Reacher nie pojechał na lotnisko. Wiedział, że to nie ma sensu. Wyżsi rangą oficerowie spędzają wiele czasu w małych maszynach latających, śmigłowych lub odrzutowych, i niezbyt to lubią. Poza polem walki więcej żołnierzy ginie w wypadkach lotniczych niż z jakichkolwiek innych przyczyn. Dlatego mając wybór, mądry generał brygady, jakim była Eileen Hutton, nie wsiądzie na pokład niewielkiego samolotu lecącego z Indianapolis. Zapewne skorzysta z jumbo jeta lecącego z międzynarodowego lotniska w Waszyngtonie, ale ostatniego etapu podróży nie pokona drogą lotniczą. Na pewno nie. Zamiast tego wynajmie samochód.
Tak więc Reacher poszedł na południowy wschód do biblioteki. Zapytał cichą kobietę za biurkiem, gdzie są książki adresowe i telefoniczne. Powiedziała mu, a on poszedł i wziął książkę z półki. Rozłożył ją na stole i otworzył na literze H jak Hotele. Zaczął szukać. Niemal na pewno ktoś z personelu JAG robił to samo poprzedniego dnia, tylko korzystając z komputera. Hutton kazała zarezerwować sobie pokój. Ten ktoś z pewnością chciał dobrze wykonać swoje zadanie, więc najpierw obejrzał plan miasta i znalazł sąd oraz drogę dojazdową z północy. Potem wybrał dobry hotel w pobliżu sądu. Z parkingiem dla wypożyczonego samochodu. Zapewne hotel należący do sieci, gdzie po podaniu kodu funkcjonariusze dostają zniżkę.
Marriott Suites, pomyślał Reacher. Tam się skieruje. Zjedzie
z autostrady, skieruje się na południe do miasta, skręci w lewo na wschód i już jest na miejscu – trzy przecznice od sądu, można dojść na piechotę, śniadanie w cenie. Pracownik biura zapewne wydrukował mapkę ściągniętą z Internetu i podpiął do planu podróży. Starał się. Hutton właśnie tak działała na ludzi.
Zapamiętał numer Marriotta i odłożył książkę na miejsce. Potem poszedł do holu i zadzwonił z automatu telefonicznego.
– Chcę potwierdzić rezerwację – powiedział.
– Nazwisko?
– Hutton.
– Tak, mamy pokój. Apartament na jedną noc.
– Dziękuję – powiedział Reacher i odłożył słuchawkę.
Przyleci wczesnym rejsem z Waszyngtonu. Po dwudziestu latach służby wstanie o piątej, w taksówce będzie o szóstej, a o siódmej na pokładzie samolotu. Najpóźniej o dziewiątej będzie w Indianapolis. O dziewiątej trzydzieści wyjdzie z biura Hertza. Jazda zajmie jej dwie i pół godziny. Przybędzie w południe. Za godzinę.
Wyszedł z holu, przeszedł przez plac i skierował się na północny wschód, mijając biuro werbunkowe i tyły gmachu sądu. Bez trudu znalazł Marriotta, zajął stolik w kawiarni i czekał.
Helen Rodin zadzwoniła do Rosemary Barr. Nie zastała jej w pracy. Recepcjonistka była tym najwyraźniej zakłopotana. Helen zadzwoniła na numer domowy i Rosemary odebrała telefon po drugim dzwonku.
– Dali ci wolne? – zapytała Helen.
– Urlop bezpłatny – powiedziała Rosemary. – Sama o niego poprosiłam. Wszyscy traktowali mnie z rezerwą.
– To okropne.
– Tacy są ludzie. Muszę opracować plan działania. Może będę musiała się wyprowadzić.
– Potrzebna mi lista przyjaciół twojego brata – oświadczyła Helen.
– Nie miał żadnych. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, prawda? A jego nikt nie odwiedził. Nikt mnie nie pytał, jak on się czuje.
– Myślę o tym, co było przedtem – rzekła Helen. – Muszę wiedzieć, z kim się widywał, z kim przebywał, kto dobrze go znał. Szczególnie interesują mnie nowi znajomi.
– Nie zawarł żadnych nowych znajomości – odparła Rosemary. – Przynajmniej ja o żadnych nie wiem.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie.
– A starzy znajomi?
– Masz dużą kartkę papieru?
– Cały blok.
– Cóż, nie będzie ci potrzebna. Wystarczy etykietka z pudełka zapałek. James jest całkowicie samowystarczalny.
– Musiał mieć jakichś kolegów.
– Chyba paru – powiedziała Rosemary. – Jest niejaki Mike, który mieszka obok. Rozmawiają o trawnikach i baseballu, no wiesz, o męskich sprawach.
Mike, zapisała Helen. Męskie sprawy.
– Jeszcze ktoś? Zapadła długa cisza.
– Był jakiś Charlie – powiedziała Rosemary.
– Opowiedz mi o tym Charliem – poprosiła Helen.
– Niewiele o nim wiem. Nigdy go nie poznałam.
– Jak długo zna go James?
– Od lat.
– Włącznie z tymi, kiedy mieszkałaś razem z nim?
