12

Świt nadszedł, gdy Reacher miał za sobą prawie godzinę jazdy. Niebo zmieniło kolor z czarnego przez szary do purpurowego, a potem zza horyzontu wyłoniło się pomarańczowe słońce. Zgasił światła. Nie chciał jeździć w dzień z zapalonymi światłami. Czysto instynktowne zachowanie, gdy na poboczach koczuje drogówka. Jazda na światłach w biały dzień sugeruje rozmaite rzeczy, na przykład pospieszną nocną ucieczkę przed kłopotami. Mustang był wystarczająco prowokacyjnym wozem. Głośny i agresywny, w dodatku jeden z najczęściej kradzionych modeli.

Jednak ci policjanci, których widział po drodze, nie ruszali się z pobocza. Jadąc z niebudzącą żadnych podejrzeń prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę, nacisnął klawisz odtwarzacza płyt kompaktowych. Natychmiast z głośników popłynął utwór ze średniego okresu kariery Sheryl Crow, co wcale mu nie przeszkadzało. Nie wyłączył odtwarzacza. „Każdy dzień jest krętą drogą”, powiedziała mu Sheryl. Wiem, pomyślał. Nie musisz mi mówić.


***

Przejechał przez rzekę Ohio po długim żelaznym moście, mając słońce nisko po lewej. Przez moment zmieniło leniwy nurt w strumień płynnego złota. Odbijające się od wody słońce rozjaśniło wnętrze samochodu. Kratownice mostu migały za


oknem niczym w świetle stroboskopowym. Rozpraszały uwagę. Zamknął jedno oko i mrużąc drugie, wjechał do Kentucky.

Lokalną drogą pojechał na południe, wypatrując rzeki Black-ford. Według map Ann Yanni był to dopływ Ohio, płynący z południowego wschodu na północny zachód. W pobliżu źródeł tworzył niemal idealnie równoboczny trójkąt z dwiema trzy-milowymi wiejskimi drogami. I według zdobytych przez Helen Rodin informacji ulubiona strzelnica Jamesa Barra znajdowała się gdzieś w tym trójkącie.

Okazało się, że strzelnica to cały ten trójkąt. Po przejechaniu trzech mil Reacher zobaczył po lewej stronie szosy płot z siatki, który pojawił się zaraz za mostem nad Blackford. Ogrodzenie ciągnęło się aż do następnego skrzyżowania i na co czwartym słupku miało tablice z napisem WSTĘP WZBRONIONY STRZELNICA. Potem skręcało pod kątem sześćdziesięciu stopni i biegło jeszcze trzy mile na północ i na wschód. Reacher pojechał wzdłuż płotu i w miejscu, gdzie znów spotykał się z Blackford, znalazł bramę, żwirowy parking oraz kilka niskich chat. Brama była zamknięta na kłódkę. Wisiała na niej ręcznie namalowana tabliczka: Otwarte od 8.00 do zmroku.

Spojrzał na zegarek. Był pół godziny za wcześnie. Po drugiej stronie szosy stał przydrożny bar z blachy aluminiowej. Podjechał tam i zaparkował mustanga przed wejściem. Był głodny. Stek zjedzony w Marriotcie wydawał się odległą przeszłością.


***

Powoli zjadł obfite śniadanie przy stoliku pod oknem, obserwując, co się dzieje po drugiej stronie drogi. O ósmej stały tam już trzy pick-upy, czekające na otwarcie strzelnicy. Pięć po ósmej pojawił się facet w czarnym humwee, na migi przeprosił za spóźnienie i otworzył bramę. Odsunął się na bok i wpuścił klientów. Potem wsiadł z powrotem do swojego humwee i pojechał za nimi. Powtórzył tę samą pantomimę przy drzwiach największej chaty, a potem wszyscy czterej zniknęli w środku. Reacher zamówił następną filiżankę kawy. Postanowił dać facetowi czas na uporanie się z rannym nawałem klientów


i pójść tam później, kiedy będzie mógł rozmawiać. Ponadto kawa była dobra. Zbyt dobra, żeby poprzestać na jednej. Świeżo parzona, gorąca i bardzo mocna.

