4

Reacher zameldował się w śródmiejskim hotelu Metropole Palace, dwie przecznice na wschód od First Street, niedaleko głównego pasażu handlowego. Zapłacił z góry za jedną noc i podał się za Jimmy'ego Reese'a. Już dawno temu wykorzystał wszystkich byłych prezydentów oraz wiceprezydentów i teraz podawał nazwiska zawodników drużyny Yankees, grających na drugiej bazie w latach, gdy nie zdobyli mistrzostwa. Jimmy Reese grał bardzo dobrze przez część sezonu w 1930 roku i fatalnie przez część 1931. Zjawił się znikąd i przeniósł do St Louis w 1932. Potem porzucił sport. Zmarł w Kalifornii w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat. Jednak teraz wrócił i zamieszkał w pokoju z łazienką w Metropole Palace, tylko na jedną noc, zamierzając wyprowadzić się rano przed jedenastą.

Metropole był smutnym, w połowie pustym, podupadłym starym hotelem. Kiedyś jednak nieźle prosperował. Reacher z łatwością mógł to sobie wyobrazić. Przed stu laty handlarze zbożem wspinali się z doków na wzgórze i zostawali tu na noc. Domyślał się, że hol wyglądał kiedyś jak saloon z Dzikiego Zachodu, lecz teraz był skąpo umeblowany w modernistycznym stylu. Winda była wyremontowana, drzwi pokoi zamykane na karty kodowe, a nie na klucz. Jednak Reacher odgadł, że ten budynek właściwie niewiele się zmienił. Jego pokój niewątpliwie był staroświecki i ponury. Materac sprawiał wrażenie elementu oryginalnego wyposażenia.


Położył się na łóżku i splótł dłonie pod głową. Wrócił myślami ponad czternaście lat wstecz, do Kuwejtu. Każde miasto kojarzy się z określonym kolorem. Kuwejt był biały. Białe stiuki, pomalowany na biało beton, biały marmur. Niebo rozpalone do białości przez słońce. Ludzie w białych szatach. Piętrowy parking, z którego strzelał James Barr, też był biały, tak samo jak budynek naprzeciwko. Wszyscy czterej zastrzeleni nosili przeciwsłoneczne okulary. Każdy z nich został trafiony w głowę, ale żadne okulary się nie rozbiły. Tylko pospadały im z nosów. Wydobyto wszystkie cztery kule i dzięki nim rozwiązano tę sprawę. Były to ręcznie robione pociski BT o wadze 168 granów każdy. Nie miały wklęsłych czubków, zakazanych przez konwencję genewską. Takich kul używali amerykańscy strzelcy wyborowi w piechocie i marynarce. Gdyby Barr użył zwykłego karabinu, pistoletu maszynowego lub broni krótkiej, Reacher by go nie dopadł. Oprócz karabinów snajperskich we wszystkich pozostałych rodzajach broni palnej używa się standardowej amunicji NATO, co o wiele za bardzo rozszerzałoby obszar poszukiwań, ponieważ wtedy w Kuwejcie stacjonowały chyba wszystkie oddziały NATO. Jednak Barr chciał posłużyć się swoją snajperską bronią, tylko ten jeden raz, ale nie na strzelnicy. W rezultacie te cztery kule po trzynaście centów każda pozwoliły go schwytać.

Była to jednak trudna, bardzo trudna sprawa. Może najtrudniejsza w karierze Reachera. Musiał użyć logiki, dedukcji, intuicji, a w końcu eliminacji. Grzebał w papierach i szukał w terenie. W końcu wpadł na ślad Jamesa Barra, człowieka, który wreszcie zobaczył czerwoną mgiełkę i dziwnie nie przejmował się swoim aresztowaniem.

Przyznał się do winy.

Zrobił to dobrowolnie, szybko i wyczerpująco. Reacher nawet go nie przyciskał. Barr chętnie opowiedział o wszystkim. Potem zaczął dopytywać się o przebieg śledztwa, najwyraźniej zafascynowany szczegółami. Najwidoczniej nie spodziewał się, że zostanie aresztowany. Nigdy w życiu. Był jednocześnie zły i pełen podziwu. Nawet okazywał Reacherowi współczucie, gdy w końcu zwolniono go z obawy przed politycznymi reper-


kusjami. Jakby było mu przykro, że wysiłki Reachera spełzły na niczym.

Czternaście lat później nie przyznał się do winy.

I była jeszcze jedna różnica między tym a poprzednim razem Tyle że Reacher nie potrafił jej uchwycić. Miało to coś wspólnego z tym, jak gorąco było w Kuwejcie.


***

Grigor Linsky wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Zeka. Ten był człowiekiem, dla którego pracował. Nie jakiś tam Zek. Ten Zek. To kwestia szacunku. Zek miał osiemdziesiąt lat, ale wciąż łamał kości tym, którzy nie okazali mu szacunku. Był niczym stary byk. Wciąż silny i agresywny. Dożył osiemdziesięciu lat dzięki tej sile i agresywności. Bez nich umarłby w wieku dwudziestu lat. Albo później, jako trzydziestolatek, kiedy oszalał i w końcu zapomniał, jakie jest jego prawdziwe nazwisko.

– Adwokat wróciła do swojego biura – powiedział Linsky. – Reacher poszedł na wschód First Street. Trzymałem się

z daleka i nie śledziłem go. Jednak nie skierował się na dworzec

autobusowy. Tak więc możemy założyć, że nadal przebywa

w mieście. Podejrzewam, że zatrzymał się w Metropole Palace.

W kierunku, w którym poszedł, nie ma innego hotelu.

Zek nic nie powiedział.

– Czy powinniśmy coś z tym zrobić? – zapytał Linsky.

– Na jak długo przyjechał?

– To zależy. Najwyraźniej przyjechał pomóc.

Zek znów nic nie powiedział.

– Czy powinniśmy coś z tym zrobić? – ponownie spytał

Linsky.

W komórce słychać było tylko szum zakłóceń i oddech starego człowieka.

– Może powinniśmy odwrócić jego uwagę – rzekł Zek. -

Albo go zniechęcić. Powiedziano mi, że był żołnierzem. Tak

więc zapewne będzie postępował w przewidywalny sposób.

Jeśli zatrzymał się w Metropole, nie zostanie tam na noc. Nie

tam. Tam nie ma żadnych rozrywek dla żołnierza. Wybierze


się gdzieś. Zapewne sam. Może mu się coś przytrafić. Użyj wyobraźni. Opracuj dobry scenariusz. Nie posyłaj własnych ludzi. I niech to wygląda na przypadek.

– Obrażenia?

– Co najmniej kilka złamań. Może obrażenia głowy. Może skończy na intensywnej terapii obok swojego przyjaciela, Jamesa Barra.

– A co z tą panią adwokat?

– Zostaw ją w spokoju. Na razie. Później otworzymy tę puszkę z robakami. Jeśli będzie trzeba.


***

Helen Rodin spędziła godzinę za biurkiem. Odebrała trzy telefony. Pierwszy był od Franklina. Wycofywał się.

– Przykro mi, ale to przegrana sprawa – powiedział. – A ja muszę pilnować interesu. Nie mogę dłużej zajmować się nią za darmo.

– Nikt nie lubi beznadziejnych spraw – odparła dyplomatycznie Helen. Jeszcze będzie potrzebowała jego usług. Nie było sensu go naciskać.

– Tym bardziej beznadziejnych spraw pro publico bono - dodał Franklin.

– Jeśli zdobędę fundusze, wrócisz na pokład?

– Jasne – odparł. – Wystarczy, że zadzwonisz.

Zakończyli rozmowę, uprzejmie i z szacunkiem, bez uszczerbku dla wzajemnych stosunków. Następny telefon odebrała dziesięć minut później. Dzwonił ojciec, który sprawiał wrażenie zatroskanego.

– Wiesz, że nie powinnaś była brać tej sprawy – powiedział.

– Raczej nie ma ich zbyt wiele do wyboru.

– Czasem porażka może być zwycięstwem, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.

– A zwycięstwo może być zwycięstwem.

