7

W pokoju było tak gorąco, że można by w nim piec kurczaki. Szerokie okno zasłaniały białe żaluzje. Słońce przeświecało przez nie i wypełniało pokój miękkim białym światłem. Wszędzie stała aparatura medyczna: milczący, odłączony respirator; statyw kroplówki i monitory pracy serca. Rurki, woreczki i kable.

Barr leżał na wznak na łóżku stojącym pośrodku pomieszczenia. Bez poduszki. Z głową umieszczoną w uchwycie i gładko ogoloną. Opatrunki zasłaniały otwory, które wycięto mu w czaszce. Lewą rękę miał owiniętą bandażem aż do łokcia. Prawe ramię nagie i odsłonięte. Pod bladą i cienką skórą widać było siatkę naczyń krwionośnych. Pierś i boki również miał zabandażowane. Podwinięta kołdra sięgała mu zaledwie do pasa. Ręce miał wyprostowane i przykute kajdankami do ramy łóżka. Igłę kroplówki wbitą w grzbiet lewej dłoni. Na środkowym palcu prawej klamerkę, połączoną szarym przewodem z jakąś skrzynką. Spod bandaży na piersi wychodziły czerwone kable, biegnące do aparatu z ekranem. Na ekranie był widoczny wykres, który przypominał Reacherowi dostarczony przez operatora telefonii komórkowej zapis strzałów. Ostre sygnały i długie fale. Maszyna popiskiwała za każdym razem, gdy na ekranie pojawiał się sygnał.

– Kto tam? – zapytał Barr.

Głos miał słaby i chrapliwy, rozwlekły. Wystraszony.


– Kto tam? – zapytał ponownie.

Unieruchomiona głowa zawężała mu pole widzenia. Poruszał oczami na prawo i na lewo, w górę i w dół.

Reacher podszedł bliżej. Pochylił się w milczeniu nad łóżkiem.

– To ty – rzekł Barr.

– Ja – potwierdził Reacher.

– Dlaczego?

– Wiesz dlaczego.

Prawa ręka Barra zaczęła drżeć. Ten ruch sprawił, że zakołysał się przewód połączony z klamerką. Kajdanki z cichym szczękiem stuknęły o metalową ramę łóżka.

– Chyba cię zawiodłem – powiedział.

– Chyba tak.

Reacher patrzył mu w oczy, ponieważ były jedyną częścią ciała, którą Barr mógł poruszać. Można było zapomnieć o mowie ciała. Głowę miał unieruchomioną, a resztę ciała zabandażowaną jak mumia.

– Nic nie pamiętam – oznajmił Barr.

– Na pewno?

– Zupełna pustka.

– Wiesz, co ci zrobię, jeżeli wciskasz mi kit?

– Mogę się domyślić.

– Pomnóż to przez trzy.

– Nie wciskam kitu – powiedział Barr. – Po prostu nic

nie pamiętam.

Jego głos był cichy, bezradny, zmieszany. Nie bronił się, nie skarżył. Nie szukał wymówek. Po prostu stwierdzał fakt.

– Opowiedz mi o meczu – polecił Reacher.

– Był w radiu.

– Nie w telewizji?

– Wolę radio – rzekł Barr. – Przez wzgląd na dawne czasy. Zawsze go słuchaliśmy, kiedy byłem dzieckiem. Radia, audycji z St Louis. Z tak daleka. W letnie i ciepłe wieczory słuchaliśmy sprawozdań z meczów.

Zamilkł.

– Jak się czujesz? – zapytał Reacher.


– Okropnie boli mnie głowa. Chyba miałem operację.

Reacher nic nie powiedział.

– Nie lubię oglądać baseballu w telewizji – oświadczył Barr.

– Nie przyszedłem tu rozmawiać o twoich gustach.

– A ty oglądasz mecze w telewizji?

– Nie mam telewizora – odparł Reacher.

– Naprawdę? Powinieneś mieć. Można kupić jakiś już za sto dolców. Mniejszy nawet taniej. Przejrzyj ogłoszenia w książce telefonicznej.

– Nie mam telefonu. Ani domu.

– Dlaczego? Już nie służysz w wojsku.

– Skąd wiesz?

– Nikt już nie służy. Tak długo.

– Niektórzy jeszcze zostali – powiedział Reacher, myśląc o Eileen Hutton.

– Oficerowie – rzekł Barr. – Nie żołnierze.

– Ja byłem oficerem przypomniał Reacher. – Powinieneś pamiętać.

– Ty nie byłeś taki jak inni. To miałem na myśli.

– Pod jakim względem byłem inny?

– Zarabiałeś na życie.

– Opowiedz mi o tym meczu.

– Dlaczego nie masz domu? Dobrze ci się powodzi?

– Teraz martwisz się o mnie?

– Nie lubię, jak ludziom źle się wiedzie.

– Mnie jest dobrze – powiedział Reacher. – Wierz mi. To ty masz problem.


– Jesteś policjantem? Tutaj? Nigdy cię nie widziałem. Reacher potrząsnął głową.

– Jestem zwykłym obywatelem.

– Skąd?

– Znikąd. Ze świata.

– Po co tu przyjechałeś? Reacher nie odpowiedział.

– Och – rzekł Barr. – Żeby mnie przygwoździć.

– Opowiedz mi o tym meczu.


– Grali Cubsi z Cardinalsami – powiedział Barr. – Wyrównany mecz. Cardsi wygrali, pod koniec dziewiątej, mieli szczęście.

– Dobre uderzenie i obiegnięcie wszystkich baz?

– Nie, błąd przeciwnika. Dojście do pierwszej bazy, wypuszczenie, szczurem do drugiej dało biegaczowi trzecią, została jedna piłka. Miękkie podanie po ziemi, zatrzymanie biegacza, rzut do pierwszego, ale piłka poszła na aut i było trzecie wykluczenie. Zwycięstwo po trzech wykluczeniach.

– Dobrze to zapamiętałeś.

– Kibicuję Cardinalsom. Zawsze im kibicowałem.

– Kiedy grali ten mecz?

– Nawet nie wiem, jaki dziś jest dzień.

Reacher tego nie skomentował.

– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłem – rzekł Barr. – Po prostu nie mogę uwierzyć.

– Mają mnóstwo dowodów.

– Prawdziwych?


– Niezbitych. Barr zamknął oczy.

– Ile osób? – spytał.

– Pięć.

Pierś Barra zaczęła poruszać się szybciej. Łzy spłynęły mu spod przymkniętych powiek. Otworzył usta. Płakał, z głową w imadle.

– Dlaczego to zrobiłem? – wykrztusił.

– A dlaczego zrobiłeś to za pierwszym razem? – odpowiedział pytaniem Reacher.

– Wówczas byłem szalony.

– To nie wymówka – mówił Barr. – Wtedy byłem innym człowiekiem. Myślałem, że się zmieniłem. Byłem pewien, że się zmieniłem. Byłem dobry. Naprawdę bardzo się starałem. Przez czternaście lat.

Reacher milczał.

– Zabiłbym się – powiedział Barr. – No wiesz, wtedy.

Potem. Kilka razy już niewiele brakowało. Tak się wstydziłem.