– Nigdy nie przychodził, kiedy ja tam byłam. Widziałam go tylko raz. Właśnie wychodził, kiedy wróciłam do domu. Zapytałam, kto to był. James powiedział, że to Charlie, jakby mówił o starym kumplu.
– Jak wyglądał?
– Niski. Ma dziwne włosy. Jak czarna szczotka do czyszczenia toalety.
– Miejscowy?
– Chyba tak.
– Po co się spotykali?
Znów długa cisza.
– Broń – powiedziała w końcu Rosemary. – Obaj się
nią interesowali.
Charlie, zapisała Helen. Broń.
Donna Bianca spędziła trochę czasu przy telefonie komórkowym i sprawdziła połączenia z Waszyngtonu i Indianapolis. Dowiedziała się, kiedy wylatują samoloty i że lot trwa trzydzieści pięć minut. Doszła do wniosku, że osoba mająca stawić się w sądzie o czwartej nie przyleci później niż o drugiej trzydzieści pięć. Co oznaczało, że opuści Indianapolis o drugiej, a zatem powinna być tam najpóźniej o pierwszej trzydzieści, żeby zdążyć się przesiąść. Czyli powinna odlecieć z międzynarodowego lotniska w Waszyngtonie o jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej. Nie było takiego połączenia. Ostami bezpośredni lot z Waszyngtonu do Indianapolis był o dziewiątej trzydzieści. Samoloty odlatywały rano i wieczorem. W dzień nie było żadnego połączenia.
– Przyleci o dwunastej trzydzieści pięć – orzekła. Emerson spojrzał na zegarek. Za kwadrans dwunasta.
– Co oznacza, że Reacher wkrótce tu będzie – rzekł.
Za dziesięć pierwsza w budynku, w którym mieściło się biuro Helen Rodin, pojawił się kurier z sześcioma dużymi tekturowymi pudłami, zawierającymi kopie dowodów zebranych przez prokuraturę. Jawność dowodów, gwarantowana przepisami. Zgodnie z kartą praw. Kurier zadzwonił z dołu i Helen kazała mu wejść na górę. Musiał obrócić dwa razy swoim ręcznym wózkiem. Ustawił pudła w pustym sekretariacie. Helen podpisała pokwitowanie i odszedł. Wtedy otworzyła pudła. Było w nich mnóstwo dokumentów i dziesiątki fotografii. Oraz jedenaście nowych kaset VHS. Każda z nich miała ładnie wydrukowany numer, odnoszący się do notarialnie poświadczonego spisu, zgodnie z którym były wiernymi i kompletnymi
kopiami taśm z kamer bezpieczeństwa na parkingu, sporządzonymi przez niezależną firmę. Helen wyjęła je i położyła osobno. Będzie musiała zabrać je do domu i obejrzeć na własnym magnetowidzie. W biurze nie miała wideo ani telewizora.
W kawiarni w Marriotcie był telewizor. Zamontowany wysoko w rogu na czarnym wysięgniku przyśrubowanym do ściany. Głos był wyłączony. Reacher patrzył na reklamę, w którym dziewczyna w cieniutkiej sukience biegała po łące. Nie wiedział, co właściwie zachwalała potencjalnym klientom. Może sukienkę albo makijaż, szampon lub lekarstwo przeciwalergiczne. Potem pojawiły się przewijane napisy. Południowe wiadomości. Reacher spojrzał na zegarek. Dokładnie dwunasta. Zerknął w kierunku kontuaru recepcji. Ani śladu Hutton. Jeszcze nie. Znów spojrzał na ekran. Pojawiła się na nim Ann Yanni. Chyba na żywo, na jakiejś śródmiejskiej ulicy. Przed hotelem Metropole Palace. Przez chwilę niemo i poważnie poruszała wargami, a potem na ekranie pokazali film nakręcony o świcie. Uliczka. Policyjna taśma. Jakiś kształt pod białym prześcieradłem. Potem znów zbliżenie. Fotografii z prawa jazdy. Jasna skóra. Zielone oczy. Rude włosy. Pod brodą kartonik z napisem: Alexandra Dupree.
Alexandra. Sandy.
Teraz posunęli się za daleko, pomyślał Reacher.
Zadrżał.
O wiele za daleko.
Patrzył w ekran. Twarz Sandy wciąż na nim była. Potem znów pokazano film nakręcony o świcie, a na nim Emersona. Wywiad. Yanni podsuwała mu mikrofon pod nos. Detektyw mówił. Yanni zabrała mikrofon i zadała jakieś pytanie. Emerson znów powiedział kilka zdań. Oczy miał puste i znużone, i mrużył je w ostrym świetle. Pomimo ściszonej fonii Reacher wiedział, co mówi policjant. Obiecywał pełne i drobiazgowe śledztwo. Dostaniemy tego faceta, mówił.
– Zobaczyłam cię od drzwi – powiedział ktoś. A potem
dodał: – I pomyślałam sobie, czy ja nie znam tego gościa?
Reacher oderwał wzrok od telewizora.
Eileen Hutton stała tuż przed nim.