– Nie, zwycięstwo to porażka. Musisz to zrozumieć.

– Czy ty kiedyś z rozmysłem przegrałeś sprawę?

Ojciec nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął ją sondować.


– Czy Jack Reacher cię znalazł? – spytał, co oznaczało: Czy powinienem się niepokoić?

– Owszem – odparła lekkim tonem.

– Był interesujący?

Co miało oznaczać: Czy powinienem się bardzo niepokoić?

– Powiedział coś, co naprawdę dało mi do myślenia.

– Cóż, może powinniśmy to przedyskutować?

Co oznaczało: Proszę, powiedz mi.

– Jestem pewna, że wkrótce to zrobimy. W odpowiednim

czasie.

Jeszcze przez chwilą rozmawiali o niczym i umówili się na obiad. Spróbował jeszcze raz: Proszę, powiedz. Nie zrobiła tego. Skończyli rozmowę. Helen uśmiechnęła się. Nie okłamała go. Nawet nie blefowała. Mimo to miała wrażenie, że dobrze jej poszło. Prawo to gra i jak każda gra ma swoją psychologię.

Trzeci telefon był od Rosemary Barr, ze szpitala.

– James się budzi – oznajmiła. – Wykaszlał rurkę intubacyjną. Odzyskuje przytomność.

– Mówi coś?

– Lekarze twierdzą, że może jutro.

– Będzie coś pamiętał?

– Lekarze mówią, że niewykluczone.


***

Godzinę później Reacher opuścił Metropole. Trzymając się na wschód od First Street, ruszył na północ, w kierunku sklepów, które widział w pobliżu gmachu sądu. Potrzebował ubrania. Takiego, jakie nosi się tutaj. Może nie dżinsowych ogrodniczków, ale na pewno czegoś mniej rzucającego się w oczy od jego stroju z Miami. Ponieważ spodziewał się, że może teraz pojedzie do Seattle. Na kawę. A nie mógł kręcić się po Seattle w jaskrawożółtej koszuli.

W sklepie z ubraniami kupił spodnie, które według etykietki były brązowoszare, a według niego brudnooliwkowe. Znalazł flanelową koszulę prawie w takim samym kolorze. I bieliznę. Zainwestował również w parę skarpetek. Przebrał się w przy-mierzalni i wyrzucił stare ciuchy do kosza na śmieci. Czter-


dzieści dolców za ubranie na cztery dni. Ekstrawagancja, ale za tych dziesięć dolarów dziennie nie musiał taszczyć walizki.

Wyszedł ze sklepu i poszedł na zachód, ku zachodzącemu słońcu. Koszula była trochę za gruba na tę pogodę, ale mógł to naprawić, podwijając rękawy i rozpinając drugi guzik pod szyją. W porządku. Na Seattle będzie w sam raz.

Dotarł do placu i zobaczył, że fontanna znów jest czynna. Zbiornik bardzo wolno napełniał się wodą. Muł na jego dnie miał cal grubości i podnosił się z dna. Kilka osób stało i przyglądało się temu. Inni obojętnie przechodzili obok. Jednak nikt nie szedł tym wąskim przejściem, gdzie zginęły ofiary Barra, a teraz były kwiaty i świeczki. Wszyscy nadkładali drogi. Instynktownie, z szacunku czy strachu – Reacher nie był pewien.

Ostrożnie przeszedł obok kwiatów i usiadł na murku. Za plecami słyszał plusk fontanny, a przed sobą miał piętrowy parking. Słońce grzało mu jedno ramię, drugie znajdowało się w chłodnym cieniu. Pod nogami czuł warstewkę piasku. Spojrzał w lewo, na drzwi budynku, w którym mieścił się wydział komunikacji. Popatrzył w lewo, na samochody sunące estakadą. Wjeżdżały na jej łuk, pnąc się w górę, jeden za drugim, rzędem, pojedynczo. Nie było ich wiele. Ruch był jeszcze słaby, chociaż na First Street już pojawiła się zapowiedź godziny szczytu. Potem znów spojrzał w lewo i zobaczył siadającą obok niego Helen Rodin. Była lekko zdyszana.

– Myliłam się – powiedziała. – Naprawdę trudno pana znaleźć.

– Mimo to udało się to pani – zauważył.

– Tylko dlatego, że zobaczyłam pana przez okno. Zbiegłam po schodach, mając nadzieję, że nie zdąży pan odejść. Pół godziny temu obdzwoniłam wszystkie hotele w mieście i usłyszałam, że w żadnym pana nie ma.

– Hotele nie muszą wiedzieć wszystkiego.

– James Barr się budzi. Może jutro zacznie mówić.

– A może nie.

– Zna się pan na urazach głowy'?

– Tylko na tych, które sam powoduję.


– Chciałabym, żeby pan coś dla mnie zrobił.

– Na przykład co? – zapytał.

– Może mi pan pomóc – odparła. – W ważnej sprawie.

– Mogę?

– I sobie też.

Nic nie odpowiedział.

– Chciałabym, żeby przeanalizował pan dla mnie dowody.

– Ma pani od tego Franklina. Potrząsnęła głową.


– Franklin ma zbyt wielu kolegów w policji. Nie byłby dość obiektywny. Nie chciałby ich krytykować.

– A ja tak? Proszę pamiętać, że ja też chcę uziemić Barra.

– No właśnie. Dlatego to pan powinien to zrobić. Potwierdzić, że te dowody są niepodważalne. Potem będzie pan mógł spokojnie opuścić to miasto.

– A czy powiedziałbym pani, gdybym znalazł jakąś lukę?

– W pańskich oczach czytam, że tak. Poza tym, poznam to po pańskim zachowaniu. Jeśli pan wyjedzie, dowody są mocne. Jeśli pan zostanie, słabe.

– Franklin się wycofał, prawda?

Po chwili kiwnęła głową.

– To przegrana sprawa, pod każdym względem. Zajmuje się nią pro publico bono. Ponieważ nikt inny jej nie weźmie. Franklin musi pilnować interesu.

– On nie będzie pracował za darmo, a ja tak?

– Pan musi. Sądzę, że i tak by pan to zrobił. Właśnie dlatego najpierw poszedł pan do mojego ojca. On jest pewny swego, to oczywiste. Sam pan widział. Ale mimo to chce pan zobaczyć dowody. Był pan skrupulatnym żandarmem. Perfekcjonistą. Będzie pan chciał wyjechać stąd z przekonaniem, że zrobił pan wszystko, co należało, zgodnie z pańską dewizą.

Reacher nic nie powiedział.

– W ten sposób będzie pan mógł wszystko naprawdę dokładnie sprawdzić – powiedziała. – To ich konstytucyjny

obowiązek. Muszą nam pokazać wszystko. Obrona ma prawo

zapoznać się z całym materiałem dowodowym.

Reacher nadal milczał.


– Nie ma pan wyboru – dodała. – Inaczej niczego

panu nie pokażą. Nie pokazują niczego obcym przychodzącym

z ulicy.

Naprawdę dokładnie sprawdzić. Spokojnie wyjechać z miasta. Nie mam wyboru.

– Dobrze – odparł Reacher.

– Proszę przejść cztery przecznice na zachód i jedną na południe. Tam jest posterunek policji. Ja pójdą na górę i zadzwonię do Emersona.

– Tak od razu?

– James Barr budzi się ze śpiączki. Chcę mieć to z głowy. Jutro większość dnia spędzę na szukaniu psychiatry, który zbada go za darmo. Niepoczytalność to wciąż nasz główny cel.


***

Reacher powędrował cztery przecznice na zachód i jedną na południe. Przeszedł pod estakadą i znalazł posterunek. Policja miała dla siebie cały kwartał. Większość tego terenu zajmował budynek komisariatu, a resztę rozległy parking w kształcie litery L. Stały na nim czarno-białe radiowozy, nie oznakowane wozy tajniaków, furgonetka ekipy kryminalistycznej oraz wóz SWAT. Sam budynek wzniesiono z glazurowanej pomarańczowej cegły. Miał płaski dach, a na nim gęstą sieć kabli. Kraty w oknach. Tu i ówdzie na otaczającym teren murze znajdował się drut kolczasty.

