2

Reacher jechał do nich dzięki pewnej kobiecie. Spędził piątkowy wieczór w South Beach, w Miami, w klubie tanecznym, z tancerką ze statku wycieczkowego. Statek był norweski i dziewczyna też pochodziła z Norwegii. Reacher domyślał się, że była za wysoka do baletu, ale miała odpowiednie wymiary do wszystkiego innego. Poznali się po południu na plaży. Reacher pracował nad swoją opalenizną. Lepiej się czuł brązowy. Nie wiedział, nad czym ona pracowała. Jednak poczuł cień, który padł mu na twarz, a kiedy otworzył oczy, zobaczył, że kobieta mu się przygląda. A może jego bliznom. Im bardziej brązową miał skórę, tym bardziej były widoczne, białe, paskudne i oczywiste. Ona miała jasną karnację i czarne bikini. Bardzo skąpe czarne bikini. Uznał ją za tancerkę, zanim jeszcze mu to powiedziała. Miała tę charakterystyczną postawę.

W końcu zjedli razem kolację i poszli do klubu. Salsa w wydaniu South Beach nie była ulubioną rozrywką Reachera, lecz zrekompensowało mu to towarzystwo Norweżki. Była zabawna i wspaniale tańczyła. Tryskała energią. Zmęczyła go. O czwartej rano zabrała go do swojego hotelu, chcąc zmęczyć go jeszcze bardziej. Jej hotel był miłym miejscem w stylu art deco, tuż nad oceanem. Najwyraźniej linia wycieczkowa dobrze traktowała swoich pracowników. Z pewnością to miejsce było o wiele bardziej romantyczne niż motel, w którym zatrzymał się Reacher. I znacznie bliżej centrum.


Ponadto była tam telewizja kablowa, której brakowało w motelu Reachera. Obudził się o ósmej w sobotni ranek, kiedy usłyszał, jak tancerka bierze prysznic. Włączył telewizor i zaczął szukać ESPN. Chciał poznać wyniki rozgrywek amerykańskiej ligi. Nigdy ich nie poznał. Przerzucał kanały i nagle przestał, gdyż na CNN zobaczył szefa policji stanu Indiana, wymieniającego znajome nazwisko: James Barr. Trwała konferencja prasowa. Niewielka salka, ostre światło. Logo w górnej części ekranu głosiło: Materiał NBC. Na dole widniał napis: Masakra w piątkowy wieczór. Szef policji ponownie wymienił nazwisko Jamesa Barra, a potem przedstawił detektywa z wydziału ciężkich przestępstw, niejakiego Emersona. Ten wyglądał na znużonego. Emerson po raz trzeci wymówił nazwisko Jamesa Barra. A potem, jakby odpowiadając na pytanie cisnące się na usta Reacherowi, podał zwięzłą biografię: Czterdzieści jeden lat, mieszkaniec stanu Indiana, od roku 1985 do 1991 żołnierz piechoty armii Stanów Zjednoczonych, weteran wojny w Zatoce, kawaler, ostatnio bezrobotny.

Reacher patrzył w ekran. Emerson sprawiał wrażenie pozbieranego. Był małomówny. Nie gadał bzdur. Zakończył swoją wypowiedź i odmówił odpowiedzi na pytania reporterów, czy James Barr powiedział cokolwiek w trakcie przesłuchania. Potem przedstawił prokuratora okręgowego. Ten nazywał się Rodin i nie był pozbierany. Ani małomówny. Plótł bzdury. Przez dziesięć minut starał się przypisać sobie zasługi Emersona. Reacher dobrze to znał. Przez trzynaście lat był kimś w rodzaju gliniarza. Gliniarze urabiają sobie ręce po łokcie, a prokuratorzy pławią się w chwale. Rodin jeszcze kilkakrotnie wymienił nazwisko Barra, a potem powiedział, że prawdopodobnie zażąda kary śmierci.

Za co?

Reacher czekał.

Pojawiła się miejscowa reporterka, niejaka Ann Yanni. Streściła wydarzenia poprzedniego wieczoru. Strzelanina. Bezsensowna masakra. Broń szybkostrzelna. Piętrowy parking. Plac w centrum miasta. Przechodnie wracający do domów po długim tygodniu pracy. Pięcioro zabitych. Podejrzany aresztowany, ale całe miasto wciąż w żałobie.

Reacher pomyślał, że najbardziej cierpi Yanni. Sukces Emer-sona podciął jej skrzydła. Wyłączyła się i w CNN zaczęły się wiadomości ze świata. Reacher zgasił telewizor. Tancerka wyszła z łazienki. Była różowa i pachnąca. I naga. Zostawiła ręcznik w łazience.

– Co będziemy dziś robić? – zapytała z szerokim uśmiechem.

– Ja jadę do Indiany – oznajmił Reacher.


***

Poszedł w upale na północ, na dworzec autobusowy w Miami. Potem przejrzał zatłuszczony rozkład jazdy i zaplanował trasę. Czekała go długa podróż. Jej pierwszym etapem będzie przejazd z Miami do Jacksonville. Potem z Jacksonville do Nowego Orleanu. Później z Nowego Orleanu do St Louis. Z St Louis do Indianapolis. Potem zapewne lokalnym autobusem na południe. Pięć etapów. Godziny przyjazdów niedopasowane do odjazdów. Cała podróż zajmie mu ponad czterdzieści osiem godzin. Miał ochotę polecieć samolotem lub wypożyczyć samochód, ale miał mało pieniędzy, lubił jeździć autobusami, a ponadto doszedł do wniosku, że przez weekend i tak nic się już nie wydarzy.


***

Jednak podczas weekendu coś się wydarzyło. Rosemary Barr zadzwoniła do detektywa firmy. Doszła do wniosku, że Franklin może w miarę obiektywnie ocenić sytuację. Złapała go w domu o dziesiątej rano w niedzielę.

– Sądzę, że powinnam zatrudnić innych prawników -

oznajmiła.

Franklin się nie odezwał.

– David Chapman uważa, że on jest winny – powiedziała Rosemary. – Czyż nie? Dlatego już zrezygnował.

– Nie mogę tego komentować – rzekł Franklin. – To jeden z moich pracodawców.

Teraz Rosemary Barr nic nie powiedziała.

– Jak było w szpitalu? – zapytał Franklin.


– Okropnie. Leży na intensywnej terapii z bandą poturbowanych oprychów. Przykuli go do łóżka. Przecież jest w śpiączce, na Boga. Czy myślą, że może uciec?

– Jak teraz wygląda jego sytuacja?

– Został aresztowany, ale nie oskarżony. Znalazł się w prawnej próżni. Zakładają, że nie uzyskałby prawa do wyjścia za kaucją.

– Zapewne mają rację.