Tylko że okazało się, że ci faceci z Kuwejtu byli źli. To była

moja jedyna pociecha. Chwyciłem się jej jak tonący brzytwy.


– Po co ci tyle karabinów?

– Nie umiałem się ich pozbyć. Pamiątki. I pomagały mi wytrwać w postanowieniu. Bez nich byłoby to zbyt łatwe.

– Używałeś ich kiedyś?

– Sporadycznie. Rzadko. Od czasu do czasu.

– Gdzie?

– Na strzelnicy.

– Gdzie? Policja sprawdzała.

– Nie tutaj. Za granicą stanu, w Kentucky. Tam jest tania strzelnica.

– Znasz plac w śródmieściu?

– Jasne, przecież tu mieszkam.

– Opowiedz mi, jak to zrobiłeś.

– Nie pamiętam, że to zrobiłem.

– No to powiedz mi, jak byś to zrobił. Teoretycznie. Jakbyś powtarzał zadanie.

– Kim były cele?


– Urzędnicy wychodzący z budynku wydziału komunikacji. Barr znów zamknął oczy.

– Zastrzeliłem przechodniów?

– Pięcioro – rzekł Reacher.

Barr znowu zaczął płakać. Reacher cofnął się i wziął krzesło spod ściany. Obrócił je oparciem do przodu i usiadł.

– Kiedy? – zapytał Barr.

– W piątek po południu.

Barr milczał przez długą chwilę.

– Jak mnie złapali? – zapytał.

– Ty masz opowiadać.

– Czy to przez korek drogowy?

– Dlaczego przez korek?

– Zaczekałbym do wieczora. Może do piątej. Wtedy jest

mnóstwo ludzi. Stanąłbym na autostradzie za biblioteką. Na

estakadzie. Słońce na zachodzie, za moimi plecami, żadnych

odblasków szkła lunety. Opuściłbym szybę w oknie od strony

pasażera, wycelowałbym i opróżnił magazynek, a potem po

jechałbym dalej. Mogliby mnie złapać tylko wtedy, gdyby

drogówka zatrzymała mnie za nadmierną prędkość i zobaczyła


karabin. Jednak pewnie zdołałbym to przewidzieć. Prawda? Pewnie schowałbym karabin i jechał wolno. Nie za szybko. Dlaczego miałbym ryzykować i rzucać się w oczy?

Reacher milczał.

– No co? – pytał Barr. – Może jakiś gliniarz przystanął, chcąc mi pomóc. Tak było? Kiedy parkowałem? Może myślał, że złapałem gumę. Albo że zabrakło mi benzyny.

– Masz styropianowy słupek drogowy? – zapytał Reacher.

– Co takiego?

– Słupek.

Barr już chciał zaprzeczyć, ale zmienił zdanie.

– Chyba miałem taki – powiedział. – Nie jestem pewien, czy nadal go mam. Kładli mi asfalt na podjeździe. Postawili taki słupek na chodniku, żeby ktoś nie wjechał w świeżą smołę. Musiał stać tam przez cztery dni. Już po niego nie wrócili.

– I co z nim zrobiłeś?

– Wstawiłem do garażu.

– Jest tam jeszcze?

– Tak sądzę. A nawet jestem pewien.

– Kiedy robili ten podjazd?

– Na wiosnę. Kilka miesięcy temu.

– Masz rachunki?

Barr spróbował pokręcić głową. Skrzywił się, gdy uchwyt nie pozwolił mu ruszyć głową.

– To była robota na czarno – wyjaśnił. – Pewnie ukradli asfalt miastu. Prawdopodobnie z robót drogowych przy First Street. Zapłaciłem gotówką z ręki do ręki.

– Masz jakichś przyjaciół?

– Niewielu.

– Kim oni są?

– Zwyczajni faceci.

– Zawarłeś ostatnio jakieś nowe znajomości?

– Nie sądzę.

– Kobiety?

– Nie lubią mnie.

– Opowiedz mi o tym meczu.

– Już mówiłem.


– Gdzie wtedy byłeś? W samochodzie? W domu?

– W domu – odparł Barr. – Jadłem.

– Pamiętasz?

Barr zamrugał.


– Ta psycholog powiedziała, że powinienem spróbować sobie przypomnieć okoliczności. Dzięki temu może przypomnę sobie więcej. Byłem w kuchni i jadłem kurczaka na zimno. Z chipsami. To pamiętam. Jednak nic poza tym.

– Piłeś coś? Piwo, sok, kawę?

– Nie pamiętam. Wiem tylko, że słuchałem meczu. Mam radio Bose. Stoi w kuchni. Mam też telewizor, ale zawsze słucham transmisji w radiu, nigdy ich nie oglądam. Tak jak wtedy, kiedy byłem mały.

– Jak się czułeś?

– Jak się czułem?

– Byłeś szczęśliwy? Smutny? Normalny?

Barr znów milczał długą chwilę.

– Ta psycholog zadała mi to samo pytanie – rzekł. -

Powiedziałem jej, że normalnie, ale myślę, że chyba byłem

szczęśliwy. Jakby czekało mnie coś przyjemnego.

Reacher czekał na ciąg dalszy.

– Tym razem naprawdę dałem ciała, no nie? – rzekł Barr.

– Opowiedz mi o swojej siostrze – powiedział Reacher.

– Dopiero co tu była. Przed tym prawnikiem.

– Co do niej czujesz?

– Jest wszystkim, co mam.

– Jak daleko byś się posunął, żeby ją chronić?

– Zrobiłbym wszystko – odparł Barr.

– Na przykład?

– Przyznam się do winy, jeśli mi pozwolą. I tak będzie musiała stąd wyjechać, może zmienić nazwisko. Jednak chciałbym ją oszczędzić. Kupiła mi to radio. Na urodziny. Żebym mógł słuchać meczów.

Reacher milczał.

– Po co przyjechałeś? – spytał Barr.

– Żeby cię pogrążyć.

– Zasłużyłem na to.


– Nie strzelałeś z wiaduktu. Byłeś w nowej części piętrowego parkingu.

– Przy First Street?

– Na północnym końcu.

– To idiotyczne. Dlaczego strzelałem stamtąd?

– Poprosiłeś pierwszego prawnika, żeby mnie sprowadził. W sobotę.

– Dlaczego miałbym o to prosić? Powinieneś być ostatnią osobą, którą chciałbym zobaczyć. Ty wiesz o Kuwejcie. Dlaczego miałbym chcieć, żeby to wyszło na jaw?

– Z kim Cardinalsi mieli grać następny mecz?

– Nie wiem.

– Spróbuj sobie przypomnieć. Muszę poznać wszystkie okoliczności tego zdarzenia.

– Nie pamiętam – powiedział Barr. – Kompletna pustka. Pamiętam tylko, że wygrali, nic więcej. Komentatorzy oszaleli. Wiesz, jacy oni są. Byli zdumieni. Tym, że tak głupio można przegrać mecz. Jednak to Cubsi, no nie? Powiadają, że oni zawsze znajdą jakiś sposób, żeby przegrać.

– A przed meczem? Wcześniej tamtego dnia?

– Nie pamiętam.

– Co zwykle robiłeś?

– Niewiele. Niewiele robię.

– Jaki był poprzedni mecz Cardinalsów?

– Nie przypominam sobie.