Reacher wszedł do środka, zapytał o drogę i znalazł Emersona, który czekał na niego za biurkiem. Natychmiast rozpoznał w nim policjanta z sobotnich wiadomości telewizyjnych. Ten sam facet, blady, spokojny, kompetentny, nie wysoki, nie niski. Sprawiał wrażenie człowieka, który jest policjantem od dnia urodzenia. Może nawet od dnia poczęcia. Miał to w porach skóry, w DNA. Ubrany był w spodnie z szarej flaneli i białą koszulę z krótkimi rękawami rozpiętą pod szyją. Krawata nie założył. Tweedowa marynarka wisiała na oparciu krzesła. Twarz i ciało miał trochę nieforemne, jakby kształtowane przez nieustanne naciski.

– Witamy w Indianie – powiedział.


Reacher się nie odezwał.

– Mówię to szczerze – rzekł Emerson. – Naprawdę. Uwielbiamy, kiedy starzy przyjaciele oskarżonych przybywają, żeby podważać zebrane przez nas dowody.

– Przyszedłem tu na prośbę jego adwokata – odparł Reacher. – Nie jako jego przyjaciel.

Emerson skinął głową.

– Sam naszkicuję panu obraz sytuacji – rzekł. – Potem

kierownik zespołu kryminalistyków poda panu szczegóły. Może

pan oglądać wszystko, co pan chce, i pytać o wszystko.

Reacher się uśmiechnął. Sam był policjantem przez trzynaście długich lat trudnej służby, więc znał ten język i wszystkie jego niuanse. Znał ten ton. Sposób, w jaki mówił Emerson, coś mu powiedział. Na przykład, że pomimo nieprzyjaznego przyjęcia ten facet w duchu jest zadowolony, widząc tu krytyka. Ponieważ jest absolutnie przekonany, że sprawa jest pewna jak w banku.

– Znał pan Jamesa Barra bardzo dobrze, mam rację? -

zapytał Emerson.

– A pan? – odparował Reacher.

Emerson przecząco pokręcił głową.

– Nigdy go nie spotkałem. Nie było żadnych znaków

ostrzegawczych.

– Miał pozwolenie na broń?

Emerson skinął głową.

– Była zarejestrowana i nieprzerabiana. Wszystkie egzemplarze.

– Polował?

Emerson ponownie zaprzeczył.

– Nie był członkiem NRA * i nie należał do żadnego klubu strzeleckiego. Nigdy nie widziano go na wzgórzach. Nigdy nie miał żadnych kłopotów z prawem. Po prostu zwyczajny spokojny obywatel. Nawet bardzo spokojny. Żadnych sygnałów ostrzegawczych.

– Spotykał się pan już z takimi przypadkami?

* National Rifle Association – Krajowe Stowarzyszenie Posiadaczy Broni Palnej


– Zbyt często. Jeśli liczyć Dystrykt Kolumbii, to Indiana zajmuje szesnaste miejsce na pięćdziesiąt jeden możliwych pod względem liczby zabójstw. Plasuje się wyżej niż Nowy Jork i Kalifornia. To miasto nie jest najgorsze w tym stanie, ale też nie najlepsze. Tak widzieliśmy tu już wszystko. Czasem są sygnały ostrzegawcze, a czasem nie, ale tak czy inaczej wiemy, co robimy.

– Rozmawiałem z Alexem Rodinem – powiedział Reacher. – Jest pod wrażeniem.

– Powinien być. Dobrze się spisaliśmy. Pański stary kumpel został posadzony sześć godzin po tym, jak oddał pierwszy strzał. Podręcznikowy przypadek, od początku do końca.

– Żadnych wątpliwości?

– Ujmijmy to tak. Napisałem raport w sobotę rano i od tej pory już niewiele myślałem o tej sprawie. Jest zamknięta. W najlepszym stylu, jaki widziałem, a widziałem ich wiele.

– Zatem czy przeglądanie zebranych dowodów ma jakiś sens?

– Na pewno ma. Mój kierownik sekcji kryminalistycznej aż piszczy, żeby się popisać. To porządny facet i zasługuje na chwilę chwały.


***

Emerson zaprowadził Reachera do laboratorium i przedstawił go jako analityka, a nie przyjaciela Jamesa Barra, co trochę poprawiło atmosferę. Potem go tam zostawił. Kierownikiem sekcji kryminalistycznej był poważny czterdziestoletni mężczyzna, który nazywał się Bellantonio. To nazwisko niezbyt do niego pasowało. Był wysoki, ciemnoskóry, chudy i zgarbiony. Wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy. Podejrzewał, że James Barr przyzna się do winy. Uważał, że nie będzie miał swojego dnia w sądzie. To było oczywiste. Ułożył zebrane dowody w logicznym szeregu na długich stołach w zamkniętej części podziemnego policyjnego parkingu, żeby pokazać gościom to, czego nigdy nie pokaże sądowi.

Stoły były białe, wyglądały jak wypożyczone z bufetu i stały wzdłuż wszystkich ścian pomieszczenia, tworząc kwadrat. Nad


stolikami wisiały korkowe tablice z setkami przypiętych do nich zadrukowanych kartek. Każda kartka była umieszczona w plastikowej koszulce i zawierała opis leżącego pod nią przedmiotu. W samym środku kwadratu stał beżowy dodge caravan Jamesa Barra. Pomieszczenie było czyste i jasno oświetlone jarzeniówkami, a samochód wyglądał tu zwaliście i obco. Był stary, brudny, śmierdział benzyną, olejem i gumą. Przesuwane tylne drzwi były otwarte i Bellantonio przymocował w środku lampkę oświetlającą dywanik.

– Ładnie to wszystko wygląda – pochwalił Reacher.

– Najlepsza dokumentacja miejsca zbrodni, jaką zdarzyło mi się opracować – rzekł Bellantonio.

– Proszę mnie oprowadzić.

Bellantonio zaczął od styropianowego słupka. Ten stał na arkuszu pergaminu, wyglądając niezgrabnie, dziwnie i jakby nie na swoim miejscu, Reacher dostrzegł na nim proszek daktyloskopijny i przeczytał notatkę. Barr dotykał tego słupka, nie było co do tego wątpliwości. Zacisnął na nim prawą dłoń, tuż przy wierzchołku, gdzie słupek był najcieńszy. Kilkakrotnie. Zostawił odciski palców i dłoni. Zidentyfikowano je z łatwością. Było więcej punktów zgodności, niż domagałby się jakikolwiek sąd.

To samo dotyczyło ćwierćdolarówki z parkometru i łuski karabinowej. Bellantonio pokazał Reacherowi laserowe wydruki zdjęć z kamery na parkingu, ukazujące dodge'a wjeżdżającego tuż przed strzelaniną i odjeżdżającego zaraz po niej. Pokazał mu wnętrze samochodu, włókna z dywanika zebrane na surowym betonie, psią sierść, nitki z dżinsów i prochowca. Pokazał prostokątny chodnik zabrany z domu Barra i pasujące do niego nitki, które znaleziono na miejscu zbrodni. Pokazał buty i to, w jaki sposób kauczukowe podeszwy zbierają kurz. Pokazał, jak maleńkie okruchy gumy znalezione w budynku pasują do świeżych otarć na czubkach butów. Pokazał cementowy pył znaleziony w domu Barra, zebrany w jego piwnicy, kuchni, salonie i sypialni. Na koniec zaprezentował próbkę porównawczą zebraną na parkingu i raport laboratorium dowodzący, że to ten sam pył.