O ósmej dwadzieścia usłyszał pierwsze strzały. Głuche wibrujące dźwięki, pozbawione siły i wyrazistości przez odległość, wiatr oraz obwałowania. Ocenił, że strzelający znajdują się około dwustu jardów od baru i strzelają na zachód. Strzały padały w długich i równych odstępach – tak strzelają dobrzy strzelcy, celujący w środkowe kręgi tarczy. Potem usłyszał szereg cichszych puknięć z broni krótkiej. Przez chwilę nasłuchiwał tych znajomych dźwięków, a potem zostawił dwa dolary na stole i zapłacił dwunastodolarowy rachunek przy kasie. Wyszedł, wsiadł do mustanga, wyjechał z parkingu i skierował wóz prosto w otwartą bramę strzelnicy.

Zastał faceta z humwee w największej chacie, za sięgającym do pasa kontuarem. Z bliska wyglądał na starszego niż z daleka. Po pięćdziesiątce, przed sześćdziesiątką, rzadkie siwe włosy, zmarszczki, ale trzymał się prosto jakby kij połknął. Miał opalony byczy kark i oczy zdradzające, że był podoficerem piechoty morskiej, gdyby ktoś nie zauważył tatuaży na przedramionach i pamiątek na ścianie za jego plecami. Tatuaże były stare i wyblakłe, a na pamiątki składały się głównie proporczyki i naszywki. Jednak centralnym punktem tej wystawy była pożółkła papierowa tarcza, oprawiona w ramki i chroniona szybą. Pięć skupionych otworów po kulach kalibru.300 w środkowym kręgu i szósty nieco z boku.

– Pomóc w czymś? – zapytał facet.

Spoglądał przez ramię Reachera na stojącego przed chatą mustanga.

– Przybyłem, żeby rozwiązać wszystkie pańskie problemy – powiedział Reacher.

– Naprawdę?


– Nie, wcale nie. Chcę tylko zadać panu kilka pytań.

Facet zawahał się.

– O Jamesa Barra?

– Zgadł pan.

– Nie.


– Nie?

– Nie rozmawiam z reporterami.

– Nie jestem reporterem.

– Tam stoi wypasiony mustang z pięciolitrowym silnikiem. To nie jest policyjny wóz ani z wypożyczalni. Ponadto ma rejestrację z Indiany. Na przedniej szybie ma nalepkę NBC. Dlatego zgaduję, że jest pan reporterem chcącym wypichcić telewizyjny program o tym, jak James Barr korzystał z mojej strzelnicy, przygotowując się do zamachu.

– A tak było?

– Nie mam nic do powiedzenia.

– Jednak Barr bywał tutaj, prawda?

– Nie mam nic do powiedzenia – powtórzył facet.

Powiedział to bez gniewu. Zdecydowanie. Nie wrogo. Po

prostu stanowczo. Nie miał nic do powiedzenia. I koniec. W chacie zrobiło się cicho. Było słychać tylko odgłos strzałów w oddali i cichy pomruk dochodzący z sąsiedniego pomieszczenia. Może lodówka.

– Nie jestem reporterem – powtórzył Reacher. – Pożyczyłem ten samochód od reporterki, to wszystko. Żeby się tu dostać.

– To kim pan jest?

– Po prostu kimś, kto kiedyś znał Jamesa Barra. Chcę dowiedzieć się czegoś o jego przyjacielu, Charliem. Myślę, że to jego przyjaciel Charlie sprowadził go na złą drogę.

Facet nie zapytał: Jaki przyjaciel? Nie spytał: Kim jest Charlie? Tylko pokręcił głową i rzekł:

– Nie mogę panu pomóc.

Reacher przeniósł wzrok na oprawioną w ramki tarczę.

– To pana? – zapytał.

– Jak wszystko, co pan tu widzi.

– Z jakiej odległości?

– Dlaczego pan pyta?

– Ponieważ myślę, że jeśli z sześciuset jardów, to był pan dobry. Jeśli z ośmiuset, to bardzo dobry. A jeżeli z tysiąca, to niewiarygodnie dobry.

– Pan strzela? – spytał facet.


– Kiedyś strzelałem.

– W wojsku?

– Dawne czasy.