– Twierdzą, że w tych okolicznościach jest tak, jakby sąd nie przyznał mu prawa do wyjścia za kaucją. Zatem należy do nich. Wpadł w tryby machiny sprawiedliwości.

– Co chciałabyś uzyskać?

– Nie powinien być skuty. I powinni przynajmniej umieścić go w szpitalu. Jednak nie zrobią tego, dopóki nie znajdę jakiegoś prawnika, który będzie chciał mu pomóc.

Franklin się zastanowił.

– Jak wytłumaczysz istnienie tych wszystkich dowodów?

– Znam mojego brata.

– Wyprowadziłaś się od niego, prawda?

– Z innego powodu. Nie dlatego, że był maniakalnym mordercą.

– Zarezerwował sobie miejsce na parkingu – przypomniał Franklin. – Zrobił to z premedytacją.

– Ty też uważasz, że jest winny.

– Pracuję na podstawie tego, co mam. A to, co mam, nie wygląda dobrze.

Rosemary Barr milczała.

– Przykro mi – rzekł Franklin.

– Możesz mi polecić innego prawnika?

– A możesz podjąć taką decyzję? Masz prawo zatrudnić adwokata?

– Uważam, że to oczywiste. Mój brat jest w śpiączce. Ja jestem jego najbliższą krewną.

– Ile masz pieniędzy?

– Niewiele.

– A ile on ma?

– Dom przedstawia jakąś wartość.


– To nie będzie dobrze wyglądało. Dla twojej firmy będzie to jak kopniak w tyłek.

– Nie mogę się tym przejmować.

– Możesz stracić wszystko, włącznie z pracą.

– I tak stracę wszystko, jeśli nie pomogę Jamesowi. Jeżeli zostanie skazany, zwolnią mnie. Będę zbyt znana. Powiązana z mordercą. Kłopotliwe.

– Miał twoje tabletki nasenne – przypomniał Franklin.

– Dałam mu je. Nie był ubezpieczony.

– Dlaczego ich potrzebował?


– Miał kłopoty z zasypianiem.

Franklin nic nie powiedział.

– Uważasz, że on jest winny – powiedziała Rosemary.

– Dowody są przytłaczające – odparł.

– David Chapman wcale się nie stara, prawda?

– Musisz wziąć pod uwagę taką możliwość, że David

Chapman ma rację.

– Do kogo mam zadzwonić? Franklin zawahał się.

– Spróbuj zadzwonić do Helen Rodin – rzekł.

– Rodin?

– To córka prokuratora okręgowego.

– Nie znam jej.

– Ma biuro w centrum. Dopiero co wywiesiła szyld. Jest nowa i energiczna.

– Czy to etyczne?

– Zgodne z prawem.

– Ojciec i córka po przeciwnych stronach.

– Miał to być Chapman, a on zapewne zna Rodina znacznie lepiej niż jego córka. Długo jej tu nie było.

– A gdzie była?

– W college'u, na studiach, robiła aplikację w Waszyngtonie.

– Jest dobra?

– Sądzę, że będzie.


***

Rosemary Barr zadzwoniła do biura Helen Rodin. Był to rodzaj testu. Ktoś nowy i energiczny powinien siedzieć w biurze w niedzielę.

Helen Rodin była w niedzielę w swoim biurze. Odebrała telefon, siedząc za biurkiem – używanym i dumnie sterczącym w niemal pustym dwupokojowym apartamencie w wieżowcu z czarnego szkła, w którym na pierwszym piętrze mieściła się filia NBC. Pomieszczenia zostały wynajęte tanio dzięki jednej z dotacji dla małych firm, które rada miejska rozrzucała niczym konfetti. Chciano ożywić tę wyremontowaną część miasta, a później odbić sobie wydatki wpływami z podatków.

Rosemary Barr nie musiała podawać Helen Rodin szczegółów sprawy, ponieważ to wszystko wydarzyło się pod oknami jej nowego biura. Helen Rodin widziała to na własne oczy, a reszty dowiedziała się, oglądając później wiadomości. Widziała wszystkie reportaże Ann Yanni. Rozpoznała w niej kobietę, którą spotykała w holu i windzie.

– Pomoże pani mojemu bratu? – zapytała Rosemary Barr.

Helen Rodin zastanowiła się. Rozsądek nakazywał odpowiedzieć: Nie ma mowy. Wiedziała o tym. Nie ma mowy, zapomnij o tym, chyba oszalałaś? Z dwóch powodów. Po pierwsze, zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później czeka ją nieuniknione starcie z ojcem, ale czy akurat jest to właściwy moment? Po drugie, wiedziała, że pierwsze sprawy tworzą reputację prawnika. Wybiera się pewną drogę, po której kroczy się dalej. Właściwie etykietka obrońcy, do którego można się zwrócić, kiedy wszystko inne zawiedzie, nie byłaby taka zła. Jednak ta sprawa, która wzburzyła całe miasto, mogła mieć katastrofalne skutki dla jej kariery zawodowej. Tej strzelaniny nie uważano za przestępstwo. Uznano ją za zbrodnię. Przeciw ludzkości, przeciw społeczeństwu, przeciw próbie modernizacji śródmieścia, przeciw wszystkim mieszkańcom stanu Indiana. Tak jakby to spokojne miasto zmieniło się w Los Angeles, Nowy Jork lub Baltimore i osoba usiłująca to wytłumaczyć lub usprawiedliwić popełniłaby fatalny błąd. Niczym piętno Kaina naznaczyłoby ją to na resztę życia.


– Czy możemy zażądać odszkodowania od aresztu śledczego? – zapytała Rosemary Barr. – Za to, że dopuścili do

pobicia?

Helen Rodin znów się zawahała. Następny dobry powód do odmowy. Brak realizmu klienta.

– Może później – powiedziała. – Teraz nie wzbudzilibyśmy sympatii sędziego. Ponadto trudno wycenić procent utraty zdrowia, jeśli i tak czekała go kara śmierci.

– Zatem nie mogę pani dużo zapłacić – rzekła Rosemary Barr. – Nie mam pieniędzy.

Helen Rodin zastanowiła się po raz trzeci. Jeszcze jeden dobry powód do odmowy. Trochę za wcześnie, żeby podejmować się spraw pro publico bono.

Ale! Ale! Ale!

Oskarżony ma prawo do obrony. Tak głosi konstytucja. I jest niewinny, dopóki nie zostanie mu dowiedziona wina. A jeśli dowody były tak niezbite, jak twierdził jej ojciec, jej rola w tej sprawie byłaby marginalna. Po prostu sprawdziłaby materiał dowodowy. A potem doradziłaby oskarżonemu, żeby przyznał się do winy. Później tylko pilnowałaby jego tyłka, gdy ojciec przepuszczałby faceta przez tryby machiny sprawiedliwości. To wszystko. Można by to uznać za rutynowe postępowanie. Zgodnie z konstytucją. Przynajmniej taką miała nadzieję.