Włosy miała krótsze. Nie była opalona. Wokół jej oczu dostrzegł drobne zmarszczki. Jednak poza tym wyglądała tak samo jak przed czternastoma laty. I równie dobrze. Średniego wzrostu, szczupła, zgrabna. Zadbana. Pachnąca. Kobieca jak diabli. Nie przytyła ani funta. Miała na sobie cywilne ubranie. Spodnie khaki, biały podkoszulek, a na nim rozpiętą niebieską koszulę. Półbuciki, na gołych stopach, zero makijażu i biżuterii.
Na palcu nie nosiła obrączki.
– Pamiętasz mnie? – zapytała.
Reacher skinął głową.
– Cześć, Hutton – powiedział. – Pamiętam cię. Oczywiście, że pamiętam. I miło cię znowu widzieć.
Miała torebkę, a w ręku klucz magnetyczny. Obok stała torba z kółkami i długą rączką.
– Mnie też miło znowu cię zobaczyć – rzekła. – Tylko
powiedz, proszę, że twoja obecność tutaj to zbieg okoliczności.
Powiedz to, proszę.
Kobieca jak diabli, ale nadal była kobietą w świecie mężczyzn i można było dostrzec ten błysk stali, jeśli wiedziało się, gdzie patrzeć. W oczy. Były ciepłe i przyjazne, ale sporadycznie pojawiał się w nich błysk ostrzeżenia. Zadrzyj ze mną, a wyrwę ci serce.
– Usiądź – zaprosił Reacher. – Zjedzmy lunch.
– Lunch?
– To właśnie ludzie robią w porze lunchu.
– Spodziewałeś się mnie. Czekałeś na mnie.
Reacher kiwnął głową. Znów zerknął na ekran telewizora. Ponownie pokazano na nim zdjęcie Sandy. Hutton powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Czy to ta zabita dziewczyna? – zapytała. – Jadąc tutaj, słyszałam komunikat w radiu. Wygląda na to, że za pobyt tutaj powinno się dostawać dodatek wojenny.
– Co mówili w radiu? Tu nie ma głosu.
– Zabójstwo. Tej nocy. Miejscowej dziewczynie przetrącono kark. Jednym uderzeniem w skroń. W zaułku za hotelem. Mam nadzieję, że nie tym.
– Nie – odparł Reacher. – To nie ten hotel.
– Okropne.
– Chyba tak.
Eileen Hutton usiadła przy stoliku. Nie naprzeciw Reachera. Na sąsiednim krześle. Tak jak Sandy w sportowym barze.
– Wspaniale wyglądasz – powiedział. – Naprawdę.
Nie skomentowała komplementu.
– Miło cię widzieć – powtórzył.
– Wzajemnie.
– Nie, naprawdę tak myślę.
– Ja też. Wierz mi, gdybyśmy byli teraz na jakimś przyjęciu, zaraz rozczuliłabym się i wpadła w nostalgię. Może jeszcze to zrobię, jak tylko się dowiem, że nie jesteś tu z powodu, który podejrzewam.
– A jakiż to powód?
– Dotrzymać obietnicy.
– Pamiętasz?
– Oczywiście. Mówiłeś o tym całą noc.
– A ty jesteś tutaj, ponieważ wojsko otrzymało wezwanie na przesłuchanie.
Hutton kiwnęła głową.
– Od jakiegoś prokuratora idioty.
– Rodina – podsunął Reacher.
– Od niego – potwierdziła.
– To moja wina – rzekł Reacher.
– Chryste. Co mu powiedziałeś?
– Nic – odparł Reacher. – Nic mu nie powiedziałem. To on mi coś powiedział. Napomknął, że moje nazwisko jest na liście świadków obrony.
– Świadków obrony?
Reacher skinął głową.
– To mnie oczywiście zdziwiło. Byłem zaskoczony. I dla
tego zapytałem go, czy znaleźli moje nazwisko w starych aktach
Pentagonu.
– Nie za twego życia – powiedziała Hutton.
– Teraz już to wiem – odparł Reacher. – Jednak zdążyłem już wymówić to magiczne zaklęcie. Napomknąłem o Pentagonie. Znając tego faceta, wiedziałem, że będzie próbował coś złowić. Jest bardzo ostrożny. Lubi wyłącznie stuprocentowo pewne sprawy. Przepraszam.
– Powinieneś. Muszę spędzić dwa dni na tym zadupiu i jeszcze na dodatek składać fałszywe zeznania.
– Wcale nie musisz. Możesz powołać się na bezpieczeństwo narodowe.
Hutton pokręciła głową.
– Omawialiśmy to długo i wnikliwie. Postanowiliśmy unikać wszystkiego, co mogłoby zwrócić uwagę. Ta historyjka z Palestyńczykami była cieniutka. Gdyby wyszła na jaw, wszystko by się wydało. Tak więc jestem tutaj, żeby przysiąc, że James Barr był wzorowym żołnierzem.
– I jak ci z tym?
– Znasz armię. Nikt z nas nie jest już czyściutki. Mam zadanie do wykonania, nie dopuścić do ujawnienia tej sprawy z Kuwejtu.
– Dlaczego wysłali ciebie?
– Dwie pieczenie na jednym ogniu. Niedobrze byłoby wysłać kogoś innego, bo ja wciąż znałabym prawdę. W ten sposób już nigdy nie będę mogła o niej mówić. Musiałabym się przyznać do krzywoprzysięstwa w Indianie. Oni nie są głupi.