– A ostatnia rzecz, jaką jeszcze pamiętasz?

– Nie jestem pewien. Podjazd?

– To było kilka miesięcy temu.

– Pamiętam, że gdzieś byłem – powiedział Barr.

– Kiedy?

– Nie jestem pewien. Niedawno.

– Sam?

– Może z kimś. Nie jestem pewien. Ani tego, gdzie byłem.

Reacher nic nie powiedział, tylko odchylił się na krześle i słuchał cichego popiskiwania urządzenia monitorującego pracę serca. Wyraźnie przyspieszyło. Kajdanki po obu stronach łóżka pobrzękiwały.

– Co jest w kroplówce? – zapytał Barr.

Reacher zmrużył oczy w słonecznym blasku i przeczytał napis na woreczkach z płynami infuzyjnymi.

– Antybiotyki – powiedział.

– Nie środek przeciwbólowy?

– Nie.

– Pewnie uważają, że na żaden nie zasługuję. Znamy się długo, prawda? – rzekł Barr. – Ty i ja?

– Niezupełnie.

– To nie oznacza, że jesteśmy przyjaciółmi.

– Dobrze to ująłeś.


– A jednak coś nas łączy. Reacher milczał.

– Czyż nie? – naciskał Barr.

– W pewnym sensie – przyznał Reacher.


– Zrobiłbyś coś dla mnie? – zapytał Barr. – Wyświadcz mi przysługę.

– Jaką?

– Wyciągnij igłę z mojej ręki.

– Po co?

– Żebym dostał zakażenia i umarł.

– Nie – odparł Reacher.

– Dlaczego nie?

– Jeszcze nie czas – powiedział Reacher.

Wstał, odstawił krzesło pod ścianę i wyszedł z pokoju. Przeszedł przez kontrolę i śluzę powietrzną, po czym zjechał windą i wyszedł na ulicę. Samochodu Helen Rodin nie było na parkingu. Już odjechała. Nie czekała na niego. Przygotował się na długi marsz do śródmieścia.


***

Minął place budowy i najpierw skierował się do biblioteki. Pomimo późnego popołudnia jeszcze była czynna. Smutna kobieta za biurkiem powiedziała mu, gdzie znaleźć archiwalne numery gazet. Zaczął od zeszłotygodniowych numerów tej samej gazety z Indianapolis, którą czytał w autobusie. Zignorował niedzielne, sobotnie i piątkowe wydania. Zaczął od

czwartku, środy i wtorku. W drugiej z przeglądanych gazet znalazł to, czego szukał. Chicago Cubs grali ligowy mecz w St Louis we wtorek. Mecz miał dokładnie taki przebieg, jaki podał Barr. Koniec dziewiątej, dojście do pierwszej bazy, wypuszczenie, szczur do drugiej, piłka na aucie i wykluczenie. Szczegóły były w środowym rannym wydaniu. Wygrana przez wykluczenie. Około dziesiątej wieczorem we wtorek. Barr słyszał krzyki podnieconych komentatorów sześćdziesiąt siedem godzin przedtem, nim otworzył ogień.


***

Potem Reacher wrócił tą samą drogą aż na posterunek policji. Cztery przecznice na zachód, jedną na południe. Nie przejmował się tym, czy kogoś zastanie. Posterunek sprawiał wrażenie czynnego dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Podszedł prosto do biurka oficera dyżurnego i powołał się na prawo do ponownego obejrzenia dowodów. Dyżurny zadzwonił do Emersona, a potem wskazał Reacherowi drogę do wystawy Bellantonia.

Ten spotkał się z Reacherem na parkingu i otworzył drzwi. Niewiele się tam zmieniło, ale Reacher zauważył kilka zmian. Nowe kartki w plastikowych koszulkach, przypięte pod i nad starymi na korkowych tablicach, niczym stopki z dodatkowymi wyjaśnieniami.

– Uaktualnienia? – zapytał.

– Zawsze – odparł Bellantonio. – Nieustannie czuwamy.

– Co nowego?

– Zwierzęcy DNA – powiedział Bellantonio. – Identyczny z sierścią psa Barra, znalezioną na miejscu zbrodni.

– Gdzie ten pies?

– Uśpiony.

– To okrutne.

– To jest okrutne?


– Ten cholerny pies nic złego nie zrobił.

Na to Bellantonio nic nie powiedział.

– Co jeszcze? – zapytał Reacher.

– Kolejne wyniki badań włókien i balistycznych. Mamy


już więcej, niż nam potrzeba. Amunicja Lake City jest stosunkowo rzadka i udało nam się ustalić, że Barr kupił ją niecały rok temu. W Kentucky.

– Ćwiczył tam na strzelnicy. Bellantonio skinął głową.

– To również ustaliliśmy.

– Jeszcze coś?


– Ten styropianowy słupek jest własnością wydziału architektury miasta. Nie wiemy, jak ani kiedy go zabrano.

– Jeszcze coś?

– Myślę, że to chyba wszystko.

– A co z negatywami?

– Jakimi negatywami?

– Przekazuje mi pan same dobre wieści. Co z pytaniami bez odpowiedzi?

– Nie sądzę, żeby takie były.

– Jest pan tego pewien?

– W stu procentach.

Reacher jeszcze raz uważnie przyjrzał się korkowym tablicom.

– Grywa pan w pokera? – zapytał.

– Nie.

– Słusznie. Nie umie pan kłamać.

Bellantonio nie odpowiedział.

– Powinniście zacząć się martwić – rzekł Reacher. – Jeśli się wywinie, poda was do sądu o odszkodowanie za psa.

– Nie wywinie się – powiedział Bellantonio.

– Nie – zgodził się Reacher. – Raczej się nie wywinie.


***

Emerson czekał przed drzwiami Bellantonia. W marynarce, bez krawata. Z frustracją w oczach, typową dla policjantów uwikłanych w prawnicze kruczki.

– Rozmawiał pan z nim? – zapytał. – W szpitalu?

– Nic nie pamięta, poczynając od wtorkowego wieczoru – odparł Reacher. – Czeka was sądowa przepychanka.

– Straszne.


– Powinniście bardziej dbać o bezpieczeństwo w aresztach.

– Rodin ściągnie ekspertów.

– Jego córka już to zrobiła.

– Istnieją precedensy.

– To broń obosieczna.

– Chce pan, żeby ten gnój wyszedł na wolność?

– To wy spieprzyliście sprawę – rzekł Reacher. – Nie ja.

– Jeśli to pana uszczęśliwia.

– To nikogo nie uszczęśliwia – odparł Reacher. – Jeszcze nie.


***

Opuścił komisariat i wrócił do wieżowca z czarnego szkła. Helen Rodin siedziała za biurkiem, czytając jakiś dokument. Alan Danuta, Mason i Niebuhr już sobie poszli. Była sama.

– Rosemary pytała brata o Kuwejt – zaczęła. – Powiedziała mi to, kiedy wyszła z jego szpitalnego pokoju.

– I co? – spytał Reacher.

– I powiedział jej, że to wszystko prawda.

– Pewnie nie była to przyjemna rozmowa.

Helen Rodin pokręciła głową.

– Rosemary jest kompletnie rozbita. Mówi, że James też.

On nie może uwierzyć, że znowu to zrobił. Nie wierzy, że

przekreślił te czternaście lat.