– W porządku – powiedziała.

– On jest niewinny – dodała Rosemary Barr. – Jestem tego pewna.

Zawsze są pewni, pomyślała Helen Rodin.

– W porządku – powtórzyła.

Potem powiedziała swojej nowej klientce, żeby przyszła do jej biura jutro o siódmej rano. Był to rodzaj testu. Siostra, która naprawdę wierzy w niewinność brata, przyjdzie na spotkanie o tak wczesnej porze.


***

Rosemary Barr zjawiła się punktualnie, o siódmej rano w poniedziałek. Franklin też tam był. Wierzył w Helen Rodin i postanowił zaczekać z wystawianiem rachunków, dopóki nie


upewni się, skąd wieje wiatr. Helen Rodin już od godziny siedziała za swoim biurkiem. W niedzielę po południu poinformowała Davida Chapmana, że przejmuje sprawę, i otrzymała od niego kasetę z jego pierwszego spotkania z Jamesem Barrem. Chapman z przyjemnością oddał jej tę sprawę i umył ręce. Helen przesłuchała taśmę tuzin razy wieczorem i tuzin razy w poniedziałek rano. Nikomu nie udało się wydobyć z Barra nic więcej. Może już nikomu się nie uda. Tak więc słuchała uważnie i wyciągnęła pierwsze wnioski.

– Posłuchajcie – powiedziała.

Kaseta była przewinięta i gotowa w starym magnetofonie wielkości pudełka do butów. Helen nacisnęła klawisz odtwarzania i wszyscy usłyszeli syk taśmy, oddechy oraz szuranie krzeseł, a potem głos Davida Chapmana: Nie pomogę panu, jeśli pan sam nie chce sobie pomóc. Potem długa cisza, w której słychać było tylko syk taśmy, i głos Jamesa Barra: Mają niewłaściwego faceta. Mają niewłaściwego faceta, powtórzył. Helen spojrzała na licznik przesuwu taśmy i przewinęła ją do miejsca, gdzie Chapman mówi: Nie ma sensu zaprzeczać. Potem znowu głos Barra: Sprowadźcie mi Jacka Reachera. Helen znów przewinęła taśmę do pytania Chapmana: Czy Jack Reacher jest lekarzem? Na taśmie nie było już nic więcej, tylko łoskot uderzeń w drzwi pokoju przesłuchań.

– W porządku – powiedziała Helen. – Sądzę, że on naprawdę wierzy w to, że tego nie zrobił. Przynajmniej tak twierdzi, a potem denerwuje się i kończy rozmowę, kiedy Chapman nie bierze go poważnie. To jasne, no nie?

– On tego nie zrobił – oświadczyła z naciskiem Rosemary Barr.

– Wczoraj rozmawiałam z ojcem – powiedziała Helen Rodin. – Mają niezbite dowody, pani Barr. Obawiam się, że on jednak to zrobił. Musi pani pogodzić się z tym, że siostra może nie znać brata tak dobrze, jak jej się zdaje. Albo że mógł się zmienić, nawet jeśli tak dobrze go znała.

Zapadła długa cisza.

– Czy ojciec był z panią szczery, mówiąc o dowodach? -

spytała Rosemary.


– Musiał – odparła Helen. – I tak się z nimi zapoznamy.

To część procedury. Muszą być poparte pisemnymi zeznaniami,

złożonymi pod przysięgą. Blef nie miałby sensu.

Nikt się nie odezwał.

– Mimo to możemy jeszcze pomóc pani bratu – przerwała milczenie Helen. – On wierzy, że tego nie zrobił. Po wysłuchaniu tej taśmy jestem tego pewna. Tak więc teraz ma urojenia. A przynajmniej miał je w sobotę. Zatem może w piątek też miał urojenia.

– W jaki sposób to może mu pomóc? – zapytała Rosemary Barr. – W ten sposób nadal przyznajemy, że to zrobił.

– Konsekwencje byłyby inne. Gdyby wyzdrowiał. Leczenie w szpitalu psychiatrycznym byłoby o wiele lepsze od pobytu w więzieniu o zaostrzonym rygorze.

– Chce pani, żeby uznano go za niepoczytalnego?

Helen kiwnęła głową.

– To nasza najlepsza linia obrony. I jeśli obierzemy ją już teraz, może zaczną go lepiej traktować jeszcze przed procesem.

– On może umrzeć. Tak powiedzieli lekarze. Nie chcę, żeby umarł jako przestępca. Chcę go oczyścić.

– Jeszcze nie został osądzony. Ani skazany. W oczach prawa nadal jest niewinny.

– To nie to samo.

– Nie – powiedziała Helen. – Chyba nie.

Znów zapadła długa cisza.

– Spotkajmy się tu znowu o dziesiątej trzydzieści – zaproponowała Helen. – Opracujemy strategię. Jeśli naszym celem ma być zmiana szpitala, powinniśmy zabrać się do tego jak najszybciej.

– Musimy znaleźć tego Jacka Reachera – powiedziała Rosemary Barr.

Helen skinęła głową.

– Podałam jego nazwisko Emersonowi i mojemu ojcu.

– Dlaczego?

– Ponieważ ludzie Emersona przetrząsnęli dom pani brata. Mogli znaleźć adres lub numer telefonu. A mój ojciec musi


o nim wiedzieć, ponieważ chcemy umieścić tego faceta na liście świadków obrony, a nie oskarżenia. On może nam pomóc.

– Może dostarczyć alibi.

– W najlepszym razie może być kumplem z wojska.

– Nie wiem jakim cudem – rzekł Franklin. – Różnica stopni i różne formacje.

– Musimy go odnaleźć – powtórzyła Rosemary Barr. – James prosił o to, prawda? To musi coś oznaczać.

Helen znów skinęła głową.

– Istotnie, chciałabym go odnaleźć. On mógłby coś dla nas mieć. Może jakąś istotną informację. A przynajmniej naprowadzić nas na coś, co moglibyśmy wykorzystać.

– Reacher jest nieuchwytny – powiedział Franklin.