– Dziwię się, że wciąż się tym przejmują. Przecież to zamierzchłe dzieje.
– Jak dawno odszedłeś z wojska?
– Siedem lat temu.
– I najwyraźniej nie prenumerujesz „Army Timesa”.
– Co?
– A może nigdy tego nie wiedziałeś.
– Czego nie wiedziałem?
– Jak wysoko dotarła tamta sprawa.
– Na szczebel dywizji. Może nie na sam szczyt.
– Utknęła na biurku pewnego pułkownika. To on ją zatuszował.
– I?
– Nazywał się Petersen.
– I?
– Pułkownik Petersen to teraz generał Petersen. Trzy gwiazdki. Wkrótce dostanie czwartą. I zostanie zastępcą szefa sztabu wojsk lądowych.
To mogłoby wszystko skomplikować, pomyślał Reacher.
– Kłopotliwa sprawa – ocenił.
– Możesz założyć się o swój tyłek, że kłopotliwa – powiedziała Hutton. – Zatem uwierz mi, ta historia nie może wyjść na jaw. Musisz o tym pamiętać. Cokolwiek zamierzasz zrobić, żeby dotrzymać obietnicy, nie możesz mówić o tym, co się stało. Tak samo jak ja. Znaleźliby sposób, żeby cię dorwać.
– Żadne z nas nie musi o tym mówić. Sprawa jest przesądzona.
– Bardzo miło mi to słyszeć.
– Myślę.
– Myślisz?
– Zapytaj mnie, skąd naprawdę wzięli moje nazwisko?
– Skąd wzięli twoje nazwisko?
– Od samego Jamesa Barra.
– Nie wierzę.
– Ja też nie wierzyłem. Teraz wierzę.
– Dlaczego?
– Powinniśmy zjeść lunch. Naprawdę musimy porozmawiać. Ponieważ myślę, że jest jeszcze ktoś, kto o tym wie.
Emerson i Bianca zrezygnowali o dwunastej pięćdziesiąt. Reacher się nie pojawił. Samolot przyleciał punktualnie. Nie wysiadł z niego nikt, kto mógłby być generałem brygady z Pentagonu. Czekali, aż w hali przylotów zrobiło się pusto i cicho. Potem wsiedli do samochodu i pojechali z powrotem do miasta.
Reacher i Hutton zjedli lunch. Kelnerka podeszła szybko, zadowolona, że wreszcie ma jakiś ruch przy stoliku w kącie. Menu było typowo barowe. Reacher zamówił kanapkę ze smażonym serem i kawę. Hutton sałatkę z kurczaka i herbatę. Jedli i rozmawiali. Reacher podał jej szczegóły sprawy. Potem omówił swoją teorię. Dziwny wybór stanowiska strzeleckiego, prawdopodobnie wymuszony. Powiedział Hutton o teorii Nie-buhra o nowym znajomym Barra. Powiedział, że Barr twierdził, że nie ma żadnych nowych przyjaciół i bardzo mało starych.
– To nie może być nowa znajomość – powiedziała Hut
ton. – Ponieważ to wielowarstwowa intryga. Zbieżność zebranych teraz dowodów z dawnymi. Pierwsze piętro parkingu
czternaście lat temu w Kuwejcie i pierwsze piętro parkingu
teraz. Niemal taki sam karabin. Nacinana amunicja snajperska.
I te buty. Nigdy nie widziałam ich przed operacją Pustynna
Tarcza. To bardzo sugestywne. Ktokolwiek opracował ten plan,
wiedział wszystko o jego przeszłości. A to oznacza, że nie jest
nowym znajomy. Nie może być. Musiały upłynąć lata, zanim
Barr nabrał ochoty, żeby opowiedzieć komuś o swoim wyczynie
w Kuwejcie.
Reacher skinął głową.
– Jednak najwyraźniej to zrobił. Dlatego powiedziałem, że jest jeszcze ktoś, kto o tym wie.
– Musimy znaleźć tę osobę – zdecydowała Hutton. – Naszym celem jest dopilnowanie, żeby ta historia nie wyszła na jaw.
– Nie moim celem. Nie obchodzi mnie, czy ten cały Peter-sen dostanie czwartą gwiazdkę.
– Jednak obchodzi cię reputacja ćwierć miliona weteranów. Skandal by ją splamił. A to dobrzy ludzie.
Reacher nie znalazł kontrargumentu.
– To proste – powiedziała Hutton. – James Barr nie ma
wielu przyjaciół, to zawęża krąg poszukiwań. Jeden z nich
musi być tym facetem.
Reacher nadal milczał.
– Dwie pieczenie na jednym ogniu – powiedziała Hutton. – Ty dorwiesz manipulatora, a armia odetchnie z ulgą.
– Dlaczego armia nie zrobi tego za mnie?
– Nie możemy zwracać na siebie uwagi.
– Mam problemy operacyjne – powiedział Reacher.
– Brak odpowiednich upoważnień?
– Gorzej. Chcą mnie aresztować.
– Za co?