W biurze zapadła cisza. W końcu Helen pokazała Reacherowi dokument, który czytała.

– Eileen Hutton ma stopień generała brygady – oznajmiła.

– Nieźle – skomentował Reacher. – Kiedy widziałem ją ostatnio, była majorem.

– A ty?

– Kapitanem.

– Czy to nie było niezgodne z regulaminem?

– Teoretycznie. Z jej strony.

– Pracowała w JAG.

– Prawnicy mogą łamać prawo tak jak inni ludzie.

– Nadal tam pracuje.


– Najwyraźniej. Nie ma rotacji personelu.

– Zatrudniona w Pentagonie.

– Tam trzymają najbystrzejszych.

– Będzie tu jutro.

Reacher milczał.

– Złożyć oświadczenie – powiedziała Helen.

Reacher nadal milczał.


– Spotkanie ma się odbyć o czwartej po południu. Zapewne przyleci rano i zatrzyma się w jakimś hotelu. Ponieważ będzie musiała zostać przez noc. Nie zdąży na wieczorny samolot.

– Chcesz mnie prosić, żebym poszedł z nią na kolację?

– Nie – odparła Helen. – Nie zamierzam. Chcę cię prosić, żebyś poszedł z nią na lunch. Zanim spotka się z moim ojcem. Muszę wcześniej wiedzieć, po co tu przyleciała.

– Uśpili psa Barra – powiedział Reacher.

– Był stary.

– To cię nie martwi?

– A powinno?

– Ten pies nikomu nic złego nie zrobił.

Helen nic nie odrzekła.

– W którym hotelu zatrzyma się Hutton? – spytał Reacher.

– Nie mam pojęcia. Będziesz musiał złapać ją na lotnisku.

– Numer lotu?


– Tego też nie wiem. Jednak nie ma bezpośredniego połączenia z D.C. Sądzę, że przesiądzie się w Indianapolis. Nie przybędzie tu wcześniej niż o jedenastej rano. – Przepraszam – dodała. – Za to, że powiedziałam Danucie, że nie mamy żadnego dowodu na istnienie zakulisowego manipulatora. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak nieprzyjemnie.

– Miałaś rację – rzekł Reacher. – Nie mieliśmy żadnego dowodu. Wtedy.

Spojrzała na niego.

– Wtedy?

– Teraz mamy.

– Co?

– Na posterunku policji zrobili istną kapliczkę. Mają włók-


na, wyniki badań balistycznych, DNA psa, kwit za amunicję z jakiegoś sklepu w Kentucky. Ustalili, że styropianowy słupek ukradziono miastu. Mają wszystko.

– Oprócz? – naciskała Helen.

– Nie mają taśmy wideo, na której James Barr przyjeżdża wcześniej na parking, żeby postawić tam ten słupek.

– Jesteś pewny?

Reacher skinął głową.

– Do tej pory musieli obejrzeć te taśmy z tuzin razy. Gdyby go zobaczyli, zdjęcia byłyby wywieszone na tablicy, żeby cały świat mógł je oglądać. Nie ma ich tam, co oznacza, że ich nie mają. A to oznacza, że James Barr nie przyjechał wcześniej na parking i nie umieścił tam słupka.

– A to oznacza, że zrobił to ktoś inny.

– Zakulisowy manipulator – rzekł Reacher. – Albo inna jego marionetka. Nie wcześniej niż w nocy z wtorku na środę, ponieważ Barr uważa, że we wtorek ten słupek jeszcze stał w jego garażu.

Helen znów spojrzała na niego.

– Ktokolwiek to zrobił, musi być na kasecie.

– Owszem – potwierdził Reacher.

– Jednak tam parkują setki samochodów.

– Można trochę zawęzić krąg poszukiwań. To sedan. Ze zbyt niskim zawieszeniem, by jechać polną drogą.

– Ten zakulisowy manipulator naprawdę istnieje, prawda?

– Inaczej tego wszystkiego nie można wytłumaczyć.

– Wiesz co? Alan Danuta ma chyba rację. Mój ojciec zamieni Barra na tego manipulatora. Byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił.

Reacher tego nie skomentował.

– Co oznacza, że Barr wyjdzie na wolność – ciągnęła

Helen. – Rozumiesz to, prawda? Nie ma innej możliwości.

Prokuratura miałaby problemy z postawieniem go w stan oskarżenia.

Reacher nadal milczał.

– Mnie też to nie cieszy – powiedziała Helen. – Jednak

dla mnie to tylko kwestia opinii. Poradzę sobie z tym. Przynaj-


mniej taką mam nadzieję. Mogę zrzucić winę na warunki w areszcie. Twierdzić, że nie wyszedł dzięki mnie.

– Jednak? – spytał Reacher.

– Co ty zrobisz? Przyjechałeś tutaj, żeby go pogrążyć, a on wyjdzie na wolność.

– Jeszcze nie wiem, co zrobię – odparł Reacher. – A jakie mam możliwości?

– Tylko dwie, których się obawiam. Możesz przestać mi pomagać w poszukiwaniach zakulisowego manipulatora. Nie znajdę go sama, a Emerson nawet nie będzie próbował.

– A druga?

– Możesz sam wyrównać rachunki z Barrem.

– Jasne.

– Nie możesz tego zrobić. W najlepszym razie dostałbyś dożywocie.

– Gdyby mnie złapali.


– Złapaliby cię. Wiedziałabym, że to twoja robota.

Reacher uśmiechnął się.

– Zakapowałabyś mnie?

– Musiałabym – odparła Helen.


– Nie, gdybyś była moim adwokatem. Nie mogłabyś nic powiedzieć.

– Nie jestem twoim adwokatem.

– Mógłbym cię zatrudnić.

– Rosemary Barr też by wiedziała i wydałaby cię w mgnieniu oka. Franklin również. On też wysłuchał twojej opowieści.

Reacher skinął głową.

– Jeszcze nie wiem, co zrobię – powtórzył Reacher.

– Jak znajdziemy tego faceta?

– Sama powiedziałaś: dlaczego miałbym próbować?

– Ponieważ nie sądzę, żebyś należał do ludzi, którzy zadowalają się połowicznym sukcesem.

Reacher milczał.

– Sądzę, że chcesz poznać prawdę – dodała Helen. -

Myślę, że nie lubisz, kiedy wciskają ci kit. Nie lubisz być

uważany za frajera.

Reacher nadal nic nie mówił.


– A ponadto to wszystko śmierdzi – powiedziała Helen. – Mamy sześć ofiar. Tych pięciu zabitych i samego Barra.

– Jak dla mnie to trochę zbyt szeroka definicja ofiary.

– Doktor Niebuhr podejrzewa, że Barr zawarł ostatnio jakąś znajomość. Jakąś nową przyjaźń. Moglibyśmy pójść tym tropem.

– Barr powiedział mi, że nie ma żadnych nowych przyjaciół – rzekł Reacher. – I że ma ich niewielu.

– Mówił prawdę?

– Myślę, że tak.

– Zatem Niebuhr się myli?

– Niebuhr zgaduje. Jest psychiatrą. Oni potrafią tylko zgadywać.

– Mogłabym zapytać Rosemary.

– Czy ona zna jego przyjaciół?

