowej.- Tyle osób przyszło!
– Z pewnością więcej niż zwykle – wtrącił z boku pan Henry James. Mówił jak zawsze bardzo wyraźnie, a doskonała wymowa podkreślała wagę każdego słowa. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy udzielić oczywistego wytłumaczenia tego zjawiska, ale zrezygnował i dodał z przekonaniem: -O wiele więcej.
Po czym obrzucił Campiona zmartwionym spojrzeniem i wzrokiem zadał mu pytanie wieczoru. Ale gdy przekonał się; że nie pora na to, milczał i patrzył ze smutkiem, jak nowo przybyły został przedstawiony aktorowi, który uśmiechnął się teatralnie, ze znużeniem, i spytał go, czy ma ochotę na jabłko.
– Chyba nie – roześmiała się panna Evadne porozumiewawczo, dając do zrozumienia, że Campion wie dobrze, co ona robi, i że to mały zawodowy sekret pomiędzy dwojgiem detektywów. – Obawiam się, że moje jabłka… Co to ja takiego chciałam powiedzieć?
– Nie na wiele się zdadzą – palnął bez namysłu Campion i spotkał się z milczeniem, na które w pełni zasłużył. Zakłopotany spojrzał na stolik stojący tuż obok. Panował na nim nieporządek taki sam jak za pierwszym razem, było jedynie więcej kurzu. Tym razem jednak – jak zauważył – znajdowała się tylko jedna waza z nieśmiertelnikami. Zastanawiał się właśnie nad tym, kiedy tok jego rozmyślań przerwała zaskakująca uwaga panny Evadne:
– Jednak nie przyprowadził pan ze sobą swego miłego przyjaciela, sir Williama Glossopa?
Tak się zdumiał tym, że w pierwszej chwili nie był pewien, czy się nie przesłyszał, i osłupiały spojrzał na nią, stojącą z triumfalną i rozbawioną miną wśród tłumu.
W kłopotliwej ciszy, jaka zapadła, z odsieczą pośpieszył pan James, człowiek dobrze wychowany, umiejący się znaleźć w każdej sytuacji.
– Czy to ten Glossop z trustu PAEO? – spytał z namaszczeniem. – Niezwykle błyskotliwy człowiek.
– Tak, istotnie – zgodziła się panna Evadne. – Zrobił bardzo ciekawą karierę, sprawdziłam dziś jego nazwisko w „Who's Who". Absolwent Cambridge. A ja sobie wbiłam w głowę, że Bristolu, sama nie wiem czemu. Fotografia, jaką zamieścili, jest bardzo młodzieńcza. W. takich sprawach mężczyźni są o wiele próżniejsi niż kobiety. Czyż to nie interesujące?
– On był tutaj? – Pan James był wyraźnie przejęty.
– Nie wydaje mi się… – zaczął Campion, ale panna Evadne przerwała mu:
– Ależ tak – powiedziała – wczoraj wieczorem. Czekał na tego oto mądrego człowieka, zresztą tak jak i ja, i ucięliśmy sobie małą rozmówkę. Zapomniał się przedstawić, ale… – zwróciła się do Campiona z nutą łagodnego triumfu – przeczytałam jego nazwisko na kapeluszu, który leżał na krześle, na wprost mnie. Tak się składa, że jestem dalekowidzem. To bardzo mądry człowiek, ale nie potrafi reperować garnków elektrycznych. – Roześmiała -się wyrozumiale i zwróciła się do aktora, który stał tuż obok: – Adrianie, a może byś tak nam coś zadeklamował?
Po mistrzowsku zmieniła temat. Młody człowiek został zaskoczony, natomiast pan James jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wyciągnął z kieszeni zegarek.
: – Sądzę, że również za tydzień będę miał przyjemność posłuchania pana – powiedział szybko. -Tuszę, że tak będzie, bo dzisiaj doprawdy nie mogę dłużej zostać. Dobre nieba! Nie wiedziałem, że już tak późno. Pani jest doprawdy zbyt dobrą gospodynią, panno Palinode. Cóż za, cudowny wieczór. Czy wpadnie pani jutro do mnie, czy ja mam się tu zgłosić do pani?
– O, proszę niech pan przyjdzie do mnie. Taka jestem leniwa – poprosiła i skinęła mu ręką z wdziękiem, a on kłaniając się i mrugając do innych gości spiesznie torował sobie drogę przez tłum.
– Człowiek dobry z kościami – zauważyła stara dama, jak gdyby od niechcenia rzucając za nim różę. – Mam nadzieję, Adrianie, że to ciebie nie zniechęci. To nie jest intelektualista. No co, zaczniemy, jak myślisz? Jak na Ibsena trochę za dużo ludzi, ale w odwodzie mamy zawsze Mercutia. Chyba że wolisz coś nowoczesnego?
Campion szukając drogi ucieczki ze zdumieniem zobaczył koło siebie doktora.
– O ile dobrze zrozumiałem, to pan wie, kto pisał do mnie anonimy – zaczai półgłosem, z powagą, wpatrzony w okulary Campiona. – Chciałbym o tym z panem porozmawiać. Widzi pan, ona nie była moją pacjentką. -To znaczy ja jej nie leczyłem. Nie była chora – chyba tylko na umyśle – i wprost jej to powiedziałem. – Te szeptane wynurzenia wyraźnie zdradzały nerwowe napięcie.
Campion rozmyślał, jak się uwolnić od niepożądanej obecności, kiedy nagle pojawił się Lugg. Nic nie powiedział, ale uniesienie brwi i nieznaczny gest brodą mówiły wyraźnie, że obaj mężczyźni powinni za nim pójść. Natychmiast go posłuchali, wychodząc z pokoju niepostrzeżenie, jak tylko się dało. Zatrzymali się na podeście, gdzie czekała na nich Renee. Kredowoblada wzięła ich obu pod ramię prowadząc w stronę schodów.
– Słuchajcie, panowie – starała się mówić rzeczowo, choć brakło jej tchu. – Chodzi o Lawrence'a. Czegoś się napił. Nie wiem, co to było i kto mu to podał, i czy wszyscy inni też to pili, co byłoby straszne, ale śpieszcie się. Ja… ja… Albercie, mnie się wydaje, że on umiera.