– Za zamordowanie tej dziewczyny na tyłach hotelu.
– Co?
– Manipulatorowi nie podoba się moja obecność. Już raz próbował usunąć mnie z drogi w poniedziałek wieczorem, posługując się tą dziewczyną jako przynętą. Dlatego wczoraj dwukrotnie się z nią widziałem. A teraz zabili ją i jestem pewien, że podejrzenia padną na mnie.
– Masz alibi?
– To zależy od czasu jej zgonu, ale zapewne nie. Jestem pewien, że policja już mnie szuka.
– To problem – zauważyła Hutton.
– Tylko chwilowy rzekł Reacher. – Nauka jest po mojej stronie. Jeśli złamano jej kark jednym uderzeniem w prawą skroń, to jej głowa obróciła się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, co oznacza, że cios zadał ktoś leworęczny. A ja jestem praworęczny. Gdybym uderzył ją w prawą skroń, na pewno bym ją ogłuszył, ale nie zabił. Musiałbym zrobić to później.
– Jesteś pewien?
Reacher skinął głową.
– Pamiętaj, że kiedyś zarabiałem na życie, rozwiązując takie zagadki.
– Tylko czy ci uwierzą? A może dojdą do wniosku, że jesteś wystarczająco silny, żeby zrobić to lewą ręką?
– Nie zamierzam ryzykować i sprawdzać.
– Chcesz uciec?
– Nie, chcę tu zostać. Jednak postaram się schodzić im z drogi. Co trochę utrudni mi zadanie. Nawet bardzo utrudni. Dlatego powiedziałem, że mam problemy operacyjne.
– Mogę jakoś pomóc?
Reacher uśmiechnął się.
– Dobrze znów cię widzieć, Hutton. Naprawdę.
– Jak mogę ci pomóc?
– Spodziewam się, że policjant, który nazywa się Emerson, będzie na ciebie czekał, kiedy złożysz zeznanie. Zapyta cię o mnie. Udawaj głupią. Powiedz, że się nie pokazałem, nigdy mnie nie widziałaś i tym podobne rzeczy.
Milczała przez chwilę.
– Jesteś zły – zauważyła. – Widzę to.
Kiwnął głową. Potarł twarz, jakby mył się na sucho.
– Nie przejmuję się Jamesem Barrem – rzekł. – Jeśli
ktoś chciał go wrobić, żeby spotkała go kara, której uniknął
czternaście lat temu, to nie mam nic przeciwko temu. Ale
śmierć tej dziewczyny to co innego. To nie w porządku. Była
zwykłym głupim dzieciakiem. Nieszkodliwym.
Hutton milczała długą chwilę.
– Jesteś pewien, że zagrozili mu, że zabiją jego siostrę? – spytała w końcu.
– Nie widzę innej możliwości.
– Przecież nic nie wskazuje na to, że mu grożono. Jako prokurator nie mogłabym wysunąć takiego oskarżenia.
– Inaczej czemu Barr zrobiłby to, co zrobił? Hutton nie odpowiedziała.
– Zobaczę cię później? – zapytała.
– Mam pokój niedaleko – odparł. – Będę w pobliżu.
– W porządku.
– Chyba że mnie zamkną.
Kelnerka wróciła, więc zamówili deser. Reacher poprosił o następną kawę, a Hutton o herbatę. Rozmawiali na różne tematy, zadając rozmaite pytania. Mieli do nadrobienia czternaście lat.
Helen Rodin przejrzała sześć pudeł dowodów i znalazła fotokopię kartki papieru, którą znaleziono przy telefonie Jamesa Barra. Ten świstek zastępował mu książkę telefoniczną. Równym i starannym charakterem pisma zapisano na nim trzy numery telefonów. Dwa należały do siostry Barra, Rosemary -
domowy i służbowy. Trzeci do niejakiego Mike'a – faceta z sąsiedztwa. Nie było numeru Charliego.
Helen wybrała numer Mike'a. Telefon zadzwonił sześć razy, po czym włączyła się automatyczna sekretarka. Helen zostawiła swój numer i poprosiła o kontakt w sprawie ogromnej wagi.
Emerson spędził godzinę z rysownikiem i otrzymał dosyć wierną podobiznę Jacka Reachera. Rysunek wprowadzono do komputera i pokolorowano. Ciemnoblond włosy, lodowato niebieskie oczy, głęboka opalenizna. Następnie Emerson wpisał nazwisko, przybliżony wzrost sześć stóp i pięć cali, ciężar ciała dwieście pięćdziesiąt funtów, wiek pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści pięć lat. Podał także numer telefonu posterunku. Potem rozesłał całość pocztą elektroniczną i ustawił drukarkę na dwieście kolorowych odbitek. Kazał kierowcom wszystkich radiowozów wziąć po kilka i rozdać wszystkim recepcjonistom i barmanom w mieście. Potem dodał: a także we wszystkich restauracjach, kawiarniach, barach i bistrach.