Mężczyzna odwrócił się i zdjął tarczę z gwoździa. Delikatnie położył ją na ladzie i podsunął Reacherowi. Na samym dole widniał odręczny napis wyblakłym atramentem: Zawody strzeleckie Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych w 1978. Dystans 1000 jardów. Sierżant Samuel Cash, trzecie miejsce. Poniżej podpisy trzech sędziów.

– Sierżant Cash? – spytał Reacher.

– W stanie spoczynku – odparł facet.

– Ja też.

– Ale nie marines.

– Poznaje pan to po oczach?

– Bez trudu.

– Wojska lądowe – rzekł Reacher. – Mój ojciec był w piechocie morskiej.

– To czyni z pana półczłowieka.

Reacher powiódł palcem po szkle, nad otworami po kulach. Niezłe skupienie pięciu strzałów i szósty odrobinę z boku.

– Niezły wynik – pochwalił.

– Dzisiaj miałbym szczęście, gdyby udało mi się to z dwukrotnie bliższej odległości.

– Ja też – przyznał Reacher. – Czas leci.

– Chce pan powiedzieć, że kiedyś by pan potrafił?

Reacher nie odpowiedział. Prawdę mówiąc, zwyciężył w zawodach strzeleckich Korpusu Piechoty Morskiej na tysiąc jardów dokładnie dziesięć lat po tym, jak Cash zajął trzecie miejsce. Umieścił wszystkie sześć kul w samym środku tarczy, wybijając postrzępiony otwór, który można by zakryć kciukiem. Po kolejnych pracowitych dwunastu miesiącach postawił lśniący puchar na półce swojego biura. To był wyjątkowy rok. Był wówczas w szczytowej formie, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Wtedy nie mógł chybić. Jednak rok później nie bronił swojego tytułu, chociaż dowództwo żandarmerii bardzo tego chciało. Później, patrząc wstecz, zrozumiał, że ta decyzja zapoczątkowała dwa procesy: długie i powolne rozstanie z woj-


skiem oraz narastający niepokój. Początek nieustannego przenoszenia się z miejsca na miejsce i nieoglądania się za siebie. Niechęci do powtarzania czegokolwiek.

– Tysiąc jardów to spora odległość – powiedział sierżant

Cash. – Prawdę mówiąc, od kiedy wyszedłem z wojska, nie

spotkałem nikogo, kto z tej odległości potrafiłby choćby trafić

w tarczę.

– Może udałoby mi się ją przedziurawić – rzekł Reacher.

Cash podniósł ramkę z lady, odwrócił się i odwiesił ją na

miejsce. Wyprostował kciukiem prawej ręki.

– Nie mam tu strzelnicy na tysiąc jardów – powiedział. -

Byłoby to marnowanie amunicji i klienci wpadaliby w kompleksy. Mam jednak niezłą na trzysta, która dziś rano nie jest

używana. Może pan spróbować. Ktoś, kto mógłby trafić w tarczę

z tysiąca, powinien dobrze sobie radzić na trzystu.

Reacher nic nie powiedział.

– Nie uważa pan? – dodał Cash.

– Tak sądzę – przyznał Reacher.

Cash otworzył szufladę i wyjął nową tarczę.

– Pana nazwisko?

– Bobby Richardson – odparł Reacher.

Robert Clinton Richardson, zdobył 301 punktów w 1959, 141 trafień w 134 meczach, ale Yankees i tak zajęli dopiero trzecie miejsce.

Cash wyjął z kieszonki koszuli flamaster i napisał na tarczy R. Richardson, 300 jardów oraz datę i godzinę.

– Trzyma pan dokumentację – zauważył Reacher.

– Z przyzwyczajenia – odparł Cash.

Potem w środkowym kręgu nakreślił X. Litera miała pół cala wysokości i – nakreślona nieco krzywo – mniej niż pół cala szerokości. Zostawił tarczę na ladzie i poszedł do sąsiedniego pomieszczenia, z którego dochodził pomruk lodówki. Wrócił minutę później, niosąc karabin. Był to remington M24 z lunetką Leupolda i dwunogiem. Standardowa broń strzelca wyborowego piechoty morskiej. Karabin wyglądał na używany, ale był w doskonałym stanie. Cash położył go na ladzie. Wyjął magazynek i pokazał Reacherowi, że jest pusty. Odciągnął

rygiel i pokazał pustą komorę. Odruch, rutyna, ostrożność, zawodowa kurtuazja.