Reacher przejrzał zapis zgłoszeń pod 911 i rozmów radiowych pomiędzy radiowozami. Później przeczytał protokół z miejsca zbrodni. Wstępne czynności umundurowanych policjantów, kryminalistyczne badania wykonane przez ludzi Bellantonia, natchniony pomysł Emersona, żeby sprawdzić parkometr. Później przeczytał protokół aresztowania. Ten był wydrukowany i przyczepiony do korkowej tablicy jak wszystkie inne kartki. Taktyka SWAT, śpiący podejrzany, identyfikacja na podstawie prawa jazdy wyjętego z kieszeni spodni. Oględziny wykonane przez sanitariuszy. Schwytanie psa przez policjantów z sekcji K9. Ubrania w szafie. Buty. Broń w piwnicy. Przeczytał zeznania świadków. Komandos z biura werbunkowego słyszał sześć strzałów. Operator telefonii komórkowej dostarczył zapis rozmowy. Dołączono do niego wykres. Szare widmo dźwiękowe z sześcioma ostrymi sygnałami. Od lewej do prawej, układały się we wzór zgodny z tym, co powiedziała Helen Rodin. Pierwszy, drugi-trzeci, pauza, czwarty-piąty-szósty. Pionowa oś wykresu reprezentowała natężenie. Strzały były ciche, ale wyraźnie widoczne w widmie. Sześć strzałów w niecałe cztery sekundy. Cztery sekundy, które zmieniły to miasto. Przynajmniej na jakiś czas.

Reacher spojrzał na karabin. Ten był w szczelnie zamkniętym plastikowym worku. Przeczytał przypięty nad nim raport. Spring-field Ml A super match, magazynek na dziesięć pocisków, w którym pozostały jeszcze cztery naboje. Wszędzie odciski palców Barra. Zadrapania na łożu pasujące do odprysków lakieru znalezionych na miejscu zbrodni. Nietknięta kula wyjęta z fontanny. Raport laboratorium balistycznego, zgodnie z którym kula została wystrzelona z tej lufy. Drugi raport, identyfikujący ślad wyrzutnika na łusce. Murowana sprawa. Stuprocentowa.

– W porządku, wystarczy – rzekł Reacher.

– Są dobre, prawda? – spytał Bellantonio.

– Najlepsze, jakie widziałem – przyznał Reacher.

– Lepsze niż stu świadków.

Reacher uśmiechnął się. Kryminalistycy uwielbiają tak mówić.

– Czy jest coś, co się panu nie podoba? – zapytał.


– Podoba mi się wszystko – odparł Bellantonio.

Reacher spojrzał na swoje odbicie w przyciemnionej szybie

dodge'a. W czarnej szybie jego nowa koszula była szara.

– Dlaczego zostawił ten styropianowy słupek? – zapytał. – Przecież bez trudu mógł go wrzucić do bagażnika.

Bellantonio nic nie powiedział.

– I dlaczego zapłacił za parkowanie?

– Jestem kryminalistykiem – odparł Bellantonio. – Nie psychologiem.

Emerson wrócił i stał, czekając, aż Reacher się podda. Reacher poddał się bez wahania. Uścisnął im dłonie i pogratulował dobrze wykonanej roboty.


***

Poszedł z powrotem, jedną przecznicę na północ i cztery na wschód, pod łukiem estakady, kierując się ku wieżowcowi z czarnego szkła. Była piąta po południu i słońce grzało mu plecy. Dotarł do placu i zobaczył, że fontanna wciąż jest czynna, a poziom wody w zbiorniku podniósł się o następny cal. Wszedł do środka, mijając znak NBC, i wjechał windą na górę. Ann Yanni nie pokazała się. Może szykowała się do popołudniowego wydania wiadomości.

Zastał Helen Rodin przy jej biurku.

– Patrz mi w oczy – powiedział.

Popatrzyła.

– Wybierz któryś z typowych zwrotów – zaproponował. – Sprawa jest murowana, stuprocentowa, jasna jak słońce.

Patrzyła na niego w milczeniu.

– Widzisz choć cień wątpliwości w moich oczach? – zapytał.

– Nie – odpowiedziała. – Nie widzę.

– Zatem zacznij dzwonić do psychiatrów. To z nimi powinnaś porozmawiać.

– On ma prawo do obrony, Reacher.

– Złamał prawo.

– Nie możemy go zlinczować.

Reacher zamilkł. Potem skinął głową.


– Psychiatra powinien zastanowić się nad tym parkometrem. No wiesz, kto płaci za dziesięć minut parkowania, nawet

jeśli nie zamierza strzelać do ludzi? Wydaje mi się to dziwne.

To takie praworządne, no nie? Nadaje całej tej historii prawo

rządny posmak. Może tym razem naprawdę był stuknięty. No

wiesz, może nie wiedział, co robi.

Helen Rodin zanotowała to sobie.

– Na pewno o tym wspomnę.

– Masz ochotę na kolację?

– Jesteśmy po przeciwnych stronach.

– Zjedliśmy już lunch.

– Tylko dlatego, że czegoś od ciebie chciałam.


– Możemy nadal być dla siebie uprzejmi.

Pokręciła głową.

– Jem kolację z ojcem.

Reacher nic nie odrzekł.

– Policjanci byli w porządku? – spytała.

Reacher kiwnął głową.

– Dość uprzejmi.


– Twój widok nie mógł ich ucieszyć. Nie rozumieją, dlaczego w ogóle tu jesteś.

– Nie mają powodu do obaw. Mają pewną sprawę.

– To jeszcze nie koniec przedstawienia.

– Ono skończyło się już w piątek. Teraz tylko czekają na oklaski.

– Może moglibyśmy później pójść na drinka – powiedziała. – Jeśli zdołam się wyrwać. Sześć przecznic na północ stąd jest sportowy bar. W poniedziałkowy wieczór to chyba jedyny możliwy lokal w mieście. Wpadnę tam i zobaczę, czy cię zastanę. Jednak niczego nie mogę obiecać na pewno.

– Ja też nie – rzekł Reacher. – Może pójdę do szpitala, żeby odłączyć tlen Jamesowi Barrowi.


***

Zjechał windą na parter i zobaczył Rosemary Barr czekającą na niego w holu. Domyślił się, że wróciła ze szpitala, zadzwoniła na górę i dowiedziała się od Helen Rodin, że on


właśnie zmierza do wyjścia. Tak więc zaczekała. Nerwowo przechadzała się tam i z powrotem, raz po raz pokonując drogę od wind do drzwi wyjściowych.

– Możemy porozmawiać? – zapytała.

– Na zewnątrz – odparł.

Wyprowadził ją na zewnątrz i przeszli przez plac, do południowej krawędzi fontanny. Ta wciąż powoli się napełniała. Woda pluskała i szemrała. Usiadł w tym samym miejscu, gdzie poprzednio, obok kwiatów i świec. Rosemary Barr stanęła przed nim, twarzą do niego, bardzo blisko, patrząc mu w oczy, nie zerkając na kwiaty, świece i zdjęcia.

– Musi pan mieć otwarty umysł – powiedziała.

– Naprawdę?

– James chciał, żeby pan tu przyjechał, więc nie może być winny.

– To daleko idący wniosek.

– Ale logiczny.

– Dopiero co oglądałem dowody – rzekł. – Są więcej niż wystarczające.

– Nie zamierzam spierać się o to, co było czternaście lat temu.

– Nie może pani.

– Jednak teraz jest niewinny.

Reacher nic nie odparł.

– Rozumiem, co pan czuje – ciągnęła Rosemary. – Uważa pan, że on pana zawiódł.

– Bo zawiódł.

– Załóżmy jednak, że nie? Załóżmy, że posłuchał pańskiego ostrzeżenia, a wszystko to jest pomyłką? Jak by się pan czuł? Co by pan dla niego zrobił? Jeśli był pan gotowy go pogrążyć, to nie sądzi pan, że powinien pan być równie gotowy go bronić?

– To dla mnie nazbyt hipotetyczne.

– To nie jest hipoteza. Ja tylko pytam, czy gdyby się okazało, że to pomyłka i on tego nie zrobił, czy równie energicznie próbowałby mu pan pomóc?

– Gdyby to była pomyłka, nie potrzebowałby mojej pomocy.


– A jeśli?

– W takim wypadku tak – odparł Reacher, ponieważ bezpiecznie mógł tak powiedzieć.

– Zatem musi pan mieć otwarty umysł.

– Dlaczego się pani wyprowadziła?

Zawahała się.

