– W porządku. Proszę nie mówić ani słowa więcej. Idę. I tak miałem pójść. Źle mnie pani zrozumiała, wobec tego idę sobie.
Campion zatrzymał się na progu w chwili, gdy ta rozmowa osiągnęła największe napięcie. Cłarrie Grace stał na środku kuchni w pozie nieświadomie teatralnej. Ubrany był do podróży.
Renee patrzyła na niego, odwrócona plecami do pieca. Była czerwona, roztrzęsiona, ale mimo wielkiego gniewu oczy jej jak zawsze były pełne zatroskania i dobroci.
– Och, na miłość boską, Clarrie! – zawołała. – Weź się w garść! Idź sobie, jeśli chcesz, tylko mi tu nie opowiadaj, że to ja ciebie wyrzuciłam, i nie krzycz tego na całą ulicę. Chyba wiesz o tym, że na zewnątrz pełno ludzi.
Clarrie zamknął usta i znowu je otworzył. Spojrzał na Campiona i doszedł do wniosku, że to niebiosa zesłały mu słuchacza.
– Kochana – powiedział do Renee – słodka kobieto, zrozumże, zastanów się, bądź rozsądna przez chwilę. Ja się tylko staram ci pomóc. Nie chcę, żebyś robiła z siebie wariatkę. Jeśli uważasz, że wtrącam się w nieswojo sprawy, bardzo mi przykro. – I wreszcie na zakończenie krzyknął prawie: – A w ogóle uważam, że jesteś postrzelona!
– Dość tego. – Jej głos był ostry i władczy. – Ani słowa więcej. Dosyć już powiedziałeś. Nigdy ci tego nie wybaczę, Cłarrie. On urządził całą tę scenę, Albercie – zwróciła się do Campiona – tylko dlatego, że powiedziałam. temu dziecku, żeby tutaj sprowadziła swojego chłopaka. Biedaczysko, gdzieś przecież będzie musiał pójść. Nie ma domu, nie ma pieniędzy, a w szpitalu nie będą go trzymać w nieskończoność. Najlepsza metoda, żeby skłonić dziewczynę do robienia głupstw, to odwrócić się do niej plecami i zostawić jej całą odpowiedzialność. No, powiedz mi, Albercie, co ty o tym myślisz?
Campion zorientował się, że ostatnia nadzieja, by zniknąć i zachować neutralność, rozwiała się bezpowrotnie.
– Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi – rzekł ostrożnie. – Czy o Kłytię i Mike'a Dunninga?
– Ależ tak, oczywiście, mój kochany. Nie bądź niemądry. – Jej szorstkie słowa trzasnęły jak uderzenie batem.- Nie zamierzam przecież prowadzić przytułku dla sierot.
– A ja myślałem, że tak – mruknął rozwścieczony Cłarrie i Renee od razu zwróciła się znowu do niego.
– Okropnie mnie męczycie, wy mężczyźni. Oto miła dziewczyna, pełna macierzyńskich uczuć, nie śmiej się. Clarrie, młoda, niezaradna, przerażona, nie wie, co ma robić z tym biednym chorym chłopcem. Gdyby był tutaj, u mnie, mogłabym się nim zaopiekować. A jeśli on jest dla niej nieodpowiedni, a trudno to stwierdzić, dopóki się go nie pozna, można by go jej wyperswadować, spokojnie, rozsądnie, po chrześcijańsku…
Clarrie parsknął jak narowisty koń.
– A więc zamierzasz dokuczyć tym biednym dzieciom. To coś zupełnie nowego. O tym mi nie wspomniałaś.
– Głupstwa pleciesz! Staram się tylko tak o nią dbać, jakby była moją własną córką.
Cłarrie usiadł przy stole, oparł.o niego ręce i złożył na nich głowę nie zdejmując nawet kapelusza.
– Dlaczego?
– Dlaczego?
– Tak, dlaczego? Dlatego, że to wariacki pomysł. Niech pan posłucha, panie Campion, pan najlepiej osądzi.
Chciałem wytłumaczyć tej niemądrej, upartej kobiecie, którą kocham jak rodzoną matkę, że nie może dbać o wszystkich ludzi potrzebujących pomocy. To chyba rozsądne, prawda? Czy to nie^ jest rozsądne?
Reakcja Renee była nieoczekiwanie gwałtowna.
– Świnia! – Przewróciła oczami, najwidoczniej chcąc oddać wizerunek świni. – Po prostu zwykłe prosię! Och, to nie twoja wina. Twoja matka, a moja przyjaciółka, bardzo porządna kobieta, była dziewczyną o najlepszym sercu pod słońcem. Ale twój tatuś! Mam go przed oczyma jak żywego. Szczur, to był zwykły szczur!
Cłarrie Grace nie usiłował nawet bronić ojca: nagle posmutniał i robił wrażenie złamanego. Zdaniem Campiona, to był cios poniżej pasa. Najwidoczniej Renee też tak pomyślała, bo miała minę, jeśli nie przepraszającą, to przynajmniej taką, jakby chciała siebie usprawiedliwić.
– Bardzo brzydki zwyczaj podglądać, co inni dostają. I co z tego, jeśli tym na górze dam nieco więcej, niż za to płacą? Stać mnie na to i nikomu nic do tego. Dżentelmen nie węszy dokoła i nie stara się wysondować starego Congreve'a z, banku, jaki jest stan mego konta.