– Mój – oznajmił. – Przestrzelany na trzysta jardów. Sam to zrobiłem.

– To mi wystarczy – powiedział Reacher.

I wystarczało. Byłemu żołnierzowi piechoty morskiej, który w 1978 był trzecim strzelcem świata, w takich sprawach można było zaufać.

– Jeden strzał – powiedział Cash.

Wyjął z kieszeni jeden nabój. Pokazał go. Był to pocisk Winchester kalibru.300. Amunicja snajperska. Postawił go dokładnie na literze X. Pocisk zupełnie ją zakrył. Cash uśmiechnął się. Reacher odpowiedział uśmiechem. Rozumiał wyzwanie. Doskonale rozumiał. Trafisz w X, to porozmawiamy o Jamesie Barrze.

Dobrze przynajmniej, że nie muszę walczyć wręcz, pomyślał Reacher.

– Chodźmy – powiedział.


***

Na zewnątrz wciąż nie wiał wiatr i nie było ani gorąco, ani zimno. Idealna pogoda na strzelanie. Żadnych zimnych lub ciepłych prądów wywołujących falowanie lub migotanie powietrza. Żadnych podmuchów. Cash niósł karabin i tarczę, a Reacher jeden nabój. Wsiedli razem do humvee i Cash uruchomił silnik, który zapalił z łoskotem typowym dla diesla.

– Nie lubi go pan? – przekrzyczał hałas Reacher.

– Niespecjalnie – odrzekł Cash. – Wolałbym jakiegoś sedana. Jednak to kwestia image'u. Klienci to lubią.

Wokół ciągnęły się niskie pagórki, porośnięte trawą i karłowatymi drzewami. Ktoś użył spychacza, żeby wyryć w nich szerokie i proste rowy. Były rozmieszczone w kilkusetjardo-wych odstępach, długie na kilkaset jardów i równoległe do siebie. Każdy z tych rowów był strzelnicą na inny dystans. Każdy był oddzielony od innych naturalnymi wzniesieniami terenu i zamknięty wałami, usypanymi z ziemi przemieszczonej przez spychacz. Całość wyglądała jak nieukończone pole gol-


fowe. Częściowo zielone, częściowo nagie, z widocznymi pasmami czerwonej ziemi. Pomalowane na biało kamienie i głazy wytyczały trasy dla pieszych i pojazdów.

– Ta ziemia od zawsze należała do mojej rodziny – powiedział Cash. – Strzelnica to był mój pomysł. Pomyślałem. że mogę zrobić to samo co zawodowi gracze w golfa lub tenisa. No wie pan, po przejściu na emeryturę przeważnie zostają instruktorami.

– I udało się panu? – zapytał Reacher.

– Niezupełnie – przyznał Cash. – Wprawdzie ludzie przyjeżdżają tu postrzelać, ale zmusić kogoś, żeby przyznał, że nie wie, co robi, to jak wyrywanie zębów.

Reacher zobaczył trzy pick-upy zaparkowane przy różnych stanowiskach. Faceci, którzy czekali na otwarcie strzelnicy, byli w trakcie porannych ćwiczeń. Wszyscy trzej leżeli na matach z włókien kokosowych, strzelając, ładując, celując i znowu strzelając.

– Da się wyżyć – odpowiedział Cash na pytanie, którego Reacher nie zadał.

Potem zjechał z głównej drogi i przejechał do końca trzy-stujardowej strzelnicy. Wysiadł, przyczepił papierową tarczę do ramy, wsiadł do samochodu, zawrócił i pojechał z powrotem. Zaparkował i zgasił silnik.

– Powodzenia – powiedział.

Reacher przez moment się nie ruszał. Był bardziej zdenerwowany, niż powinien. Zrobił głęboki wdech, przytrzymał powietrze w płucach i poczuł działanie kofeiny. Niemal niewyczuwalne drżenie. Cztery szybko wypite filiżanki mocnej kawy to kiepskie przygotowanie do celnego strzelania na daleki dystans.