– Prawdopodobnie. Jest zżyta z bratem.

– Postaraj się zrobić listę – rzekł Reacher.

– Czy doktor Mason też zgaduje?

– Niewątpliwie. Jednak ona chyba zgaduje trafnie.

– Jeśli Niebuhr myli się w kwestii przyjaciela, co zrobimy?

– Coś konstruktywnego.

– Co?

– Ktoś musiał śledzić mnie wczoraj wieczorem i jestem pewien, że jakiś facet szedł za mną dziś rano. Widziałem go na placu. Kiedy znów go zobaczę, zamienię z nim słowo. Powie mi, dla kogo pracuje.

– Tak po prostu?

– Ludzie zwykle mówią mi to, co chcę wiedzieć.

– Dlaczego?

– Ponieważ grzecznie pytam.

– Nie zapomnij grzecznie zapytać Eileen Hutton.

– Będziemy w kontakcie – odparł Reacher.


***

Ruszył na południe, minął swój hotel i znalazł tanią restaurację. Po obiedzie powoli poszedł na północ, przez plac, obok wieżowca z czarnego szkła, pod estakadą autostrady, aż do


sportowego baru. Chociaż prawie przez godzinę był na ulicach, nie zauważył, by ktoś za nim szedł. Żadnych inwalidów w dziwnych garniturach. Nikogo.

Bar był prawie pusty i na wszystkich ekranach leciała transmisja z meczu baseballowego. Znalazł sobie stolik w kącie i oglądał, jak Cardinalsi grają w Houston z Astrosami. Mało istotny mecz pod koniec sezonu między dwiema drużynami bez szans na puchar. W przerwach na reklamy obserwował drzwi. Nikogo nie zauważył. Tutaj, na prowincji, wtorek był jeszcze spokojniejszy niż poniedziałek.


***

Grigor Linsky zadzwonił z komórki.

– Znów jest w barze sportowym – powiedział.

– Widział cię? – zapytał Zek.

– Nie.

– Po co znów poszedł do tego baru?

– Bez powodu. Potrzebował jakiegoś celu, to wszystko. Prawie godzinę paradował po mieście, próbując mnie zwabić.

Chwila ciszy.

– Zostaw go – powiedział Zek. – Przyjdź tu, to porozmawiamy.


***

Alex Rodin zadzwonił do Emersona. Ten był w domu i jadł obiad z żoną oraz dwiema córkami, więc wcale nie miał ochoty odbierać telefonu. Jednak zrobił to. Poszedł do holu i usiadł na drugim stopniu schodów, pochylony, z łokciami opartymi na kolanach, przytrzymując telefon ramieniem.

– Musimy coś zrobić z tym Jackiem Reacherem – powiedział mu Rodin.

– Nie sądzę, żeby on stanowił poważny problem – rzekł Emerson. – Może chciałby, ale nie może negować faktów. Mamy na Barra więcej dowodów, niż nam potrzeba.

– Teraz nie chodzi już o fakty, tylko o amnezję i to, w jakim stopniu obrona zechce ją wykorzystać.

– To zależy od pańskiej córki.


– On ma na nią zły wpływ. Poczytałem sobie o podobnych sprawach. To naprawdę grząski grunt. Nie w tym rzecz, czy Barr pamięta dzień, w którym popełnił tę zbrodnię. Chodzi o to, czy rozumie swoją sytuację, teraz, dzisiaj, i czy mamy wystarczający materiał dowodowy, żeby skazać go bez jego przyznania się do winy.

– Powiedziałbym, że mamy.

– Ja też.

– Jednak Helen musi to przełknąć. Musi się zgodzić. Tymczasem ten facet przez cały czas stoi nad nią i miesza jej w głowie. Znam ją. Nie odpuści, dopóki facet nie zniknie z horyzontu.

– Nie wiem, co mógłbym zrobić.

– Chcę, żebyś go zamknął.

– Nie mogę – odparł Emerson. – Nie bez żadnych zarzutów.

Rodin zamilkł.

– No cóż, miej go na oku – powiedział. – Jeśli choć splunie na chodnik, zamknij go i zrób z nim coś.

– To nie Dziki Zachód. Nie mogę wypędzić go z miasta.

– Wystarczy aresztowanie. Musimy jakoś uwolnić Helen spod jego wpływu. On popycha ją do robienia tego, czego ona wcale nie chce robić. Znam ją. Jeśli zostanie sama, na pewno odpuści sprawę Barra.


***

Wracając samochodem, Linsky był obolały. Godzina na nogach – tylko tyle mógł znieść. Dawno temu wszystkie kości kręgosłupa metodycznie porozbijano mu młotkiem o okrągłej główce, jeden po drugim, poczynając od kości ogonowej i powoli przesuwając się wyżej. Pozwalano, by poprzednia się zrosła, zanim rozbito następną. A kiedy zagoiła się ostatnia, zaczynano od nowa. Nazywali to grana ksylofonie. Ćwiczeniem gam. W końcu stracił rachubę gam, które na nim odegrali.

Jednak nigdy o tym nie mówił. Zekowi przydarzyły się gorsze rzeczy.

Fotele cadillaca były miękkie, więc Linsky wsiadł do niego


z ulgą. Samochód miał cichy silnik, miękkie amortyzatory i dobre radio. Cadillaki były jedną z tych rzeczy, które czyniły Amerykę takim przyjemnym miejscem, razem z ufnymi mieszkańcami i nieporadną policją. Linsky mieszkał w kilku różnych krajach i nie miał żadnych wątpliwości, który z nich jest najlepszy. W innych chodził, biegał lub pełzał w błocie albo ciągnął wózki lub sanie. Tutaj jeździł cadillakiem.

Pojechał nim do domu Zeka, który znajdował się osiem mil na północny zachód od miasta, obok jego wytwórni kruszywa. Powstała tu przed czterdziestoma laty, na bogatym złożu wapienia, który odkryto na terenie farmy. Sam dom był okazałą rezydencją, zbudowaną ponad sto lat temu dla bogatego handlarza suszonych owoców, kiedy krajobraz był jeszcze nietknięty. Burżuazyjna i afektowana, była wygodna niczym cadillac. A przede wszystkim stała na środku wieloakrowej równiny. Kiedyś rozciągały się tu piękne ogrody, ale Zek kazał ściąć wszystkie drzewa i wykarczować zarośla, żeby stworzyć zupełnie równy i odsłonięty teren. Nie było ogrodzenia, bo czy Zek umiałby przeżyć jeszcze jeden dzień za drutami? Z tego samego powodu w domu nie było zamków, rygli ani krat. To był prezent, jaki Zek zrobił samemu sobie. Jednak na swój sposób było to również doskonałe zabezpieczenie. Wokół domu rozmieszczono kamery. Nikt nie zdołałby zbliżyć się tu niepostrzeżenie. W dzień goście byli wyraźnie widoczni co najmniej z dwustu jardów, a po zmroku noktowizory pozwalały ich dostrzec z niewiele mniejszej odległości.