– Był wciąż rozdrażniony. Nieprzyjemnie się z nim mieszkało.

– Co go drażniło?

– Wszystko.

– A więc może to pani powinna mieć otwarty umysł.

– Mogłam wymyślić jakiś powód. Nie zrobiłam tego. Powiedziałam panu prawdę. Nie chcę niczego ukrywać. Chcę, żeby mi pan ufał. Muszę sprawić, żeby mi pan uwierzył. To nieszczęśliwy człowiek, może nawet niezrównoważony. Jednak on tego nie zrobił.

Reacher patrzył na nią w milczeniu.

– Będzie pan miał otwarty umysł'? – zapytała.

Reacher nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami i od

szedł.


***

Nie skierował się do szpitala. Nie odciął tlenu Jamesowi Barrowi. Zamiast tego wrócił do Metropole Palace, wziął prysznic i poszedł do sportowego baru. Minąwszy sześć przecznic na północ od wieżowca z czarnego szkła, znów przeszedł pod estakadą i znalazł się na obrzeżu miasta. Poprzednio zauważył, że odnowiona część dzielnicy ma swoją granicę od południa, a teraz stwierdził, że również od północy. Bar znajdował się kawałek za nią. W zwyczajnym budynku, w którym kiedyś mogło mieścić się wszystko. Może sklep spożywczy, salon samochodowy lub bilardowy. Miał płaski dach, zamurowane okna i mech rosnący w niedrożnych rynnach.

W środku było lepiej, chociaż typowo. Jak w każdym innym sportowym barze, jaki Reacher widział. Jedna wysoka sala miała pomalowane na czarno kanały klimatyzacyjne przymocowane do sklepienia. Na ścianach i pod sufitem zawieszono


trzy tuziny ekranów telewizyjnych. Ponadto było tam mnóstwo przedmiotów, jakie zwykle widuje się w sportowym barze: podpisane koszulki futbolistów w szklanych gablotach, kaski ochronne na półkach, kije hokejowe, piłki do koszykówki i baseballu, stare programy sportowe. Wszystkie kelnerki miał na sobie mundurki cheerleaderek. Barmani byli ubrani w pasiaste stroje sędziów.

Wszystkie ekrany pokazywały transmisję z meczu futbolu. To nieuniknione, pomyślał Reacher, w poniedziałkowy wieczór. Były tam zarówno telewizory kineskopowe, jak i plazmowe oraz ekrany projekcyjne. Ten sam moment można było zobaczyć na kilkudziesięciu ekranach, nieznacznie różniących się barwą i ostrością, dużych i małych, jasnych i ciemnych. W sali panował tłok, ale Reacher miał cały stolik dla siebie. W kącie, tak jak lubił. Zalatana kelnerka przybiegła do niego, a on zamówił piwo i cheeseburgera. Nie zajrzał do menu. W sportowych barach zawsze mają piwo i cheeseburgery.

Zjadł posiłek i pił piwo, oglądając mecz. Czas płynął i w lokalu robiło się coraz tłoczniej i głośniej, ale nikt się do niego nie przysiadł. Reacher właśnie tak działał na ludzi. Siedział tam sam, jak w szklanej bańce z wyraźnie wyrytą na niej wiadomością: Trzymajcie się ode mnie z daleka.

Nagle ktoś zignorował to ostrzeżenie i przysiadł się do niego. Częściowo była to jego wina. Oderwał wzrok od ekranu i zobaczył stojącą w pobliżu dziewczynę. Trzymała butelkę piwa i talerz ze stertą tacos. Była wystrzałowa. Miała falujące rude włosy i czerwoną bawełnianą bluzkę, rozpiętą i zawiązaną w pasie na węzeł. Obcisłe spodnie wyglądały jak dżinsy, ale musiały być z lycry. Miała figurę jak klepsydra i potrafiła ją pokazywać. I błyszczące buty z krokodylowej skóry. Otwórz encyklopedię na haśle „amerykańska dziewczyna”, a z kartki spojrzy na ciebie jej zdjęcie. Wydawało się, że jest za młoda na picie alkoholu, ale była już dojrzałą kobietą. Bez dwóch zdań. Czerwona bluzeczka niemal pękała na piersiach. A pod lycrą odcinały się majteczki. Reacher przyglądał się jej sekundę za długo, co uznała za zaproszenie.


– Mogę się przysiąść? – zapytała, stojąc o krok od niego.

– Proszę – odparł.

Usiadła. Nie naprzeciw, ale obok niego.

– Dziękuję.

Pociągnęła z butelki, nie spuszczając go z oczu. Jej oczy były zielone, jasne, szeroko otwarte. Obróciła się bokiem i wypięła piersi. Trzy górne guziki bluzki miała rozpięte. Chyba 34D, pomyślał Reacher, miseczki uwydatniające piersi. Widział ich brzeg. Biała koronka.

Nachyliła się do niego, żeby usłyszał ją w tym gwarze.

– Podoba ci się? – zapytała.

– Co?

– Mecz.

– Średnio – odparł.

– Też grałeś?

Grałeś, a nie grasz. Poczuł się staro.

– Bo masz odpowiednią posturę

– Trochę w wojsku – odparł. – Kiedy byłem w West Point.

– Byłeś w reprezentacji?

– Tylko raz.

– Zrezygnowałeś z powodu kontuzji?

– Nie, byłem zbyt agresywny.

Uśmiechnęła się niepewnie, nie wiedząc, czy żartuje.

– Chcesz taco? – zapytała.

– Dopiero co jadłem.

– Jestem Sandy – powiedziała.

Jak piasek, pomyślał. W piątek miałem go mnóstwo na plaży.

– A jak ty się nazywasz? – zapytała.

– Jimmy Reese.

Zobaczył błysk zdziwienia w jej oczach. Nie wiedział dlaczego. Może miała kiedyś chłopca, który tak się nazywał. A może zapamiętale kibicowała nowojorskim Yankees.

– Miło mi cię poznać, Jimmy Reese – powiedziała.

– Mnie ciebie też – powiedział i znów spojrzał na ekran.

– Jesteś nowy w tym mieście, prawda? – zapytała.


– Jak zwykle – odparł.

– Pomyślałam sobie – dodała – że jeśli mecz tylko średnio ci się podoba, to może chciałbyś mnie gdzieś zabrać.

– Na przykład gdzie?

– Na przykład w jakieś spokojniejsze miejsce. I może trochę mniej tłoczne.

Nic nie odrzekł.

– Mam samochód – zachęcała.

– Jesteś dość dorosła, by prowadzić?

– Jestem dość dorosła, żeby robić różne rzeczy. I w niektórych jestem naprawdę dobra.

Przesunęła krzesło. Odsunęła je trochę od stolika. Obróciła się do Reachera i spojrzała w dół.

– Podobają ci się te spodnie? – zapytała.

– Myślę, że są doskonale dopasowane.

– Ja też tak sądzę. Tylko że są za ciasne, by nosić coś pod spodem.

– Każdy z nas musi dźwigać swój krzyż.

– Uważasz, że za dużo odsłaniają?

– Są półprzezroczyste. Zwykle to mi wystarcza.

– Wyobraź sobie, że je zdejmujesz.


– Nie potrafię. Wątpię, czy zdołałbym się w nie zmieścić. Zmrużyła zielone oczy.

– Jesteś ciotą?

– A ty dziwką?

– Skądże. Pracuję w sklepie z częściami samochodowymi.

Nagle zamilkła i zastanowiła się. Rozważyła coś. Najwidoczniej znalazła lepszą odpowiedź. Zerwała się z krzesła, wrzasnęła i uderzyła go w twarz. Krzyk i policzek były głośne, więc wszyscy spojrzeli w ich kierunku.

– Nazwał mnie kurwą! – wrzasnęła. – Nazwał mnie

przeklętą kurwą!

Kilku gości poderwało się, szurając krzesłami. Rośli faceci, w dżinsach, roboczych buciorach i koszulach z grubej flaneli. Wsioki. Jednak było ich pięciu.

Dziewczyna uśmiechnęła się triumfalnie.

– To moi bracia – oznajmiła.