***

Tymczasem Reacher był o dwie godziny jazdy od nich, siedział w autobusie jadącym z Indianapolis. Podróż była długa, ale dość przyjemna. Sobotnią noc spędził w Nowym Orleanie, w motelu przy dworcu autobusowym. Niedzielną w Indianapolis. Więc wyspał się, najadł i wziął prysznic. Głównie jednak kołysał się, kiwał i drzemał w autobusach, oglądając widoki za oknem, obserwując amerykański chaos i ciesząc się wspomnieniem chwil spędzonych z Norweżką. Całe jego życie było właśnie takie. Mozaika wielu fragmentów. Szczegóły i konteksty blakły i zacierały się w pamięci, ale uczucia i doznania z czasem tworzyły gobelin dobrych i złych wspomnień. Nie wiedział jeszcze, jakim będzie Norweżka. W tym momencie myślał o niej jako o straconej okazji. Jednak i tak wkrótce by odpłynęła. Albo on by to zrobił. Interwencja CNN przyspieszyła to, ale może tylko odrobinę.

Autobus jechał pięćdziesiąt pięć mil na godzinę po drodze numer 37, zmierzając na południe. Zatrzymał się w Blooming-ton. Sześć osób wysiadło. Jakiś pasażer zostawił gazetę z Indianapolis. Reacher przejrzał wiadomości sportowe. Yankees wciąż prowadzili na wschodzie. Potem spojrzał na pierwszą Stronę i sprawdził wiadomości. Zobaczył nagłówek: Podejrzany


pobity w areszcie śledczym. Przeczytał pierwsze trzy zdania: Urazy czaszki. Śpiączka. Niepewne rokowania. Dziennikarz zdawał się nie wiedzieć, czy potępiać departament więziennictwa stanu Indiana za bezprawie w więzieniach, czy chwalić napastników za to, że spełnili swój obywatelski obowiązek.

To może wszystko skomplikować, pomyślał Reacher.

Następne akapity przynosiły streszczenie wydarzeń, ich szersze tło oraz nowe fakty. Reacher uważnie przeczytał cały artykuł. Siostra Barra wyprowadziła się z domu brata kilka miesięcy wcześniej. Dziennikarz najwidoczniej uważał, że to było przyczyną lub skutkiem zaburzeń umysłowych Barra. Albo jednym i drugim.

Autobus wyjechał z Bloomington. Reacher złożył gazetę, oparł głowę o szybę i obserwował drogę. Ta była czarną wstęgą, mokrą od niedawnego deszczu, i rozwijała się przed nim ze środkową linią migającą niczym depesza nadana alfabetem Morse'a. Reacher nie wiedział, co głosiła. Nie mógł jej odczytać.


***

Autobus zajechał na kryty dworzec i Reacher wyszedł na światło dnia, po czym stwierdził, że znajduje się pięć przecznic na zachód od miejsca, gdzie estakada autostrady skręcała za stary budynek z kamienia. Wapień z Indiany, zgadł Reacher. Żadna imitacja. To z pewnością budynek banku, sądu albo biblioteki, pomyślał. Dalej wznosił się wieżowiec z czarnego szkła. Powietrze było rześkie. Chłodniejsze niż w Miami, ale znajdował się dostatecznie daleko na południu, żeby zima była jeszcze odległą przyszłością. Nie będzie musiał kupować nowych ubrań ze względu na pogodę. Miał na sobie białe sportowe spodnie i żółtą płócienną koszulę. Obie części garderoby nosił od trzech dni. Spodziewał się, że ponosi je jeszcze dzień. Potem kupi sobie nowe, tanie. Na nogach miał brązowe tenisówki. Nie nosił skarpetek. Był ubrany jak na pokład i pomyślał, że musi trochę dziwnie wyglądać w tym mieście.

Spojrzał na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Stojąc na chodniku w oparach spalin, przeciągnął się i rozejrzał wokół.


Ta miejscowość była jednym z tych prowincjonalnych miasteczek, które nie są ani duże, ani małe, ani nowe, ani stare. Nie rozkwitało i nie podupadało. Zapewne miało swoją historię. Prawdopodobnie związaną z handlem zbożem i soją. Może tytoniem. Albo bydłem. Zapewne była tu rzeka lub linia kolejowa. Może jakiś przemysł. Nieduże centrum. Widział je przed sobą, na wschód od miejsca, gdzie stał. Wyższe budynki, jedne z kamienia, inne z cegły, jeszcze inne z desek. Odgadł, że wieżowiec z czarnego szkła to miejscowy okręt flagowy. Nie mogli postawić go gdzie indziej jak w centrum miasta.

Poszedł w tym kierunku. Wszędzie trwały roboty drogowe. Naprawy, remonty, wykopy, sterty żwiru, świeży beton, wolno jadące ciężarówki. Przeszedł przez jezdnię przed jedną z nich, skręcił w boczną uliczkę i dotarł do północnej ściany niedokończonej części parkingu. Przypomniał sobie gorączkowe reportaże Ann Yanni i spojrzał w górę, a potem na drugą stronę, na plac. Zobaczył pusty zbiornik fontanny, której kurek smutnie sterczał na samym środku. Wąskie przejście oddzielało krawędź zbiornika od niskiego murku. Przejście było udekorowane jak prowizoryczny cmentarz. Wiązki kwiatów z łodygami owiniętymi aluminiową folią. Zdjęcia w plastikowych ramkach, pluszowe maskotki i świeczki. Na chodniku leżała warstewka pyłu, pozostałego po zmiecionym piasku. Reacher domyślił się, że piasku użyto do usuwania krwi. W wozach strażackich zawsze są skrzynki z piaskiem, używanym w miejscach wypadków i zbrodni. I łopaty z nierdzewnej stali, do zbierania szczątków ciał. Znów zerknął na piętrowy parking. Niecałe trzydzieści pięć jardów, pomyślał. Bardzo blisko.

Stał spokojnie. Na placu było cicho. Całe miasto było ciche. Odrętwiałe jak kończyna, na którą spadł druzgoczący cios. Ten plac był epicentrum. To tutaj spadł cios. Plac był jak czarna dziura emocji stłoczonych zbyt mocno, by mogły uciec.

Reacher poszedł dalej. Stary budynek z wapienia był biblioteką. To dobrze, pomyślał Reacher. Bibliotekarze to mili ludzie. Mówią ci różne rzeczy, kiedy ich zapytasz. Zapytał o biuro prokuratora okręgowego. Smutna i cicha kobieta w recepcji wyjaśniła, gdzie ma szukać. Nie musiał iść daleko. To nie było


wielkie miasto. Poszedł na wschód, mijając nowy biurowiec z szyldami wydziału komunikacji i wojskowego biura werbunkowego. Dalej ciągnął się kwartał rozmaitych sklepów, a za nim stał nowy budynek sądu, o zwykłym płaskim dachu, wybudowany według gotowego projektu i ozdobiony jedynie mahoniowymi drzwiami oraz oknami z frezowanego szkła. Równie dobrze mógłby być kościołem zbudowanym przez wiernych jakiegoś dziwnego wyznania, hojnych, lecz pozbawionych gustu.