Linsky zaparkował i wygramolił się z samochodu. Noc była cicha. Kruszarnią kończyła pracę o siódmej wieczorem, po czym do świtu stała ponura i cicha. Linsky zerknął w jej kierunku i poszedł w stronę domu. Drzwi frontowe otwarły się, zanim do nich doszedł. W prostokącie ciepłego światła pojawił się Vladimir, który wyszedł mu na spotkanie, co oznaczało, że Chenko też jest na górze. A to oznaczało, że Zek zebrał swoich najlepszych ludzi, czyli był zaniepokojony.

Linsky nabrał tchu, ale bez wahania wszedł do środka. W końcu, czy ktoś mógł mu zrobić coś, czego jeszcze mu nie zrobiono? Z Vladimirem i Chenką było inaczej, ale dla ludzi


mających lata i doświadczenia Linsky'ego nie było już rzeczy przechodzących ludzkie wyobrażenie.

Vladimir się nie odezwał. Tylko zamknął drzwi i poszedł za Linskym na górę. Dom był dwupiętrowy. Parter wykorzystywano wyłącznie jako punkt obserwacyjny. Wszystkie pomieszczenia były całkiem puste, poza jednym pokojem, w którym na długim stole stały cztery monitory, ukazujące szerokokątne obrazy z kamer rozmieszczonych wokół domu. Z pewnością siedział przy nich Sokolov. Albo Raskin. Zmieniali się co dwanaście godzin. Na piętrze znajdowała się kuchnia, jadalnia, salon i biuro. Na drugim sypialnie i łazienki. Wszystkie interesy załatwiano na pierwszym piętrze. Linsky usłyszał dobiegający z salonu głos Zeka, który go wzywał. Wszedł bez pukania. Zek siedział na fotelu, trzymając w dłoniach kieliszek wina. Chenko wyciągnął się na sofie. Vladimir wcisnął się do środka za Linskym i usiadł obok Chenki. Linsky stał i czekał.

– Siadaj, Grigorze – powiedział Zek. – Nikt się na ciebie

nie gniewa. To była wina chłopca.

Linsky kiwnął głową i usiadł na fotelu, trochę bliżej Zeka niż Chenko. Takie ustawienie odzwierciedlało hierarchię. Zek był osiemdziesięciolatkiem, a Linsky po sześćdziesiątce. Chenko i Vladimir mieli po czterdzieści kilka lat, niewątpliwie ważni, ale stosunkowo młodzi. Nie przeżyli tego co Zek i Linsky. Nawet w przybliżeniu.

– Herbaty? – zapytał Zek po rosyjsku.

– Proszę – powiedział Linsky.

– Chenko – powiedział Zek. – Przynieś Grigorowi szklankę herbaty.

Linsky uśmiechnął się w duchu. Fakt, że Chenko miał mu podać herbatę, miał niezwykle doniosłe znaczenie. Zauważył też, że Chenko chętnie wykonał to polecenie. Podniósł się z kanapy, poszedł do kuchni i wrócił ze szklanką herbaty na srebrnej tacce. Chenko był bardzo małym mężczyzną, niskim, żylastym, bez grama tłuszczu. Miał szczeciniaste czarne włosy, sterczące na wszystkie strony, mimo że były krótko ścięte. Vladimir stanowił jego przeciwieństwo. Był bardzo wysoki, mocno zbudowany i jasnowłosy. Niewiarygodnie silny. Bardzo


możliwe, że miał w sobie jakieś niemieckie geny. Może jego babka załapała je w 1941 roku, jak zarazki.

– Rozmawialiśmy – powiedział Zek.

– I? – spytał Linsky.

– Musimy pogodzić się z faktem, że popełniliśmy błąd. Tylko jeden, ale może okazać się kłopotliwy.

– Słupek – mruknął Linsky.

– Na filmie nie ma Barra ustawiającego ten słupek – powiedział Zek.

– Nie ma.

– Czy to będzie problem?

– A twoim zdaniem? – zapytał uprzejmie Linsky.

– Znaczenie tego faktu zależy od obserwatora – odparł Zek. – Detektyw Emerson i prokurator Rodin nie będą się tym przejmowali. To drobny szczegół, którym nie zechcą się zajmować. Bo i po co? Nie będą sami sobie rzucać kłód pod nogi. A nie było jeszcze równie stuprocentowej sprawy. Oni o tym wiedzą. Dlatego uznają, że to nieistotny drobiazg. Może nawet wmówią sobie, że Barr posłużył się innym pojazdem.

– Ale?

– Ale fakt pozostaje faktem. Jeśli żołnierz pójdzie tym śladem, może na coś natrafić.


– Dowody obciążające Barra są niepodważalne.

Zek skinął głową.

– To prawda.

– Czy to im nie wystarczy?

– Z pewnością powinno. Jednak jest możliwe, że Barr już

nie istnieje. Niejako osoba fizyczna mogąca ponosić odpowiedzialność prawną. Ma trwały zanik pamięci. Być może Rodin nie

zdoła postawić go przed sądem. Jeśli tak, to będzie bardzo

rozczarowany. Można oczekiwać, że zacznie szukać nagrody

pocieszenia. A gdyby ta nagroda pocieszenia okazała się cenniejszym trofeum od Barra, czy Rodin mógłby z niej zrezygnować?

Linsky upił łyk herbaty. Była gorąca i słodka.

– I to wszystko przez tę kasetę wideo? – spytał.

– Wszystko zależy od żołnierza – rzekł Zek. – Od jego uporu i wyobraźni.


– To były żandarm – powiedział po angielsku Chenko. -

Wiedzieliście o tym?

Linsky spojrzał na Chenkę. Ten rzadko mówił w tym domu po angielsku. Jego amerykański akcent był doskonały i czasem Linsky podejrzewał, że Chenko się tego wstydzi.

– To niekoniecznie robi na mnie wrażenie – powiedział po rosyjsku Linsky.

– I na mnie – rzekł Zek. – Jednak musimy wziąć to pod uwagę.

– Gdybyśmy go teraz uciszyli, zwróciłoby to uwagę – rzekł Linsky. – Prawda?

– To by zależało od tego, jak zostałoby to zrobione.

– Jakie mamy możliwości?

– Moglibyśmy znów wykorzystać tę rudowłosą dziewczynę – powiedział Zek.

– Ona nic by nie zdziałała. Ten żołnierz to olbrzym i niemal na pewno dobrze wyszkolony w sztuce samoobrony.

– Jednak już kontaktował się z dziewczyną. Wiele osób widziało, jak próbowała napuścić na niego osiłków. Może gdyby znaleziono ją ciężko ranną… W takim wypadku żołnierz byłby głównym podejrzanym. Może policja uciszyłaby go za nas.

– Ona wiedziałaby, kto na nią napadł – rzekł Vladimir. – Wiedziałaby, że to nie żołnierz.

Zek z aprobatą kiwnął głową. Linsky obserwował go. Był przyzwyczajony do jego metod. Zek lubił prowokować ludzi do wyciągania wniosków, jakich oczekiwał, niczym stary Sokrates.

– Zatem może powinno się ją zostawić w takim stanie, żeby nikomu nic nie mogła powiedzieć – podsunął Zek.

– Martwą?

– Zawsze uważaliśmy, że tak jest najbezpieczniej, czyż nie?

– Jednak ona może mieć wielu wrogów – rzekł Vladimir. – Może lubi prowokować mężczyzn.