Reacher nic nie powiedział.

– Właśnie nazwałeś mnie kurwą przy moich braciach. Pięciu młodzieńców gapiło się złowrogo.

– On nazwał mnie kurwą – zaskowyczała dziewczyna.

Zasada numer jeden, wstań i przygotuj się.

Zasada numer dwa, pokaż, co ich czeka.

Reacher wstał, powoli i zwinnie. Sześć stóp i pięć cali, dwieście pięćdziesiąt funtów, chłodne spojrzenie, ręce luźno opuszczone.

– Nazwał mnie kurwą – znów zaskomliła dziewczyna.

Zasada numer trzy, zidentyfikuj przywódcę.

Tamtych było pięciu. Taka piątka musi mieć jednego przywódcę, dwóch jego przybocznych i dwóch mniej entuzjastycznych pomocników. Załatw przywódcę oraz tych dwóch przybocznych, a będzie po wszystkim. Dwaj pozostali uciekną. Tak więc nie ma pięciu na jednego. W najgorszym razie trzech na jednego.

Zasada numer cztery: przywódcą jest ten, który wykona pierwszy ruch.

Pierwszy ruch należał do spasionego drągala po dwudziestce, ze strzechą słomianych włosów i okrągłą czerwoną twarzą. Dał krok naprzód, a pozostali poszli za jego przykładem, ustawiając się w wachlarzowatym szyku. Reacher też zrobił krok naprzód, wychodząc im na spotkanie. Ponieważ z tego kąta nie było innego wyjścia.

I dobrze.

Ponieważ zasada numer pięć głosi: nigdy się nie cofaj.

A zasada numer sześć: nie łam mebli.

Połamiesz umeblowanie baru, to właściciel zacznie rozmyślać o ubezpieczeniu, firmy ubezpieczeniowe wymagają protokołów policyjnych, a pierwszą reakcją mundurowych jest zgarnięcie wszystkich i wyjaśnienie sprawy później. Co zwykle sprowadza się do zasady: Wszystkiemu winien ten obcy.

– Nazwał mnie kurwą – powiedziała prosząco dziewczyna.

Jakby złamał jej serce. Stała nieco z boku, patrząc to na


tych pięciu facetów, to na Reachera. Poruszała głową jak kibic na meczu tenisa.

– Wychodzimy – powiedział dryblas.

– Najpierw zapłać rachunek – poradził mu Reacher.

– Później.

– Później nie będziesz w stanie.

– Myślisz?

– I na tym polega różnica.

– Jaka różnica?

– Między nami.

– Masz niewyparzoną gębę, koleś.

– To najmniejsze z twoich zmartwień.

– Nazwałeś moją siostrę kurwą.

– Ty wolisz sypiać z dziewicami?

– Wychodź, koleś, albo załatwię cię tutaj.

Zasada siódma: działaj, a nie reaguj.

– W porządku – powiedział Reacher. – Chodźmy na

zewnątrz.

Dryblas się uśmiechnął.

– Ja za wami – powiedział Reacher.

– Zostań tu, Sandy – polecił dryblas.

– Nie boję się widoku krwi – odparła.

– Na pewno cię cieszy – dodał Reacher. – Raz na cztery tygodnie jej widok przynosi ci ulgę.

– Wychodź – syknął drągal. – Już!

Odwrócił się i wraz z pozostałymi ruszył w kierunku drzwi. Poszli gęsiego, lawirując między stolikami. Tupiąc buciorami o podłogę. Dziewczyna o imieniu Sandy poszła za nimi. Inni goście schodzili im z drogi. Reacher położył na stole dwadzieścia dolarów i spojrzał na mecz. Ktoś wygrywał, ktoś przegrywał.

Podążył za dziewczyną zwaną Sandy. Za niebieskimi spodniami z lycry.

Tamci czekali na niego na chodniku. Rozstawili się w płytką podkowę. W odległości dwudziestu jardów na północ i na południe oraz po drugiej stronie ulicy paliły się latarnie. Każdy ze stojących rzucał trzy cienie. Neon nad barem barwił te


cienie różem i błękitem. Ulica była pusta. I cicha. Żadnego dźwięku prócz gwaru tłumionego przez drzwi baru.

Było ciepło. Nie za gorąco, nie za zimno.

Zasada ósma: ocenić sytuację.

Dryblas był mocno zbudowany i zaokrąglony, jak mors. Może dziesięć lat po szkole średniej. Nie miał złamanego nosa, blizn na łukach brwiowych ani zdeformowanych knykci. A więc nie był bokserem. Pewnie baseballista. Będzie walczył jak zapaśnik. Będzie próbował powalić przeciwnika na ziemię.

Zatem zaatakuje pochylony. Rzuci się głową naprzód.

Tak ocenił go Reacher.

I miał rację.

Facet wystartował jak z bloku, ze spuszczoną głową. Mierząc w pierś Reachera. Zamierzając odrzucić go w tył, żeby potknął się i upadł. Wtedy czterej pozostali mogliby go dopaść i skopać, ile dusza zapragnie.

Błąd.

Ponieważ zasada numer dziewięć głosi: nie atakuj bykiem Jacka Reachera.

A już na pewno nie wtedy, kiedy się tego spodziewa. Równie dobrze mógłbyś walić głową w mur.

Dryblas zaatakował, a Reacher obrócił się bokiem, lekko ugiął kolana i wymierzył mu w twarz cios, poparty całym ciężarem ciała i odbiciem z obu nóg.

Energia kinetyczna to wspaniała rzecz.

Reacher prawie się nie ruszył, ale dryblas odleciał wstecz, ogłuszony, zataczając się na sztywnych nogach, rozpaczliwie usiłując złapać równowagę, przebierając stopami w powietrzu. Wylądował sześć stóp dalej, na szeroko rozstawionych nogach, niczym wielka litera A.

Z zakrwawioną twarzą.

Teraz już miał złamany nos.

Załatwić przywódcę.

Reacher doskoczył i kopnął go w krocze, ale lewą nogą. Gdyby kopnął prawą, kawałki miednicy wyszłyby gościowi nosem. „Masz miękkie serce – mawiał mu kiedyś instruktor w wojsku. To cię pewnego dnia zgubi”.


Nie dziś, pomyślał Reacher. Nie tu. Drągal padł. Osunął się na kolana i upadł na twarz.

Reszta była naprawdę łatwa.

Następni dwaj zaatakowali w tej samej chwili i Reacher rozłożył jednego, waląc go bykiem w twarz, a drugiego łokciem w szczękę. Obaj upadli i nie ruszali się. Było po wszystkim, ponieważ pozostali dwaj uciekli. Dwaj ostatni zawsze uciekają. Dziewczyna o imieniu Sandy pobiegła za nimi. Niezbyt szybko. Nie pozwalały jej na to obcisłe spodnie i buty na wysokich obcasach. Jednak Reacher pozwolił jej uciec. Odwrócił się i kopnął każdego z jej trzech braci w żebra. Sprawdził, czy oddychają. Przejrzał zawartość ich kieszeni. Znalazł portfele. Obejrzał prawa jazdy. Potem zostawił je, wstał i odwrócił się, ponieważ usłyszał podjeżdżający samochód.

Przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Wysiadła z niej Helen Rodin.

Rzuciła banknot kierowcy, który pospiesznie odjechał, demonstracyjnie patrząc prosto przed siebie. Helen Rodin stanęła na chodniku i wytrzeszczyła oczy. Reacher był dziesięć stóp od niej, wraz z trzema neonowymi cieniami i trzema nieruchomymi ciałami.

– Co się tu dzieje, do diabła? – zapytała.

– Ty mi powiedz – odparł. – Ty tu mieszkasz. Znasz tych palantów.

– Co to ma znaczyć? Co się stało?

– Chodźmy – zaproponował.

Poszli na południe szybkim krokiem, a na rogu skręcili na wschód. I znów na południe. Potem trochę zwolnili.

– Masz zakrwawioną koszulę – zauważyła Helen Rodin.

– To nie moja krew – odrzekł Reacher.

– Co się tam stało?