– To oczywiste kłamstwo – zaprotestował Cłarrie. – Poza tym Congreve nie jest skłonny do zwierzeń. To raczej on stara się mnie czasem Wysondować. To on nawiązał ze mną znajomość, o czym zresztą ci powiedziałem, i to tyś twierdziła -przerwij mi, jeśli się mylę – ze ludzie z banku zawsze są wścibscy.
– Wijesz się jak piskorz. – Uśmiechnęła się słabo do Campiona. – Wiem, co robię – powiedziała.
– Jeśli tak, to w porządku. – Cłarrie był wyraźnie zmęczony. – Usiłowałem tylko obronić ciebie, ty stara dziwaczko. Widzę przecież, jak -pół tuzina tych starych wariatów bierze więcej od ciebie, niż daje. Nie chcę wiedzieć, dlaczego im na to pozwalasz, chociaż' może się to wydawać bardzo dziwne niektórym osobom. Zastanawiałem się tylko, czy możesz sobie na to pozwolić. Ponieważ powiedziałaś, że możesz, i zapewniłaś mnie, że nie skończysz jako ofiara dobroczynności publicznej, słowa więcej nie powiem. Utrzymuj sobie parę naszych zakochanych gołąbeczków, a ponadto połowę ulicy, jeśli chcesz, mnie to nic nie obchodzi.
Panna Roper pocałowała go.
– To na przeprosiny – powiedziała. – A teraz nie zepsuj wszystkiego. Jak jesteś w domu, zdejmij kapelusz, kochanie. Patrz, Albert zdjął.
– Bardzo przepraszam, jest mi cholernie przykro! – powiedział pan Grace, zerwał kapelusz i rzucił go na piec kuchenny, gdzie potoczył się między garnki i zaczął się przypalać. Wściekłość panny Roper wybuchła na nowo. Zwinna jak jaszczurka odsunęła pogrzebaczem fajerkę i wrzuciła kapelusz w ogień. Nałożony z powrotem żelazny pierścień zamknął się nad nim na zawsze. Potem, ze sztucznym ożywieniem, nie odwracając się, zaczęła hałaśliwie przestawiać garnki.
Blady jak ściana, ze łzami wściekłości w niebieskich oczach Clarrie wstał z krzesła i otworzył usta.
Campion nie widząc dalszego sensu przebywania w ich towarzystwie zostawił skłóconą parę przyjaciół i ruszył na poszukiwanie tylnych schodów. Gdy je znalazł omal się nie przewrócił przez panią Love, która klęczała przy kuble.
– Czy poszedł sobie, powiadam, czy poszedł sobie? – spytała podnosząc się i chwytając go za rękaw. – Nie dosłyszę, powiadam, że nie dosłyszę.
Krzyczała i Campion, który był przekonany, że nieźle słyszy, wrzasnął:
– Mam nadzieję, że nie!
– Ja też – odpowiedziała normalnie, prawie szeptem, dodając nieoczekiwanie: – Inna sprawa, że to śmieszne, powiadam, że to śmieszne.
Kiedy ją obchodził, stwierdził, że wtedy powtarza swoje sądy, gdy nie tylko spodziewa się odpowiedzi, ale wręcz jej żąda.
– Naprawdę? – mruknął wymijająco.
– Oczywiście, że to śmieszne. – Swoją rumianą, starą twarz przysunęła do jego twarzy. – Dlaczego daje im tyle swobody? Przecież są tylko lokatorami? Wygląda mi na to, że ona im coś zawdzięcza, powiadam, że wygląda mi na to, że ona im coś zawdzięcza.
Te wypowiedziane stentorowym głosem słowa, tak zaskakująco bystre, były echem jego własnych myśli i zmusiły go do zatrzymania się.
– Idzie pan teraz do swego pokoju? – spytała i nagle znowu krzyknęła: – O Boże! Na śmierć zapomniałam. Zupełnie wyleciało mi z głowy. to przez te wszystkie zdarzenia. Jakiś pan czeka na pana w pańskim pokoju, co najmniej pół godziny. Wygląda bardzo godnie, powiadam, że wygląda bardzo godnie, więc go do pana wpuściłam.
– Wpuściła go pani? – spytał Campion, który nikogo nie oczekiwał. Ruszył na górę. Jej wesoły głos gonił za nim.
– Nikogo zwyczajnego bym nie wpuściła, bo to nigdy nie wiadomo, co może zginąć.
Pomyślał, że wszyscy w całym domu ją słyszą. Przed drzwiami swojej sypialni zatrzymał się. Wewnątrz ktoś rozmawiał. Słów nie mógł rozróżnić, ale dźwięki, jakie do niego dolatywały, wskazywały na małe zebranie towarzyskie. Podniósł brwi zdumiony, otworzył drzwi i wszedł.
Na nordyckim tronie przed toaletką, odwrócona plecami do lustra siedziała panna Evadne Palinode. Znowu miała na sobie długą wzorzystą suknię, w której widział ją po raz pierwszy, ale teraz narzuciła na plecy koronkową chustę, a na jej szerokiej, kształtnej dłoni lśnił diamentowy pierścionek w starej oprawie. U jej stóp, mocując się z wtyczką elektrycznego garnka, którą usiłował zreperować pilnikiem do paznokci, klęczał tęgi siwowłosy mężczyzna w czarnej wizytowej marynarce i sztuczkowych spodniach.
Kiedy podniósł głowę, Campion przekonał się, że to sir William Glossop, ekspert finansowy i doradca Ministerstwa Skarbu, którego kiedyś przelotnie poznał.