– Dlatego powinniśmy stworzyć powiązanie. Może powinni ją znaleźć w jakimś wiele mówiącym miejscu. Jakby zaprosił ją do siebie, żeby pogłębić nową znajomość.

– W jego hotelu?


– Nie, raczej na zewnątrz. Jednak blisko. Tam gdzie prędzej znajdzie ją ktoś inny niż żołnierz. Ktoś, kto zadzwoni na policję, kiedy on jeszcze będzie spał. W ten sposób stanie się łatwym celem.

– Dlaczego jej ciało powinno leżeć niedaleko jego hotelu?

– Uderzył ją, a ona z trudem uciekła i umarła niedaleko hotelu.

– Metropole Palace – powiedział Linsky. – Tam się zatrzymał.

– Kiedy? – zapytał Chenko.

– Kiedy chcecie – odparł Zek.


***

Astrosi pokonali Cardinalsów dziesięć do siedmiu po kiepskiej, defensywnej grze obu stron. Mnóstwo słabych uderzeń, wiele błędów. Zwycięstwo w słabym stylu, a porażka w jeszcze gorszym. W połowie meczu Reacher przestał oglądać transmisję. Zamiast tego zaczął rozmyślać o Eileen Hutton. Ona była fragmentem jego mozaiki. Spotkał się z nią raz w Stanach przed wojną w Zatoce, przelotnie w zatłoczonej sali sądowej, i zakładał, że już nigdy jej nie zobaczy, czego żałował. Potem jednak pojawiła się w Arabii Saudyjskiej w trakcie operacji Pustynna Tarcza. Reacher był tam prawie od samego początku, niedawno zdegradowany do kapitana. Pierwsza faza każdej zamorskiej operacji zawsze przypomina wojnę gangów pomiędzy żandarmerią a posłanymi oddziałami, ale mniej więcej po sześciu tygodniach sytuacja się normalizuje i Pustynna Tarcza pod tym względem niczym nie różniła się od innych. Po sześciu tygodniach powstała już sprawna machina prawna, a ta wymagała obecności sprowadzanego z kraju personelu, od strażników więziennych po sędziów. Hutton była jednym z przysłanych tam prokuratorów. Reacher odgadł, że zgłosiła się dobrowolnie, co go cieszyło, ponieważ świadczyło o tym, że prawdopodobnie jest niezamężna.

Była niezamężna. Kiedy pierwszy raz skrzyżowały się ich ścieżki, spojrzał na jej lewą rękę i zobaczył, że nie ma obrączki. Potem spojrzał na jej kołnierz i zobaczył dębowe liście majora.


Wiedział, że byłoby to wyzwanie dla oficera świeżo zdegradowanego do kapitana. Potem spojrzał jej w oczy i zdecydował, że to wyzwanie warto podjąć. W jej niebieskich oczach dostrzegł inteligencję i łobuzerski błysk. A także obietnicę przygody. Właśnie skończył trzydzieści lat i był gotowy na wszystko.

Pomogła mu pustynia. Temperatura rzadko opadała poniżej czterdziestu stopni, więc poza próbnymi alarmami obrony przeciwchemicznej standardowe umundurowanie składało się z szortów i podkoszulka bez rękawów. A Reacher z doświadczenia wiedział, że bliskie kontakty rozgrzanych oraz prawie nagich mężczyzn i kobiet niemal zawsze prowadzą do czegoś dobrego. To na pewno lepsze od listopadowej służby w Minnesocie.

Pierwsze podejście było trochę ryzykowne, biorąc pod uwagę różnicę rang. Kiedy do tego doszło, trochę pokpił sprawę i uratowało go tylko to, że ona była równie chętna jak on i nie bała się tego okazać. Później wszystko szło gładko jak po maśle, przez trzy długie miesiące. Dobre czasy. Potem, jak zawsze, przyszły nowe rozkazy. Nawet się z nią nie pożegnał. Nie było okazji. I już jej później nie zobaczył.

Jutro znów ją ujrzę, pomyślał.


***

Został w barze, dopóki ESPN nie zaczęła ponownie pokazywać sprawozdań, które już widział. Zapłacił rachunek i wyszedł na ulicę, w żółty blask lamp ulicznych. Postanowił nie wracać do Metropole Palace. Doszedł do wniosku, że czas na zmianę. Bez żadnego konkretnego powodu. Tak po prostu podpowiadał mu jego niespokojny duch. Bądź w ruchu. Nigdy nie zatrzymuj się zbyt długo w jednym miejscu. Ponadto Metropole była ponurą starą norą. Nieprzyjemne miejsce, nawet dla kogoś tak mało wymagającego jak on. Tak więc postanowił przenocować w motelu. Tym, który widział, szukając sklepu z częściami samochodowymi. Tym obok salonu fryzjerskiego. Każda fryzura 7 $. Może zdąży się ostrzyc, zanim Eileen Hutton tu przyleci.


Chenko opuścił dom Zeka o północy. Zabrał ze sobą Vladimira. Jeśli ruda miała być śmiertelnie pobita, będzie musiał to zrobić Vladimir. Ponieważ musi to wyglądać prawdopodobnie. Chenko był o wiele za mały, żeby pobić ją tak, jak rozwścieczony żołnierz, mający sześć stóp i pięć cali wzrostu oraz ważący dwieście pięćdziesiąt funtów. Vladimir to co innego. Ten mógł załatwić sprawę jednym uderzeniem, co powinno wyglądać przekonująco podczas autopsji. Seksualna prowokacja, a potem odmowa jej spełnienia i olbrzymi mężczyzna w gniewie zadaje cios trochę silniejszy, niż zamierzał.

Obaj znali tę dziewczynę. Spotkali ją już, ponieważ znała Jeba Olivera. Raz nawet pracowali razem. Wiedzieli, gdzie mieszka – w wynajmowanym mieszkaniu w apartamentowcu, który przycupnął na pustym kawałku terenu w cieniu stanowej autostrady, tam gdzie zaczynała piąć się na estakadę, na południowy zachód od śródmieścia. Wiedzieli, że mieszka sama.


***

Reacher zatoczył szeroki krąg średnicy trzech przecznic, zanim dotarł do motelu. Szedł cicho i nasłuchiwał odgłosu kroków śledzącego go człowieka. Nie usłyszał. Nikogo nie zauważył.

Motel był niemal zabytkowy. Niegdyś musiał być nowy i na topie. Jednak nieubłagany czas i zmiany mody sprawiły, że pozostał w tyle. Był dobrze utrzymany, ale nieodnowiony. Dokładnie taki, jakie lubił.

Obudził recepcjonistę i zapłacił tylko za jedną noc. Przedstawił się jako Don Heffner, który grał na drugiej bazie i w kiepskim dla Yankees sezonie 1934 roku osiągnął wynik.261. Recepcjonista dał mu wielki mosiężny klucz i pokazał, gdzie jest pokój numer osiem. Pokój był ciemny i trochę wilgotny. Wezgłowie łóżka i zasłony na oknach wyglądały na elementy oryginalnego wyposażenia. Armatura łazienki również. Jednak wszystko działało, a drzwi dawały się zamknąć.