Przyjaciel Jamesa Barra, Mike, oddzwonił do Helen Rodin o trzeciej po południu. Zapytała go o adres i namówiła, żeby się z nią spotkał. Powiedział, że przez resztę dnia będzie w domu. Wezwała taksówkę i wyszła. Mike mieszkał na tej samej ulicy co James Barr, dwadzieścia minut jazdy z centrum miasta. Z podwórka przed domem Mike'a było widać dom Barra. Oba były do siebie podobne. Wszystkie domy na tej ulicy były do siebie podobne. Zbudowane w latach pięćdziesiątych, długie i niskie. Helen domyśliła się, że z początku wszystkie wyglądały identycznie. Jednak pół wieku dobudowywania, krycia dachów, napraw sidingu i nieustannych zmian w bezpośrednim otoczeniu sprawiło, że teraz różniły się od siebie. Jedne były odnowione, inne zaniedbane. Dom Barra należał do tych drugich. Dom Mike'a był wypielęgnowany.
Sam Mike był zmęczonym mężczyzną po pięćdziesiątce,
który pracował na rannej zmianie jako sprzedawca farb. Jego żona wróciła do domu w chwili, kiedy Helen się przedstawiała. Żona również była znużona i po pięćdziesiątce. Miała na imię Tammy, co niezbyt do niej pasowało. Była zatrudniona na niepełny etat jako pomoc dentystyczna. Pracowała dwa ranki w tygodniu dla stomatologa ze śródmieścia. Wprowadziła Helen i Mike'a do salonu, po czym poszła zaparzyć kawę. Helen i Mike usiedli. Zapadła niezręczna cisza, która trwała kilka minut.
– Co mogę pani powiedzieć? – spytał w końcu Mike.
– Był pan przyjacielem pana Barra – powiedziała Helen. Mike zerknął na otwarte drzwi salonu.
– Tylko sąsiadem – powiedział.
– Jego siostra nazwała pana jego przyjacielem.
– Byliśmy dobrymi sąsiadami. Niektórzy mogliby to nazwać przyjaźnią.
– Spędzaliście razem czas?
– Trochę rozmawialiśmy, kiedy wychodził na spacer z psem.
– O czym?
– O naszych ogródkach – odparł Mike. – Jeśli malował, pytał mnie o farby. Ja spytałem, kto mu zrobił podjazd. O takich sprawach.
– O baseballu? Mike skinął głową.
– O tym też.
Tammy wróciła z kuchni, niosąc tacę z trzema filiżankami. Obok kawy stała śmietanka, cukier, talerzyk z ciasteczkami i trzy papierowe serwetki. Postawiła tacę na ławie i usiadła obok męża.
– Proszę się częstować – zachęciła.
– Dziękuję – powiedziała Helen. – Bardzo dziękuję. Zajęli się kawą i w pokoju znów zapadła cisza.
– Był pan kiedyś w domu pana Barra? – spytała Helen. Mike zerknął na żonę.
– Raz czy dwa – powiedział.
Nie byli przyjaciółmi.
– Czy to było dla państwa zaskoczenie? – zapytała Helen. – To, co zrobił?
– Tak – przyznała Tammy. – Było.
– Zatem nie musicie państwo wstydzić się tej znajomości. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Takie sprawy zawsze są zaskoczeniem. Sąsiedzi nic nie wiedzą.
– Próbuje go pani wybronić.
– Prawdę mówiąc, wcale nie – odparła Helen. – Jednak mamy nową teorię, że nie działał sam. Staram się tylko dopilnować, żeby jego wspólnik też został ukarany.
– To nie był Mike – powiedziała Tammy.
– Wcale tak nie uważam – zapewniła Helen. – Naprawdę. Ani przez chwilę. Nie teraz, kiedy go poznałam. Jednak kimkolwiek jest ten człowiek, pani lub Mike mogliście go znać, słyszeć o nim albo widzieć, jak tu przychodził.
– Barr nie miał żadnych przyjaciół – rzekł Mike.
– Nikogo?
– Przynajmniej o żadnych mi nie mówił. Mieszkał z siostrą, dopóki się nie wyprowadziła. Sądzę, że to mu wystarczało.
– Czy mówi panu coś imię Charlie? Mike tylko pokręcił głową.
– Co robił pan Barr, kiedy miał pracę?
– Nie wiem – powiedział Mike. – Od lat nie pracował.
– Ja widywałam tam jakiegoś człowieka – wtrąciła Tammy.
– Kiedy?
– Od czasu do czasu. Sporadycznie. Przychodził i odchodził. O różnych porach dnia i nocy, jak dobry przyjaciel.
– Jak długo to trwało?
– Od kiedy się tu przeprowadziliśmy. Spędzam w domu więcej czasu niż Mike. Dlatego więcej widzę.
– A kiedy ostatni raz widziała pani tego człowieka?
– Chyba w zeszłym tygodniu. Parę razy.
– W piątek?
– Nie, wcześniej. Może we wtorek lub w środę.
– Jak wygląda?
– Jest niski. Ma śmieszne włosy. Czarne jak świńska
szczecina.
Charlie, pomyślała Helen.