Jednak to tylko trzysta jardów. Trzysta jardów, dobry karabin, sprzyjająca pogoda, brak wiatru. Wystarczy wycelować w sam środek celu i nacisnąć spust. Sam strzał nie był trudny. Problem stanowiło to, co było stawką. Chciał dorwać tego zakulisowego manipulatora bardziej, niż przed laty pragnął zdobyć puchar. O wiele bardziej. Nie wiedział dlaczego. Jednak w tym był cały problem.


Wypuścił powietrze. To tylko trzysta jardów. Nie sześćset. Nie osiemset. Nie tysiąc. Nic trudnego.

Wysiadł z humvee i wziął karabin z tylnego siedzenia. Niosąc go, przeszedł po gołej ziemi do maty z włókien kokosowych. Starannie umieścił karabin na rozstawionych nóżkach, umieszczonych jard za krańcem maty. Pochylił się i załadował broń. Potem stanął za karabinem, przykucnął, klęknął i położył się na macie. Przycisnął kolbę do ramienia. Obrócił głowę w lewo i w prawo, rozglądając się. Miał wrażenie, że jest sam na pustyni. Pochylił głowę. Zamknął lewe oko, a prawe przycisnął do lunetki. Lewą dłoń położył na lufie, przyciskając ją w dół i ciągnąc trochę do tyłu. Teraz miał trzy punkty podparcia. Dwunóg i swoje ramię. Dobra pozycja. Rozłożył nogi i obrócił stopy, tak żeby leżały płasko na macie. Odrobinę podciągnął lewą nogę i wparł kant podeszwy buta w kokosowe włókna, tak by ciężar kończyny dawał jeszcze stabilniejszą pozycję. Rozluźnił mięśnie, przywierając do maty. Wiedział, że wygląda jak zastrzelony, a nie facet przygotowujący się do strzału.

Spojrzał przez lunetkę. Zobaczył bardzo jasny i wyraźny obraz. Odnalazł cel. Wydawało się, że wyciągnąwszy rękę, mógłby dotknąć tarczy. Umieścił krzyż celownika w miejscu, gdzie przecinały się dwie kreski litery X. Nacisnął spust, likwidując luz. Rozluźnił mięśnie. Zrobił wydech. Czuł bicie swego serca. Miał wrażenie, że tłucze mu się w piersi. Kofeina buzowała mu w żyłach. Krzyż celownika tańczył. Podskakiwał i drgał, w lewo i w prawo, w górę i w dół, zataczając maleńkie kręgi.

Reacher zamknął prawe oko. Kazał sercu zwolnić. Wypuścił powietrze z płuc i przez moment nie robił wdechu – sekundę, dwie. Potem znów wdech, wydech, wstrzymanie. Całą energię skierował w dół, w swój brzuch. Pozwolił ramionom opaść. I mięśniom zwiotczeć. Znieruchomiał. Ponownie otworzył oko i zobaczył nieruchomy krzyż celownika. Popatrzył na cel. Czuł go. Pragnął. Nacisnął spust. Poczuł kopnięcie, usłyszał huk i podmuch wzbił z kokosowej maty chmurę kurzu, która zasłoniła mu widok. Podniósł głowę, odkaszlnął i znów przycisnął oko do lunetki.


Dziesiątka.

Litera X znikła. Na jej miejscu ziała równiutka dziura wybita w samym środku, tak że widać było tylko cztery punkciki narysowane długopisem, po jednej na górze i na dole obu kresek. Reacher ponownie odkaszlnął, podniósł się i wstał. Cash zajął jego miejsce i sprawdził wynik przez lunetę.

– Dobry strzał – powiedział.

– Dobry karabin – rzekł Reacher.

Cash odciągnął rygiel i łuska wypadła na matę. Ukląkł, podniósł ją i schował do kieszeni. Potem wstał i niosąc karabin, poszedł w kierunku humvee.

– No i jak, zakwalifikowałem się? – zawołał za nim Reacher.

– Do czego?


– Do rozmowy. Cash odwrócił się.

– Myśli pan, że to był test?

– Mam nadzieję, że tak.

– Może wolałby pan nie usłyszeć tego, co mam do powiedzenia.

– Niech pan spróbuje – zachęcił Reacher. Cash kiwnął głową.

– Porozmawiamy w biurze.