– Siedziałem w barze, oglądając mecz. Pilnując swojego nosa. Nagle jakaś nieletnia rudowłosa cizia zaczęła się do mnie przystawiać. Nie reagowałem, ale udało jej się znaleźć powód, żeby mnie spoliczkować. Wtedy rzuciło się na mnie pięciu facetów. Powiedziała, że to jej bracia. Wyszliśmy na zewnątrz.


– Pięciu?

– Dwaj uciekli.

– Po tym, jak pobiłeś pierwszych trzech?

– W obronie własnej. To wszystko. Użyłem minimum siły.

– Spoliczkowała cię?

– Uderzyła mnie w twarz.

– Co jej powiedziałeś?

– Nieważne, co jej powiedziałem. To było ukartowane. Dlatego pytam cię, czy tak bawią się tutejsi? Zaczepiając obcych w barze?

– Muszę się napić – powiedziała Helen Rodin. – Przyjechałam, żeby napić się z tobą drinka.

Reacher przystanął.

– No to wracajmy tam.

– Nie możemy tam wrócić. Mogli wezwać policję. Zostawiłeś trzech nieprzytomnych na chodniku.

Obejrzał się przez ramię.

– No to chodźmy do mojego hotelu – rzekł. – Może

mają tam jakiś bar.

Poszli razem w milczeniu ciemnymi i cichymi ulicami, cztery przecznice na południe. Ominęli plac od wschodu i przeszli obok budynku sądu. Reacher spojrzał na gmach.

– Jak się udała kolacja? – zapytał.

– Ojciec próbował coś ze mnie wyciągnąć. Nadal sądzi, że jesteś moim świadkiem.

– Wyjaśniłaś mu, że nie?

– Nie mogę mu powiedzieć. Twoje informacje są zastrzeżone. Dzięki Bogu.

– Chcesz, żeby się denerwował.

– On się nie denerwuje. Jest całkowicie pewien wygranej.

– Ma rację.

– Zatem jutro wyjeżdżasz?

– Możesz być tego pewna. To dziwne miasto.

– Jakaś dziewczyna przystawia się do ciebie, czy to zaraz musi być spisek?

Reacher nie odpowiedział.

– Takie rzeczy się zdarzają – ciągnęła. – No nie? Bar,


obcy facet, sam w mieście, dlaczego jakaś dziewczyna nie miałaby się zainteresować? No wiesz, nie jesteś odrażający. Reacher szedł, nie odzywając się.

– Co jej powiedziałeś, że cię spoliczkowała?

– Nie okazywałem zainteresowania, ona nie rezygnowała, zapytałem, czy jest dziwką. Mniej więcej.

– Dziwką? Za coś takiego w Indianie możesz zostać spoliczkowany. A jej braciom może się to nie podobać.

– To było ukartowane, Helen. Bądźmy realistami. Miło z twojej strony, że tak mówisz, ale nie jestem facetem, za którym uganiają się kobiety. Wiem o tym, jasne? Tak więc to była zasadzka.

– Żadna kobieta jeszcze się za tobą nie uganiała?

– Ona uśmiechnęła się triumfalnie. Jakby znalazła okazję, żeby mnie wrobić. Jakby coś jej się udało.

Helen Rodin nic nie powiedziała.

– A ci faceci nie byli jej braćmi – dodał Reacher. – Wszyscy byli mniej więcej w tym samym wieku, a w ich prawach jazdy widniały różne nazwiska.

– Och!

– Tak więc to zostało zaaranżowane. I to jest dziwne. Coś takiego robi się tylko z dwóch powodów. Dla zabawy lub dla pieniędzy. Gość w barze może mieć kilka dolarów, ale niewiele. Tak więc zrobili to dla zabawy. A to jest dziwne. Podwójnie dziwne, bo dlaczego wybrali akurat mnie? Musieli zdawać sobie sprawę z tego, że mogę im dokopać.

– Było ich pięciu. Pięciu facetów nie mogło się spodziewać, że jeden gość skopie im tyłki. Szczególnie w Indianie.


– Może byłem jedynym obcym w barze.

Popatrzyła przed siebie.

– Zatrzymałeś się w Metropole Palace?

Skinął głową.

– Ja i kilka innych osób.


– Przecież dzwoniłam tam i usłyszałam, że cię tam nie ma. Obdzwoniłam wszystkie hotele, kiedy szukałam cię po południu.

– W hotelach podaję przybrane nazwiska.


– Dlaczego?

– Po prostu zły nawyk. Już ci mówiłem. To odruchowe.

Razem weszli po frontowych schodach i przez grube mosiężne drzwi. Pomimo wczesnej pory w hotelu panowała cisza. W holu nie było nikogo. W jednej z bocznych sal mieścił się bar. Był pusty, tylko senny barman opierał się o kasę.

– Piwo – powiedziała Helen Rodin.

– Dwa – dorzucił Reacher.

Zajęli stolik przy zasłoniętym oknie, a barman przyniósł im dwie butelki piwa, dwie serwetki, dwie oszronione szklanki i miseczkę z orzechami. Reacher podpisał rachunek i podał numer swojego pokoju.

Helen Rodin uśmiechnęła się.

– Zatem za kogo biorą cię w Metropole?

– Za Jimmy'ego Reese'a – odparł Reacher.

– Kto to taki?

– Chwileczkę – powiedział Reacher.

Błysk zdziwienia w jej oczach. Nie wiedział dlaczego

Miło mi cię poznać, Jimmy Reese.

– Ta dziewczyna mnie szukała – powiedział. – Nie

przypadkowego samotnego faceta.

– Naprawdę?

Skinął głową.

– Zapytała, jak się nazywam. Powiedziałem, że Jimmy Reese. To na moment zbiło ją z tropu. Była wyraźnie zaskoczona. Jakby chciała powiedzieć: Ktoś przed chwilą mi mówił, że ty jesteś Jack Reacher, a nie Jimmy Reese. Zamilkła, ale zaraz doszła do siebie.

– Pierwsze litery są takie same. Jimmy Reese, Jack Reacher. Ludzie często tak robią.

– Była bystra – powiedział. – Wcale nie taka głupia, na jaką wyglądała. Ktoś jej mnie wskazał i nie dała się zwieść. Jack Reacher miał oberwać dziś wieczorem, a ona miała tego dopilnować.

– Kim oni byli?

– A kto zna moje nazwisko?

– Policja. Dopiero co tu przyjechałeś.


Reacher tego nie skomentował.

– No co? – nalegała Helen. – Policjanci? Chcieli bronić swojej sprawy?

– Nie przyjechałem tu atakować ich sprawy.

– Jednak oni o tym nie wiedzą. Myślą, że przyjechałeś tu właśnie po to.

– Ta sprawa nie potrzebuje takiej obrony. Jest murowana. A ponadto nie wyglądali na policjantów.

– A kto jeszcze jest zainteresowany?

– Rosemary Barr. Jest zainteresowana. Zna moje nazwisko. I wie, dlaczego tu jestem.

– To śmieszne – orzekła Helen.

Reacher milczał.

– To śmieszne – powtórzyła. – Rosemary Barr to zwyczajna myszowata sekretarka. Nie wymyśliłaby czegoś takiego. Nie wiedziałaby, jak to zrobić. Nigdy w życiu.

– To była czysta amatorszczyzna.

– W porównaniu z czym? Tamtych było pięciu. Na większość facetów by wystarczyło.

Reacher znów nic nie powiedział.

– Rosemary Barr była w szpitalu – ciągnęła Helen. – Poszła do niego po naradzie w moim biurze, siedziała tam przez większość popołudnia i założę się, że wciąż tam jest. Ponieważ jej brat odzyskuje przytomność. Ona chce być przy nim.

– Zakład o dziesięć dolców, że ma telefon komórkowy.

– Na intensywnej terapii nie można używać komórek. Powodują zakłócenia.

– No to z automatu.

Jest zbyt zajęta.

– Ratowaniem brata.

Teraz Helen Rodin nie odpowiedziała.

– To twoja klientka – rzekł Reacher. – Jesteś pewna swojej bezstronności?