Nie skorzystał z głównego wejścia. Zaczął okrążać budynek, aż dotarł do bocznego skrzydła. Znalazł drzwi z napisem PROKURATOR OKRĘGOWY. Poniżej na oddzielnej mosiężnej tabliczce zobaczył nazwisko Rodin. Stanowisko obsadzane w wyniku wyborów, pomyślał. Używają osobnych tabliczek, żeby było taniej zmieniać je co kilka lat. Przed nazwiskiem Rodin widniały litery A.A. Facet miał też stopień naukowy.

Reacher wszedł i porozmawiał z recepcjonistką. Poprosił o spotkanie z samym A.A. Rodinem.

– W jakiej sprawie? – zapytała uprzejmie recepcjonistka.

Była w średnim wieku, zadbana, dobrze wychowana, w czystej białej bluzeczce. Wyglądała tak, jakby przez całe życie pracowała za biurkiem. Zaprawiona w bojach przedstawicielka biurokracji. Mimo to przygnębiona. Wyglądała tak, jakby dźwigała na ramionach wszystkie problemy miasteczka.

– W sprawie Jamesa Barra – powiedział Reacher.

– Jest pan reporterem? – spytała recepcjonistka.

– Nie – odparł Reacher.

– Czy mogę powiadomić biuro pana Rodina, jaki jest pański związek z tą sprawą?

– Znałem Jamesa Barra w wojsku.

– To musiało być dawno temu.

– Bardzo dawno – potwierdził Reacher.

– Czy wolno mi spytać, jak się pan nazywa?

– Jack Reacher.

Recepcjonistka połączyła się i porozmawiała chwilę. Reacher odgadł, że z sekretarką, ponieważ mówiła o nim i o Rodinie w trzeciej osobie, jak o jakichś abstrakcjach. Czy on może


zobaczyć się z panem Reacherem w związku ze sprawą? Nie „sprawą Barra”. Po prostu „sprawą”.

Rozmowa trwała chwilę. Potem recepcjonistka zakryła mikrofon, przyciskając słuchawkę do bluzki, poniżej obojczyka. nad lewą piersią.

– Ma pan jakieś informacje? – zapytała.

Sekretarka na górze pewnie słyszy bicie twojego serca. pomyślał Reacher.

– Tak – potwierdził.

– Z wojska? – upewniła się.

Reacher skinął głową. Recepcjonistka znów przyłożyła słuchawkę do ucha i kontynuowała rozmowę. Ta trwała długo. Pan A.A. Rodin miał dwie bardzo sprawne strażniczki. To było jasne. Nie dało się przejść przez ten kordon, nie mając pilnego i istotnego powodu. To oczywiste. Reacher spojrzał na zegarek. Dziewiąta czterdzieści. Jednak w tych okolicznościach nie było pośpiechu. Barr leżał w śpiączce. Może być jutro. Albo pojutrze. Albo dotrzeć do Rodina przez tego policjanta, jeśli zajdzie potrzeba. Jak on się nazywał? Emerson?

Recepcjonistka odłożyła słuchawkę.

– Proszę wjechać na górę, proszę pana – powiedziała. -

Gabinet pana Rodina jest na drugim piętrze.

Dostąpiłem zaszczytu, pomyślał Reacher. Recepcjonistka napisała jego nazwisko na przepustce i wsunęła do plastikowej osłonki. Przypiął ją do koszuli i skierował się do windy. Wjechał nią na drugie piętro. Korytarz był tam niski i oświetlony jarzeniówkami. Zobaczył troje zamkniętych drzwi z laminatu i jedne z politurowanego drewna. Te były otwarte. Za nimi znalazł sekretarkę siedzącą za biurkiem. Druga strażniczka. Ta była młodsza od damulki z dołu, ale zapewne starsza rangą.

– Pan Reacher? – zapytała.

Skinął głową, a ona wyszła zza biurka i poprowadziła go w głąb korytarza. Na trzecich przeszklonych drzwiach była tabliczka z napisem A.A. Rodin.

– Co oznaczają te A.A.? – zapytał Reacher.

– Jestem pewna, że pan Rodin wyjaśni to panu, jeśli będzie chciał – odparła sekretarka.


Zapukała do drzwi i Reacher usłyszał wypowiedziane barytonem „proszę”. Otworzyła drzwi i odsunęła się na bok, przepuszczając Reachera.

– Dziękuję – powiedział.

– Bardzo proszę – odparła.

Reacher wszedł. Rodin już podniósł się zza biurka, gotowy przywitać gościa, tryskając rutynową uprzejmością. Reacher rozpoznał go z telewizji. Facet miał około pięćdziesiątki, był dość szczupły, w miarę wysportowany, o krótko ściętych siwych włosach. W telewizji wyglądał na wyższego. Miał na sobie letni, granatowy garnitur, niebieską koszulę i krawat. Oczy też miał niebieskie. Niewątpliwie niebieski był jego ulubionym kolorem. Był nienagannie ogolony i pachnący. Bardzo wymuskany. W przeciwieństwie do mnie, pomyślał Reacher. Byli krańcowo różni. Przy Rodinie Reacher wyglądał jak niechlujny olbrzym. Był od prokuratora o sześć cali wyższy i o pięćdziesiąt funtów cięższy. Włosy miał dwa cale dłuższe, a ubranie o dwa tysiące dolarów tańsze.

– Pan Reacher? – zapytał Rodin.

Reacher skinął głową. Gabinet był typowym rządowym biurem, ale schludnym, chłodnym i cichym. Z okna nie rozciągał się żaden atrakcyjny widok. Tylko płaskie dachy supermarketów i wydziału komunikacji, z widoczną plątaniną rynien. W oddali widać było wieżowiec z czarnego szkła. I zamglone słońce. Za biurkiem, na ścianie prostopadłej do okna wisiały dyplomy i zdjęcia Rodina z różnymi politykami. A także oprawione w ramki pierwsze strony gazet, z nagłówkami ogłaszającymi wyroki skazujące w siedmiu różnych sprawach. Na przeciwległej wisiała fotografia blondynki w birecie, todze i z rulonem dyplomu w ręku. Dziewczyna była śliczna. Reacher spoglądał na zdjęcie odrobinę za długo.

– To moja córka – wyjaśnił Rodin. – Ona też jest prawnikiem.

– Naprawdę? – rzekł Reacher.

– Właśnie otworzyła praktykę.

Z tonu jego głosu niczego nie dało się wyczytać. Reacher nie był pewien, czy facet jest dumny, czy rozczarowany.


– Zdaje się, że wkrótce ją pan pozna – rzekł Rodin.

– Czyżby? – rzekł Reacher. – Dlaczego?

– Broni Jamesa Barra.

– Pańska córka? Czy to etyczne?