Wziął krótki prysznic, po czym bardzo starannie złożył koszulę oraz spodnie i umieścił je pod materacem. Tylko taki sposób prasowania uznawał. Rano rzeczy będą wyglądały


całkiem nieźle. Starannie się ogoli, weźmie prysznic i po śniadaniu pójdzie do fryzjera. Nie chciał popsuć dobrych wspomnień, jakie mogła zachować Hutton. Zakładając, że jakieś zachowała.


***

Chenko zaparkował na wschód od autostrady i razem z Vladimirem przeszedł pod wiaduktem. Przez nikogo niewidziani podeszli od tyłu do budynku, w którym mieszkała dziewczyna. Trzymając się blisko muru, obeszli budynek i dotarli do jej drzwi. Chenko kazał Vladimirowi, żeby się nie pokazywał. Potem delikatnie zapukał do drzwi. Brak reakcji wcale go nie zaskoczył. Było późno, więc pewnie już spała. Chenko zapukał ponownie, tym razem trochę głośniej. I jeszcze raz, najgłośniej jak śmiał. Zobaczył zapalające się w oknie światło. Usłyszał ciche szuranie w środku, a potem jej głos przez szparę między drzwiami a futryną.

– Kto tam? – zapytała.

– To ja – powiedział.

– Czego chcesz?

– Musimy porozmawiać.

– Spałam.

– Przepraszam.

– Jest okropnie późno.

– Wiem – rzekł Chenko. – Jednak to pilna sprawa. Chwila ciszy.

– Zaczekaj moment – powiedziała.

Chenko usłyszał, jak idzie do sypialni. Cisza. Po chwili wróciła. Otworzyła drzwi. Stanęła w nich, zaciskając szlafrok.

– O co chodzi? – zapytała.

– Musisz pojechać z nami – powiedział Chenko.

Vladimir wyszedł z cienia.

– A on po co tu jest? – zapytała Sandy.

– Pomaga mi dzisiaj – odparł Chenko.

– Czego chcecie?

– Musisz pojechać z nami.

– W tym stroju? Nie mogę.


– Słusznie – rzekł Chenko. – Musisz się ubrać. Jak na randkę.

– Na randkę?

– Musisz wyglądać naprawdę super.

– Będę musiała wziąć prysznic. I coś zrobić z włosami.

– Mamy czas.

– Z kim ta randka?

– Musisz tylko się pokazać. Jakbyś szła na randkę.

– O tej porze? Całe miasto śpi.

– Niecałe. Na przykład my nie śpimy.

– Ile dostanę?

– Dwieście – odparł Chenko. – Za późną porę.

– Jak długo to potrwa?

– Tylko chwilę. Musisz tylko gdzieś się pokazać.

– Sama nie wiem…

– Dwie setki za minutę pracy to sporo.

– To nie będzie minuta. Przygotowania zajmą mi godzinę.

– No to dwieście pięćdziesiąt – kusił Chenko.

– W porządku – powiedziała Sandy.


***

Chenko i Vladimir zaczekali w jej salonie, słuchając odgłosów zza cienkiej ściany, słuchając, jak bierze prysznic, używa suszarki, wstrzymuje oddech, robiąc makijaż, pstryknięć gumki od majtek, szelestu materiału na ciele. Chenko zauważył, że Vladimir był poruszony i spocony. Nie z powodu czekającego go zadania, lecz obecności rozebranej kobiety w sąsiednim pomieszczeniu. W pewnych sytuacjach na Vladimirze nie można było polegać. Chenko był rad, że przyjechał tu dopilnować operacji. W przeciwnym razie plan z pewnością ległby w gruzach.

Po godzinie Sandy weszła do pokoju, wyglądając – jak mówią Amerykanie – jak milion dolarów. Włożyła cienką czarną bluzkę, niemal przezroczystą. Pod nią nosiła czarny biustonosz, który formował jej piersi w dwie idealne półkule. Obcisłe czarne spodnie z nogawkami kończącymi się tuż poniżej kolan. Bermudy? Rybaczki? Chenko nie był pewien, jak takie


się nazywają. Na nogach miała czarne szpilki. Jasnoskóra, rudowłosa i zielonooka, wyglądała jak ze zdjęcia w magazynie ilustrowanym.

Szkoda, pomyślał Chenko.

– Moja forsa? – zapytała Sandy.

– Potem – powiedział Chenko. – Kiedy cię odwieziemy.

– Chcę ją zobaczyć.

– Jest w samochodzie.

– To chodźmy ją zobaczyć – powiedziała Sandy.

Poszli gęsiego. Chenko szedł pierwszy, Sandy za nim, a Vladimir zamykał pochód. Przeszli pod estakadą autostrady. Samochód stał dokładnie naprzeciw nich. Był zimny i miał zaparowane szyby. Nie było w nim pieniędzy. Żadnych. Chenko o tym wiedział. Dlatego kiedy znalazł się w odległości sześciu stóp od wozu, przystanął i odwrócił się. Skinął głową do Vladimira.

– Teraz – powiedział.

Vladimir wyciągnął prawą rękę i położył ją od tyłu na ramieniu Sandy. Odchylił jej górną połowę ciała w bok, a lewą pięścią uderzył w prawą skroń, nieco ponad i przed prawym uchem. To był potworny cios. Morderczy. Jej głowa gwałtownie odskoczyła, nogi się ugięły i osunęła się na ziemię jak ubranie zsuwające się z wieszaka.

Chenko przykucnął przy niej. Zaczekał, aż znieruchomieje, a potem dotknął szyi, sprawdzając puls. Nie było go.

– Złamałeś jej kark – powiedział.

Vladimir kiwnął głową.

– To kwestia odpowiedniego punktu – rzekł. – Główne uderzenie jest skierowane w bok, ale istotny jest również lekki obrót. Tak więc to właściwie nie jest łamanie. Raczej przerwanie kręgów. Jak stryczkiem.

– Jak ręka?

– Jutro będzie boleć.

– Dobra robota.

– Staram się.

Otworzyli samochód, podnieśli podłokietnik na tylnym siedzeniu i położyli tam ciało. Miejsca było dostatecznie dużo. Sandy była niewysoka. Potem usiedli z przodu i odjechali.


Zatoczyli spory łuk i podjechali do Metropole Palace od tyłu. Ominęli zatoczkę ze stertami śmieci i znaleźli boczną uliczkę. Zatrzymali się przy wyjściu ewakuacyjnym. Vladimir wysiadł i otworzył tylne drzwiczki. Wyciągnął ciało i zostawił je tam, gdzie upadło. Potem wsiadł do samochodu. Chenko odjechał kawałek, po czym zatrzymał wóz i obejrzał się. Ciało leżało bezwładnie pod murem. Dokładnie naprzeciwko wyjścia awaryjnego. Dość prawdopodobny scenariusz wydarzeń. Zawstydzona i przerażona uciekła z pokoju żołnierza, postanowiła nie czekać na windę, zbiegła po schodach pożarowych i wybiegła na zewnątrz. Może potknęła się i pogłębiła doznany wcześniej uraz kręgosłupa. Może straciła równowagę i wpadła na mur, przerywając już naruszony rdzeń kręgowy.

Chenko odwrócił się twarzą do kierunku jazdy i pojechał nie za szybko, nie za wolno, nie ściągając na siebie uwagi, osiem mil na północny zachód, z powrotem do domu Zeka.

Загрузка...