– Nie myślisz jasno. James Barr prosił, żeby cię sprowadzić. Chciał, żebyś tu był. Tak więc jego siostra również sobie tego życzy. Chce, żebyś został tutaj, dopóki nie wyjaśni się, w jaki


sposób możesz mu pomóc. I jest pewna, że możesz pomóc, bo czy w innym wypadku brat prosiłby, żeby cię tu ściągnąć? Reacher milczał.

– Przyjmij to do wiadomości – powiedziała Helen. – To

nie była Rosemary Barr. W jej najlepszym interesie leży, żebyś

był tutaj, cały, zdrowy i przytomny.

Pociągnął długi łyk piwa. Potem kiwnął głową.

– Najwidoczniej ktoś szedł za mną dziś do tego baru. Od tego hotelu. Zatem byłem śledzony od lunchu. Jeśli Rosemary zaraz po naradzie poszła do szpitala, nie miała czasu, aby to zorganizować.

– Czyli wracamy do kogoś, kto uważa, że możesz podważyć dowody. Dlaczego nie policja? Policjanci mogli cię śledzić. Jest ich wielu i mają radiostacje.

– Policjanci stawiają czoło kłopotom. Nie wyręczają się dziewczynami.


– Ona też mogła być policjantką.

Reacher pokręcił głową.

– Za młoda. Zbyt roztrzepana. Za długie włosy.

Helen wyjęła z torebki długopis i napisała coś na serwetce. Podsunęła mu ją.

– To mój numer telefonu komórkowego – powiedziała. – Może ci się przydać.

– Nie sądzę, żeby ktoś chciał dochodzić ode mnie odszkodowania.

– Nie tego się obawiam. Boję się, że możesz zostać aresztowany. Nawet jeśli to nie była sprawka policjantów, mogli zajrzeć do tego baru. Mógł ich wezwać właściciel. Albo szpital. Bo ci trzej chłopcy na pewno wylądowali w szpitalu. A dziewczyna zna teraz twoje przybrane nazwisko. Tak więc możesz mieć kłopoty. Gdybyś miał, wysłuchaj, jak odczytają ci prawa, a potem zadzwoń do mnie.

Reacher uśmiechnął się.

– Uganiasz się za pracą?

– Pilnuję cię.

Reacher podniósł serwetkę. Schował ją do tylnej kieszeni spodni.


– W porządku – powiedział. – Dzięki.

– Wciąż zamierzasz jutro wyjechać?

– Jeszcze nie wiem. Może zostanę i zastanowię się, dlaczego ktoś miałby uciekać się do użycia przemocy w obronie stuprocentowo pewnej sprawy.


***

Siedząc w swoim samochodzie, Grigor Linsky zadzwonił z telefonu komórkowego do Zeka.

– Nie udało się im – powiedział. – Bardzo mi przykro.

Zek nic nie powiedział, co było gorsze od gniewnej tyrady.

– Nie połączą ich z nami – rzekł Linsky.

– Dopilnujesz tego?

– Oczywiście.

Zek zamilkł.

– Nic się nie stało – powiedział Linsky.


– Chyba że sprowokowaliśmy tego żołnierza – rzekł Zek. – Wtedy może być źle. Nawet bardzo źle. W końcu jest przyjacielem Jamesa Barra. Ten fakt rodzi pewne konsekwencje. Pokaż mu się jeszcze raz. Niewielki nacisk może pomóc. Jednak potem już mu się nie pokazuj.

– Tylko co?

– Kontroluj sytuację – powiedział Zek. – Musimy mieć absolutną pewność, że nie zmieni się ze złej na jeszcze gorszą.


***

Reacher odprowadził Helen Rodin do taksówki, a potem poszedł na górę do swojego pokoju. Zdjął koszulę, wrzucił ją do umywalki w łazience i namoczył w zimnej wodzie. Nie chciał plam krwi na jednodniowej koszuli. Na trzydniowej mogłyby być. Jednak nie na zupełnie nowej.

Pytania. Było wiele pytań, lecz jak zawsze należało znaleźć odpowiedź na podstawowe, kluczowe pytanie. Dlaczego ktoś miałby uciekać się do użycia przemocy w obronie stuprocentowo pewnej sprawy? Pierwsze nasuwające się pytanie: czy ta sprawa naprawdę jest stuprocentowo pewna? Odtworzył w myś-


lach wydarzenia minionego dnia i usłyszał słowa Alexa Rodina: „Tak mocnych, jak to tylko możliwe. Najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem”. Emerson powiedział: „W najlepszym stylu, jaki widziałem”. A wyglądający jak przedsiębiorca pogrzebowy Bellantonio rzekł: „Najlepsza dokumentacja miejsca zbrodni, jaką zdarzyło mi się opracować”. Oczywiście, oni wszyscy mieli w tym własny zawodowy interes. Przemawiała przez nich duma. Jednak Reacher też widział wyniki pracy Bellantonia. I orzekł: „Sprawa jest murowana, stuprocentowa, jasna jak słońce”.

Czy była?

Owszem, była. Pewna jak śmierć i podatki. Tak pewna, jak to tylko możliwe.

Jednak nie takie było podstawowe pytanie.

Przepłukał koszulę, mocno ją wyżął i rozwiesił na grzejniku w pokoju. Włączył ogrzewanie i otworzył okno. Na zewnątrz nie było ulicznego ruchu. Tylko cisza. Nie jak w Nowym Jorku. Jakby o dziewiątej wieczorem zwijali asfalt. Pojechałem do Indiany, ale była zamknięta. Położył się na łóżku. Wyciągnął się wygodnie. Parująca koszula wypełniła pokój zapachem wilgotnej bawełny.

Jakie było podstawowe pytanie?

Kaseta odsłuchana przez Helen Rodin. Głos Jamesa Barra, niski, chrapliwy, sfrustrowany. Jego żądanie: „Sprowadźcie mi Jacka Reachera”.

Dlaczego tak powiedział?

Kim był Jack Reacher w oczach Jamesa Barra?

Podstawowe pytanie.

Najlepsza dokumentacja miejsca zbrodni, jaką zdarzyło mi się opracować.

Najlepsza, jaką widziałem.

Dlaczego zapłacił za parkowanie?

Będzie pan miał otwarty umysł?

Sprowadźcie mi Jacka Reachera.

Jack Reacher spoglądał na sufit. Pięć minut. Dziesięć. Dwadzieścia. Potem przetoczył się na bok i wyjął z tylnej kieszeni spodni serwetkę. Obrócił się na drugi bok i wybrał numer.


Helen Rodin odpowiedziała po ósmym dzwonku. Miała zaspany głos. Obudził ją.

– Tu Reacher – powiedział.

– Masz kłopoty?

– Nie, ale mam kilka pytań. Czy Barr już odzyskał przytomność?

– Nie, ale niewiele brakuje. Rosemary wróciła do szpitala. Zostawiła mi wiadomość.

– Jaka tu była pogoda w zeszły piątek o piątej?

– Pogoda? W piątek? Raczej taka sobie. Pochmurna.

– Czy to normalne?

– Nie, raczej nie. Zazwyczaj jest słoneczna. Albo deszczowa. O tej porze roku zwykle jedno z dwojga. Częściej jest słonecznie.

– Było ciepło czy zimno?

– Niezbyt zimno. Ale i nie gorąco. Zdaje się, że normalnie.

– Co włożyłaś na siebie, gdy szłaś do pracy?

– Cóż to, zadzwoniłeś poświntuszyć?

– Powiedz.

– To samo co dziś. Żakiet i spodnie.

– Bez płaszcza?

– Nie był mi potrzebny.

– Masz samochód?

– Tak, mam samochód. Jednak do pracy jeżdżę autobusem.

– Jutro weź samochód. Spotkamy się o ósmej w twoim biurze.

– O co chodzi?

– Jutro-powiedział. – O ósmej. A teraz wracaj do łóżka.

Rozłączył się. Wstał z łóżka i sprawdził koszulę. Była ciepła i wilgotna. Do rana wyschnie. Miał nadzieję, że się nie zbiegnie.

Загрузка...