Eileen Hutton przeszła trzy przecznice na południe od Marriotta i zjawiła się w sądzie dokładnie za minutę czwarta. Sekretarka Alexa Rodina zeszła, żeby odprowadzić ją na drugie piętro. Zeznania składano w dużej sali konferencyjnej, ponieważ większość świadków przyprowadziła własnych adwokatów i stenografów sądowych. Jednak Hutton była sama. Usiadła sama po jednej stronie długiego stołu i uśmiechnęła się, gdy ustawiono przed nią mikrofon i wycelowano w twarz kamerę wideo. Potem wszedł Rodin i przedstawił się jej. Przyprowadził mały zespół. Asystenta, sekretarkę i stenotypistkę z maszyną do stenografowania.
– Zechce pani podać swoje nazwisko i stopień? – poprosił.
– Eileen Ann Hutton. Generał brygady, sekcja JAG, armia Stanów Zjednoczonych.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – powiedział Rodin.
– Nie potrwa – zapewniła go Hutton.
I nie trwało. Rodin żeglował po nieznanych sobie wodach. Poruszał się po omacku. Mógł tylko macać na oślep i mieć nadzieję, że na coś trafi. Po pierwszych sześciu pytaniach zrozumiał, że nigdy mu się to nie uda.
– Jak by pani scharakteryzowała wojskową służbę Jamesa Barra? – zapytał.
– Przykładna, lecz nienadzwyczajna.
– Czy miał kiedyś jakieś kłopoty? – zapytał.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Czy popełnił kiedyś jakieś przestępstwo?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– A słyszała pani o ostatnich wydarzeniach w tym mieście?
– Tak.
– Czy w przeszłości Jamesa Barra jest coś, co mogłoby rzucić światło na jego ewentualny udział w tych wydarzeniach?
– Nic nie wiem na ten temat.
– Czy istnieje jakiś powód, aby Pentagon był bardziej
zainteresowany Jamesem Barrem niż przeciętnym weteranem? – zapytał w końcu.
– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedziała Hutton. W tym momencie Alex Rodin się poddał.
– W porządku – powiedział. – Dziękuję, generał Hutton.
Helen Rodin przeszła trzydzieści jardów i przez chwilę stała przed domem Jamesa Barra. Wejście zagradzała policyjna taśma, a rozbite drzwi zabito dyktą. Dom wyglądał ponuro i pusto. Nie było tu nic do oglądania. Przez komórkę wezwała taksówkę i kazała się zawieźć do szpitala. Dojechała tam po czwartej po południu i słońce już zachodziło. Zapaliło budynek z białego betonu pastelowymi odcieniami oranżu i różu.
Wjechała na piąte piętro, wpisała się do książki departamentu więziennictwa, znalazła zmęczonego trzydziestoletniego lekarza i zapytała o stan zdrowia Jamesa Barra. Lekarz nie potrafił udzielić konkretnej odpowiedzi. Niezbyt interesował go stan Jamesa Barra. To było oczywiste. Helen wyminęła lekarza i otworzyła drzwi pokoju Barra.
Barr był przytomny i wciąż przykuty do łóżka. Jego głowa nadal tkwiła w uchwycie. Miał otwarte oczy i wpatrywał się w sufit. Oddychał cicho i powoli, a urządzenie monitorujące pracę serca popiskiwało co niecałą sekundę. Ręce trochę mu drżały i kajdanki pobrzękiwały o ramę łóżka. Ciche, monotonne, metaliczne dźwięki.
– Kto tu jest? – zapytał.
Helen podeszła bliżej i pochyliła się, żeby mógł ją zobaczyć.
– Masz tu dobrą opiekę?
– Na nic się nie skarżę – powiedział.
– Opowiedz mi o twoim przyjacielu, Charliem.
– On tu jest?
– Nie, nie ma go tu.
– A Mike był?
– Nie sądzę, żeby wpuszczali tu odwiedzających. Tylko
prawników i rodziny.
Barr nic nie powiedział.
– To twoi jedyni przyjaciele? – zapytała Helen. – Mike i Charlie?
– Chyba tak – odparł Barr. – Mike to właściwie tylko sąsiad.
– A Jeb Oliver?
– Kto?
– Pracuje w sklepie z częściami samochodowymi.
– Nie znam go.
– Jesteś pewien?
Barr poruszył oczami i wydął usta, jak człowiek szukający czegoś w pamięci, próbujący pomóc, rozpaczliwie potrzebujący aprobaty.
– Przykro mi. Nigdy o nim nie słyszałem.
– Bierzesz narkotyki?
– Nie – odparł Barr. – Nigdy. Tego bym nie zrobił. – Milczał chwilę. – Właściwie to w ogóle niewiele robię. Po prostu żyję. Właśnie dlatego to wszystko nie ma dla mnie sensu. Żyłem spokojnie przez czternaście lat. Dlaczego miałbym to wszystko przekreślić?
– Opowiedz mi o Charliem – powiedziała Helen.
– Trzymamy się razem – rzekł Barr. – Robimy różne rzeczy.
– Z bronią?
– Trochę.
– Gdzie mieszka Charlie?
– Nie wiem.
– Jak długo się przyjaźnicie?
– Pięć lat. Może sześć.
– I nie wiesz, gdzie mieszka?
– Nigdy mi nie powiedział.
– Bywał u ciebie.
– Co z tego?
– Ty nigdy u niego nie byłeś?
– To on przychodził do mnie.
– Masz numer jego telefonu?