Znów podjechali do ramy i Cash odpiął papierową tarczę. Potem zawrócili i pojechali w kierunku chat. Minęli facetów z pick-upów. Ci wciąż strzelali. Cash zaparkował wóz, weszli do środka i Cash schował tarczę Reachera do szuflady, pod R jak Richardson. Potem poruszył palcami, odnalazł B jak Barr i wyjął gruby plik papierów.

– Chce pan udowodnić, że pański stary kumpel tego nie zrobił? – zapytał.

– Nie był moim kumplem – odparł Reacher. – Kiedyś go znałem, to wszystko.

– I?

– I nie pamiętam, żeby był takim dobrym strzelcem.

– W telewizji mówili, że strzelał z bardzo bliskiej odległości.


– Do ruchomych celów i pod kątem.

– W wiadomościach mówili, że mają niezbite dowody.

– Mają – powiedział Reacher. – Widziałem je.

– Niech pan to obejrzy – powiedział Cash.

Rozłożył tarcze jak talię kart, na całej długości kontuaru. Potem wyrównał je do krawędzi, robiąc miejsce dla następnego rzędu. Ułożył go bezpośrednio pod pierwszym. W końcu leżały tam trzydzieści dwie tarcze, dwa długie rzędy koncentrycznych kręgów, wszystkie z podpisem J. Barr, 300 jardów oraz datami sięgającymi trzech lat wstecz.

– Patrz i płacz – powiedział Cash.

Na każdej tarczy było maksimum trafień.

Reacher obejrzał je, jedną po drugiej. Na każdej w środkowym kręgu widniały równiutkie otwory. Ciasno skupione, doskonałe wyniki. Trzydzieści dwie tarcze, dziesięć strzałów do każdej, trzysta dwadzieścia wystrzelonych pocisków, wszystkie idealnie w środek tarczy.

– To wszystkie jego tarcze? – zapytał Reacher.

Cash skinął głową.

– Jak pan powiedział, trzymam dokumentację.

– Jaka broń?

– Jego własny super match. Wspaniały karabin.

– Policja rozmawiała z panem?

– Niejaki Emerson. Zachował się bardzo przyzwoicie. Musiałem chronić swój tyłek, ponieważ Barr tutaj ćwiczył. Nie

chciałem, żeby to zniszczyło moją reputację. Włożyłem wiele

pracy w tę strzelnicę, a ta historia mogłaby okryć ją złą sławą.

Reacher jeszcze raz obejrzał tarcze. Przypomniał sobie, jak mówił Helen Rodin: „Oni nie zapominają”.

– A jego kolega Charlie? – zapytał.

– W porównaniu z nim był beznadziejny.

Cash zgarnął tarcze Jamesa Barra w stosik i schował je z powrotem w przegródce pod literą B. Potem otworzył inną szufladę, przesunął palcami do S i wyjął inny plik papierów.

– Charlie Smith – powiedział. – Z wyglądu również

były żołnierz. Jednak w jego przypadku Wuj Sam gorzej za

inwestował pieniądze.


Znów zaczął rozkładać tarcze na ladzie, układając je w dwa długie rzędy. Reacher naliczył trzydzieści dwie.

– Zawsze pojawiali się razem? – zapytał.

– Jak chleb z masłem – odparł Cash.

– Różne stanowiska?

– Różne planety – powiedział Cash.

Reacher pokiwał głową. Pod względem liczby uzyskanych punktów wyniki Charliego były gorsze od tych, które uzyskał James Barr. O wiele gorsze. Tarcze świadczyły o tym, że Charlie był bardzo słabym strzelcem. Na jednej były tylko cztery trafienia, wszystkie poza zewnętrznym kręgiem, po jednym w każdym rogu. Na wszystkich trzydziestu dwóch tarczach było łącznie tylko osiem otworów w środkowym kręgu. Jeden w samym środku tarczy. Może strzelającemu dopisało szczęście, wiatr albo rozgrzane powietrze. Siedem tuż przy czerni dziesiątek. Pozostałe kule Charlie rozsiewał po całej tarczy. Większość prawdopodobnie posyłał w powietrze. Procentowo największa liczba trafień przypadała na białe pole między dwoma zewnętrznymi kręgami. Kiepskie, bardzo kiepskie wyniki. Jednak położenie przestrzelin nie było zupełnie przypadkowe. Widać było pewną dziwną prawidłowość. Celował i chybiał. Może miał jakąś wadę wzroku.