– Prawo tego nie zabrania. Może nie jest to rozsądne, ale nie nielegalne.

Z naciskiem wymówił słowo „rozsądne”, co mogło oznaczać różne rzeczy. Nierozsądnie bronić z góry przegranej sprawy, nierozsądnie nie iść w ślady takiego ojca jak on, w ogóle nierozsądnie jest stawać przeciwko A.A. Rodinowi. Sprawia! wrażenie faceta, który bardzo lubi wygrywać.

– Umieściła pańskie nazwisko na tymczasowej liście świadków – powiedział.

– Dlaczego?

– Myśli, że ma pan jakieś informacje.

– Skąd zdobyła moje nazwisko?

– Nie wiem.


– Wyciągnęła je z Pentagonu?

Rodin wzruszył ramionami.

– Nie jestem pewien. Jednak skądś je ma. Szukali pana.

– Dlatego zostałem przyjęty?

Rodin skinął głową.


– Tak, dlatego – powiedział. – Właśnie dlatego. Zwykle nie przyjmuję niezapowiedzianych wizyt.

– Pański personel zdaje się popierać tę politykę.

– Taką mam nadzieję – rzekł Rodin. – Proszę usiąść.

Reacher usiadł w fotelu dla gości, a Rodin za swoim biurkiem. Okno znajdowało się po lewej ręce Reachera, a po prawej Rodina. Żadnemu z nich słońce nie świeciło w oczy. Całkiem sympatyczny sposób ustawienia mebli. Inny od tego, jaki Reacher widywał w biurach niektórych znanych mu prokuratorów.

– Kawy? – zapytał Rodin.

– Poproszę – odparł Reacher.

Rodin podniósł słuchawkę i poprosił o kawę.

– Naturalnie interesuje mnie to, dlaczego najpierw przy

szedł pan do mnie – powiedział. – Do oskarżyciela, a nie

do obrońcy.


– Chciałem poznać pańskie zdanie.

– Na jaki temat?

– Jak mocne są dowody w sprawie Jamesa Barra.

Rodin nie odpowiedział od razu. Zapadła chwila ciszy, którą przerwało pukanie do drzwi, a potem wejście sekretarki z kawą. Niosła ją na srebrnej tacy, z całym arsenałem: zaparzaczką, dwiema filiżankami, dwoma spodkami, cukiernicą, dzbanuszkiem ze śmietanką, dwiema srebrnymi łyżeczkami. Filiżanki były z chińskiej porcelany. Te nie są z przydziału, pomyślał Reacher. Rodin lubi dobrze podaną kawę. Sekretarka postawiła tacę na brzegu biurka, tak że znajdowała się dokładnie w połowie drogi między fotelami szefa i gościa.

– Dziękuję – powiedział Reacher.

– Bardzo proszę – odparła i opuściła pokój.

– Proszę się częstować – zachęcił Rodin. – Proszę. Reacher nacisnął tłok zaparzaczki i napełnił swoją filiżankę.

Nie skorzystał ze śmietanki i cukru. Kawa była aromatyczna i mocna. Dobrze zaparzona.

– Dowody przeciwko Jamesowi Barrowi są nadzwyczaj mocne – oznajmił Rodin.

– Zeznania naocznych świadków? – spytał Reacher.

– Nie – odparł Rodin. – Zeznania naocznych świadków mogą mieć różną wartość. Prawie się cieszę, że nie mamy żadnych świadków. Ponieważ zamiast nich mamy niezbite dowody rzeczowe. A nauka nie kłamie. Nie plącze się w zeznaniach.

– Nadzwyczaj? – dociekał Reacher.

– Kompletny łańcuch mocnych dowodów, łączących tego człowieka ze zbrodnią.

– Jak mocnych?

– Tak mocnych, jak to tylko możliwe. Najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Jestem całkowicie pewien zwycięstwa.

– Słyszałem już takie słowa z ust oskarżycieli.

– Nie z moich, panie Reacher. Jestem bardzo ostrożnym człowiekiem. Nie oskarżam w sprawach o morderstwo pierwszego stopnia, jeśli nie jestem pewien sukcesu.


– Z jakim wynikiem?

Rodin wskazał na ścianę za sobą.

– Siedem na siedem – rzekł. – Sto procent.

– W jakim czasie?

– Trzech lat. James Barr będzie ósmą sprawą na osiem. Jeśli się obudzi.

– A jeśli obudzi się niepełnosprawny?

– Jeżeli tylko jego mózg znów zacznie funkcjonować, stanie przed sądem. Tego, co zrobił, nie można wybaczyć.

– W porządku – powiedział Reacher.

– Co w porządku?

– Powiedział mi pan to, co chciałem wiedzieć.

– Mówił pan, że ma jakieś informacje. Z wojska.

– Teraz zatrzymam je dla siebie.

– Był pan żandarmem, mam rację?

– Trzynaście lat – rzekł Reacher.

– I znał pan Jamesa Barra?

– Przelotnie.

– Niech mi pan o nim opowie.

– Nie teraz.

– Panie Reacher, jeśli ma pan jakieś istotne informacje lub w ogóle cokolwiek do dodania, musi mi pan to wyjawić.

– Naprawdę?

– I tak je poznam. Od mojej córki. Będzie starała się pójść na ugodę.

– Co oznaczają te A.A.?

– Słucham?

– Pańskie inicjały.

– Aleksiej Aleksiejewicz. Moja rodzina przybyła tu z Rosji. Dawno temu. Przed rewolucją październikową.

– Jednak zachowała rodzinne tradycje.

– Jak pan widzi.

– Jak pana nazywają?


– Alex, oczywiście. Reacher wstał.

– No cóż, dziękuję za poświęcony mi czas, Alex. I za kawę.

– Wybiera się pan teraz do mojej córki?


– A czy to ma jakiś sens? Wydaje się pan pewny swego.

Rodin uśmiechnął się pobłażliwie.

– To kwestia procedury – rzekł. – Jestem urzędnikiem sądowym, a pan znajduje się na liście świadków. Przepisy nakazują mi przypomnieć, że ma pan taki obowiązek. Inne postępowanie byłoby nieetyczne.

– Gdzie ją znajdę?

– W tym szklanym wieżowcu, który widzi pan za oknem.

– W porządku. Chyba wpadnę tam na chwilę.

– Nadal potrzebuję pańskich informacji – powiedział Rodin.

Reacher przecząco pokręcił głową.

– Nie. – Wcale nie.