– Po prostu pojawiał się tu i tam od czasu do czasu.
– Jesteście dobrymi przyjaciółmi?
– Dość dobrymi.
– Jak dobrymi?
– Lubimy się.
– Na tyle, żebyś powiedział mu o tym, co zdarzyło się czternaście lat temu?
Barr wciąż milczał. Tylko zamknął oczy.
– Powiedziałeś mu?
Barr nie odpowiadał.
– Myślę, że mu powiedziałeś – naciskała Helen. Barr nie potwierdził ani nie zaprzeczył.
– Dziwię się, że ktoś nie wie, gdzie mieszka jego przyjaciel. Szczególnie tak bliski przyjaciel, jakim był dla ciebie Charlie.
– Nie naciskałem – rzekł Barr. – Miałem szczęście, że w ogóle miałem jakiegoś przyjaciela. Nie chciałem tego zepsuć wypytywaniem.
Odpowiedziawszy na pytania Rodina, Eileen Hutton wstała od stołu i uścisnęła dłonie wszystkim obecnym. Potem wyszła na korytarz i znalazła się oko w oko z jakimś mężczyzną. Domyśliła się, że to detektyw Emerson. Ten, przed którym ostrzegał ją Reacher. Potwierdził to, wręczając jej wizytówkę.
– Możemy porozmawiać? – zapytał.
– O czym? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– O Jacku Reacherze – rzekł Emerson. – Pani go zna, mam rację?
– Znałam go czternaście lat temu.
– Kiedy ostatnio go pani widziała?
– Czternaście lat temu – powtórzyła. – Byliśmy razem w Kuwejcie. Potem gdzieś go przenieśli. Albo mnie. Nie pamiętam.
– Nie widziała go pani dzisiaj?
– Jest w Indianie?
– W tym mieście. Tu i teraz.
– Świat jest mały.
– Jak się pani tutaj dostała?
– Przyleciałam do Indianapolis i tam wypożyczyłam samochód.
– Zostaje pani na noc?
– A mam inne wyjście?
– Gdzie?
– W Marriotcie.
– Reacher zeszłej nocy zabił dziewczynę.
– Jest pan tego pewny?
– Jest naszym jedynym podejrzanym.
– To do niego zupełnie niepodobne.
– Proszę do mnie zadzwonić, gdyby go pani zobaczyła. Numer telefonu posterunku jest na mojej wizytówce. Mojego telefonu komórkowego również.
– Dlaczego miałabym go zobaczyć?
– Jak sama pani powiedziała, świat jest mały.
Czarno-biały radiowóz powoli przedzierał się na północ przez korki w godzinie szczytu. Minął sklep z bronią, salon fryzjerski. Każda fryzura 7 $. Potem skręcił w prawo i zajechał pod motel. Policjant opuścił przednie siedzenie i poszedł do recepcji. Dał recepcjoniście plakat. Położył go na kontuarze, obrócił i podsunął urzędnikowi.
– Zadzwoń do nas, gdyby się pokazał, dobrze? – powiedział.
– On już tu jest – rzekł recepcjonista. – Tylko nazywa się Heffner, nie Reacher. Ulokowałem go w pokoju numer osiem, tej nocy.
Policjant znieruchomiał.
– Jest tam teraz?
– Nie wiem. Kilka razy wychodził i wracał.
– Na jak długo się zatrzymał?
– Zapłacił za jedną noc. Jednak jeszcze nie oddał klucza.
– Zatem zamierza tu wrócić.
– Pewnie tak.
– A może już tu jest.
– Może – zgodził się recepcjonista.
Policjant cofnął się do drzwi. Dał znak partnerowi. Drugi policjant wyłączył silnik, zamknął samochód i przyszedł do recepcji.
– Pokój numer osiem, pod fałszywym nazwiskiem – powiedział pierwszy.
– Jest w środku? – spytał drugi.
– Nie wiadomo.
– No to sprawdźmy.
Wzięli ze sobą recepcjonistę. Kazali mu trzymać się z tyłu. Wyjęli broń i zapukali do drzwi pokoju numer osiem. Żadnej odpowiedzi. Zapukali ponownie. Nic.
– Masz klucz uniwersalny? – zapytali recepcjonistę.
Ten dał im klucz.
Policjant włożył go do zamka ostrożnie, jedną ręką. Powoli przekręcił. Uchylił drzwi na pół cala, a potem otworzył je kopniakiem i wpadł do środka. Jego partner wszedł tuż za nim. Omietli lufami pokój, od lewej do prawej, w górę i w dół, szybkimi i nerwowymi ruchami.
W pokoju nie było nikogo.
I niczego, oprócz przygnębiającego zestawu przyborów toaletowych, równo ustawionych na półce nad umywalką. Nowa paczka jednorazowych ostrzy, otwarta, jedno użyte. Nowy pojemnik z pianką do golenia, z zaschniętymi pęcherzykami wokół dzióbka. Nowa tubka pasty do zębów, dwukrotnie naciśnięta.
– Facet podróżuje z niewielkim bagażem – zauważył pierwszy policjant.
– Jednak jeszcze się nie wymeldował – powiedział jego partner. – To pewne. Co oznacza, że tu wróci.