***

Oddał przepustkę kobiecie w recepcji i wrócił na plac. Stanął w zimnym słońcu i powoli okręcił się w miejscu, przyglądając się wszystkiemu wokół. Każde miasto jest takie samo i zarazem inne. Wszystkie mają jakąś barwę. Niektóre są szare. To było brązowe. Reacher odgadł, że cegły robiono z miejscowej gliny i dlatego miały barwę fasad starych farm. Nawet kamień miał brązowe plamki, jakby zawierał drobiny żelaza. Tu i tam widać było ciemnoczerwone akcenty, jak na ścianach starych stodół. Miłe miejsce, może nietętniące życiem, ale i niezamierające. Otrząśnie się po tej tragedii. Tchnęło postępem, optymizmem i energią. Dowodziły tego liczne nowe budynki. Wszędzie widać było place budów i świeżo wylany beton. Mnóstwo nowych projektów, wiele remontów. Mnóstwo nadziei.

Dobudowana część parkingu wieńczyła północny kraniec ciągu handlowego. Sugerowała dalszą ekspansję. Znajdowała się na południe i nieco na zachód od ostrzelanego placu. Bardzo blisko. Bezpośrednio na zachód i chyba dwukrotnie dalej biegła estakada autostrady. Wznosiła się łagodnym łukiem na odcinku około trzydziestu jardów, po czym skręcała za budynkiem biblioteki. Później znów wiodła prosto, przechodząc za wieżowcem z czarnego szkła. Ten stał na północ od placu. Niedaleko


wejścia było logo NBC na postumencie z czarnego granitu. Miejsce pracy Ann Yanni, domyślił się Reacher, a także córki Rodina. Po wschodniej stronie placu wznosił się budynek mieszczący wydział komunikacji i biuro werbunkowe. To stamtąd pochodziły ofiary. Wyszły tamtymi drzwiami. Jak powiedziała Ann Yanni? Po długim tygodniu pracy? Spieszyli ku zachodniej stronie placu, do zaparkowanych samochodów lub na przystanek autobusowy, a znaleźli się w polu ostrzału. W wąskim przejściu musieli poruszać się wolno i pojedynczo. Jak kaczki na strzelnicy.

Reacher przeszedł wzdłuż brzegu pustej fontanny do obrotowych drzwi na parterze wieżowca. Wszedł i poszukał w holu tablicy informacyjnej. Znalazł oszkloną, na czarnym tle widniały wytłoczone białe napisy. Filia NBC mieściła się na pierwszym piętrze. Niektóre biura były wolne i Reacher odgadł, że pozostałe zmieniały najemców tak szybko, że nie warto było zamieszczać ich nazw. Na trzecim piętrze mieściło się „Biuro prawnicze Helen Rodin”. Litery napisu były trochę krzywe i nierówno rozmieszczone. Nie jest to Rockefeller Center, pomyślał Reacher.

Zaczekał przed windą w dwuosobowej kolejce, złożonej z niego i ślicznej blondynki. Popatrzył na nią, a ona na niego. Wysiadła na drugim i dopiero wtedy uświadomił sobie, że to była Ann Yanni. Rozpoznał ją z wiadomości. Potem doszedł do wniosku, że jeśli tylko spotka się z Emersonem z miejscowej policji, ta sprawa znów znajdzie się w centrum uwagi mediów.

Znalazł biuro Helen Rodin. Było od frontu. Czyli jego okna wychodziły na plac. Zapukał. Usłyszał stłumione zaproszenie i wszedł. Zobaczył pusty sekretariat i biurko. Za biurkiem nikogo nie ujrzał. Było używane, ale nie ostatnio. Jeszcze nie ma sekretarki, pomyślał. Dopiero zaczęła.

Zapukał do następnych drzwi. Znowu usłyszał ten sam głos. Wszedł i zastał Helen Rodin za drugim używanym biurkiem. Rozpoznał ją ze zdjęcia w gabinecie jej ojca. W rzeczywistości była jeszcze ładniejsza. Zapewne najwyżej trzydziestoletnia, dość wysoka i zgrabna. Szczupła, ale wysportowana. Nie anorektyczka. Biegała, grała w piłkę albo miała bardzo dobrą


przemianę materii. Długie jasne włosy i niebieskie oczy zapewne odziedziczyła po ojcu. Skrzyły się inteligencją. Była ubrana na czarno, w spodnie i żakiet, pod którym miała mocno opięty elastyczny top. Lycra, pomyślał Reacher. Nie ma nic lepszego.

– Cześć – powiedziała.

– Jestem Jack Reacher – przedstawił się.

Wytrzeszczyła oczy.

– Żartuje pan. Naprawdę?

Kiwnął głową.

– Zawsze byłem i zawsze będę.

– Niewiarygodne.

– Niezupełnie. Każdy jakoś się nazywa.


– Chciałam zapytać, skąd pan wiedział, że powinien tu przyjść! Nie mogliśmy pana znaleźć.

– Usłyszałem to w wiadomościach. Ann Yanni, w sobotę rano.

– Cóż, dzięki Bogu za telewizję – powiedziała. – I za to, że jest pan tutaj.

– Byłem w Miami – rzekł. – Z tancerką.

– Z tancerką?

– Norweżką – poinformował ją.

Podszedł do okna i wyjrzał. Biuro mieściło się na trzecim piętrze i główna ulica odchodziła od budynku na południe, w dół zbocza, co jeszcze zwiększało wysokość. Dłuższy bok zbiornika fontanny biegł dokładnie wzdłuż ulicy. Właściwie fontanna znajdowała się na ulicy, lecz tę zagrodzono murkiem, tworząc plac. Ktoś wracający tu po długiej nieobecności zdziwiłby się na widok wielkiego zbiornika z wodą w miejscu, gdzie kiedyś biegła ulica. Fontanna była o wiele dłuższa i węższa, niż wydawała się z dołu. Wyglądała smutnie i pusto, z cienką warstwą szlamu na czarnych kafelkach. Za nią i nieco na prawo wznosiła się nowa część piętrowego parkingu. Trochę niżej niż plac. Może pół piętra różnicy.

– Była tu pani, kiedy to się stało? – zapytał Reacher.

– Tak – odpowiedziała spokojnie Helen Rodin.

– Widziała to pani?

– Nie od razu. Usłyszałam trzy pierwsze strzały. Padły


prawie jednocześnie. Pierwszy, króciutka przerwa, a potem dwa następne. Potem znów przerwa, nieco dłuższa, ale trwająca ułamek sekundy. Zerwałam się z krzesła, zanim padły następne trzy. Straszne.

Reacher skinął głową. Odważna dziewczyna, pomyślał. Słyszy strzały i zrywa się. Nie chowa się pod biurkiem. Potem pomyślał: Pierwszy strzał i króciutka przerwa. Doświadczony strzelec sprawdzający, gdzie trafił jego pierwszy strzał. Tyle czynników. Zimna lufa, odległość, wiatr, kąt strzału, widoczność.

– Widziała pani śmierć ofiar? – zapytał.

– Dwóch – powiedziała za jego plecami. – To było okropne.

– Trzy strzały i dwie ofiary?

– Jeden strzał chybił. Czwarty lub piąty, nie jestem pewna. Znaleźli kulę w fontannie. To dlatego jest pusta. Osuszyli ją.

Reacher nic nie powiedział.

– Ta kula jest jednym z dowodów – kontynuowała Helen. – Wiąże karabin ze zbrodnią.

– Znała pani kogoś z zabitych ludzi?

– Nie. Sądzę, że to były przypadkowe osoby. Ludzie, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.

Reacher słuchał.

– Widziałam ogień z lufy – powiedziała Helen. – O tam,

w tym budynku, w mroku. Czerwone płomyki.

– Błyski strzałów – mruknął Reacher.

Odwrócił się plecami do okna. Ona wyciągnęła rękę.

– Jestem Helen Rodin – powiedziała. – Przepraszam,

powinnam wcześniej się przedstawić.

Reacher ujął jej dłoń. Była ciepła i silna.

– Po prostu Helen? – zapytał. – Nie Helena Aleksiejewna

czy jakoś tak?

Znów wytrzeszczyła oczy.

– Skąd, do licha, pan to wie?

– Poznałem pani ojca – odparł i puścił jej dłoń.

– Naprawdę? Gdzie?

– W jego biurze, przed chwilą.


– Był pan w jego biurze? Dzisiaj?

– Właśnie stamtąd wracam.

– Dlaczego poszedł pan do jego biura? Jest pan moim świadkiem. Nie powinien z panem rozmawiać.

– Bardzo chciał ze mną pogadać.

– Co mu pan powiedział?

– Nic. Natomiast zadałem mu kilka pytań.

– Jakich pytań?

– Chciałem wiedzieć, jak mocne ma dowody obciążające Jamesa Barra.

– Ja reprezentuję Jamesa Barra. A pan jest świadkiem obrony. Powinien pan porozmawiać ze mną, nie z nim.

Reacher nic nie odpowiedział.

– Niestety, dowody obciążające Jamesa Barra są bardzo mocne – powiedziała.

– Skąd wzięliście moje nazwisko? – zapytał Reacher.

– Od Jamesa Barra, oczywiście – odparła. – Od kogóż by innego?

– Od Barra? Nie wierzę.

– Niech pan posłucha.

Wróciła do biurka i nacisnęła klawisz starego magnetofonu kasetowego. Reacher usłyszał nieznajomy głos, mówiący: Nie ma sensu zaprzeczać. Helen wcisnęła klawisz pauzy i przytrzymała.

– To jego pierwszy adwokat – wyjaśniła. – Wczoraj przejęłam sprawę.

– Jak to? Przecież wczoraj był w śpiączce.

– Formalnie moją klientką jest siostra Jamesa Barra. Jego najbliższa krewna.

Potem puściła klawisz i Reacher usłyszał szmery, syk taśmy i głos, którego nie słyszał od czternastu lat. Głos był dokładnie taki, jaki zapamiętał. Niski, spięty, chrapliwy. Głos człowieka, który rzadko się odzywa. Powiedział: „Sprowadźcie mi Jacka Reachera”.

Stał zaskoczony.

Helen Rodin wcisnęła klawisz „Stop”.

– Widzi pan?


Potem spojrzała na zegarek.

– Dziesiąta trzydzieści – powiedziała. – Niech pan zostanie i weźmie udział w naradzie.


***

Zaprezentowała go jak magik na estradzie. Niczym królika wyjętego z cylindra. Najpierw facetowi, w którym Reacher natychmiast rozpoznał byłego policjanta. Przedstawiła go jako Franklina, prywatnego detektywa pracującego na zlecenie biur prawniczych. Uścisnęli sobie dłonie.

– Trudno pana znaleźć – rzekł Franklin.

– Poprawka – odparł Reacher. – Mnie nie można znaleźć.

– Zechce mi pan powiedzieć dlaczego? – W oczach Franklina natychmiast pojawił się czujny błysk. Typowe wątpliwości policjanta: Jak dalece wiarygodnym świadkiem może być ten facet? Kim on jest? Oszustem? Zbiegiem? Czy może złożyć zeznanie pod przysięgą?

– To takie hobby – wyjaśnił Reacher. – Sposób na życie.

– Jest pan cool?

– Jak lodowisko.

Potem przyszła kobieta ubrana jak urzędniczka. Była prawdopodobnie dobrze po trzydziestce, przygnębiona i niewyspana. Pomimo to całkiem atrakcyjna. Wyglądała na miłą i porządną osobę. Nawet ładną. Jednak nie ulegało wątpliwości, że była siostrą Jamesa Barra. Reacher domyślił się tego, zanim jeszcze zostali sobie przedstawieni. Miała taką samą karnację, a jej twarz, choć kobieca i bardziej zaokrąglona, była jednak bliźniaczo podobna do twarzy brata starszego od niej o czternaście lat.

– Jestem Rosemary Barr – powiedziała. – Tak się cieszę,

że pan nas znalazł. To zrządzenie opatrzności. Teraz czuję, że

mamy jakieś szanse.

Reacher tego nie skomentował.

W biurze Helen Rodin nie było sali konferencyjnej. Reacher pomyślał, że może dorobi się jej z czasem. Może. Jeśli osiągnie sukces. Tak więc wszyscy czworo stłoczyli się w jej gabinecie. Helen usiadła za biurkiem. Franklin na rogu biurka. Reacher


na parapecie. Rosemary Barr nerwowo przechadzała się po pokoju. Gdyby był tam dywan, wytarłaby w nim dziury.

– No dobrze – powiedziała Helen. – Strategia obrony. W najgorszym razie oprzemy ją na niepoczytalności oskarżonego. Jednak chcemy osiągnąć coś więcej. Ile, to zależy od wielu czynników. W związku z tym jestem pewna, że wszyscy chcemy usłyszeć, co ma do powiedzenia pan Reacher.

– Raczej nie – powiedział Reacher.

– Co raczej nie?

– Raczej nie chcecie usłyszeć tego, co mam do powiedzenia.

– Dlaczego?

– Ponieważ wychodzicie z błędnego założenia.

– Jakiego?

– Jak pani sądzi, dlaczego najpierw poszedłem zobaczyć się z pani ojcem?

– Nie wiem.


– Ponieważ nie przyjechałem tu pomoc Jamesowi Barrowi. Wszystkich zamurowało.

– Przyjechałem tu, żeby go pogrążyć. Wytrzeszczyli oczy.

– Ale dlaczego? – zapytała Rosemary Barr.

– Ponieważ już kiedyś to zrobił. I tamten jeden raz wystarczy.

Загрузка...