– Co to za facet? – zapytał Reacher.

– Charlie? – upewnił się Cash. – Charlie to zagadka. Nie potrafiłem go rozgryźć. Gdyby był lepszym strzelcem, prawie bym się go bał.

– To niski facet, prawda?

– Mały. Ma dziwne włosy.

– Często z panem rozmawiał?

– Skądże. Byli po prostu dwoma facetami z Indiany, którzy przyjeżdżali tutaj, żeby sobie postrzelać. Mam tu wielu takich.

– Patrzył pan, jak strzelali?

Cash przecząco pokręcił głową.

– Nauczyłem się nikomu nie przyglądać. Ludzie odbierają to jako krytykę. Mogą przychodzić do mnie po radę, ale nikt nigdy tego nie robi.

– Barr tutaj kupował amunicję, prawda?


– Lake City. Droga.

– Jego broń też nie była tania.

– Był tego wart.

– Jakiej broni używał Charlie?

– Takiej samej. Bliźniaczo podobnej. W jego przypadku było to śmieszne. Jakby grubas kupił sobie rower wyścigowy z włókna węglowego.

– Ma pan tu osobne stanowiska dla broni krótkiej?

– Jedno, w chacie. Ludzie korzystają z niego, kiedy pada. W pogodne dni pozwalam im strzelać na zewnątrz, na dowolnych stanowiskach. Nie lubię broni krótkiej. Nie ma w niej finezji.

Reacher skinął głową i Cash zgarnął tarcze Charliego na kupkę, pilnując, by były poukładane w chronologicznym porządku. Potem podniósł je i schował z powrotem w przegródce pod literą S.

– Smith to popularne nazwisko – rzekł Reacher. – Prawdę mówiąc, sądzę, że to najczęściej spotykane nazwisko w Ameryce.

– Było prawdziwe – powiedział Cash. – Zawsze sprawdzam prawo jazdy, zanim wydam komuś kartę członkowską.

– Skąd pochodził?

– Sądząc po akcencie? Gdzieś z północy.

– Mogę wziąć jedną z tarcz Jamesa Barra?

– A po cholerę?

– Na pamiątkę – odparł Reacher.

Cash nic nie powiedział.

– Zachowam ją dla siebie – zapewnił Reacher. – Nie

zamierzam sprzedać jej przez Internet.

Cash nadal milczał.

– Barr już tu nie wróci – dodał Reacher. – To pewne

jak cholera. A jeśli naprawdę chce pan pilnować swojego tyłka,

to powinien pan wyrzucić te tarcze.

Cash wzruszył ramionami i wrócił do szafki.

– Ostatnia będzie najlepsza – powiedział Reacher.

Cash przejrzał tarcze i wyjął jedną. Podał mu ją nad kontuarem. Reacher wziął ją, starannie złożył i schował do kieszonki koszuli.


– Powodzenia w tym, co pan robi dla kumpla – rzekł Cash.

– On nie jest moim kumplem. Jednak dziękuję za pomoc.

– Nie ma za co – odparł Cash. – Ponieważ wiem, kim pan jest. Rozpoznałem pana, kiedy zajął pan pozycję strzelecką. Tego nigdy nie zapominam. Zwyciężył pan na zawodach dziesięć lat po mnie. Oglądałem to z trybun. Pańskie prawdziwe nazwisko to Reacher. Reacher skinął głową.

– To uprzejmie z pańskiej strony – dodał Cash – że nie wspomniał pan o tym, kiedy pochwaliłem się, że byłem trzeci.

– Miał pan groźniejszych rywali – rzekł Reacher. – Dziesięć lat później łatwiej było zwyciężyć.


***

Zatrzymał się na stacji benzynowej w Kentucky i zatankował samochód Yanni. Potem zadzwonił z budki do Helen Rodin.

– Ten policjant wciąż tam jest? – zapytał.

– Dwóch – powiedziała. – Jeden w holu, drugi pod moimi drzwiami.

– Czy Franklin już zaczął?

– Od samego rana.

– Jakieś postępy?

– Nic. To pięć przypadkowych osób.


– Gdzie znajduje się biuro Franklina?

Podała mu adres.

Reacher spojrzał na zegarek.

– Spotkamy się tam o czwartej.

– Jak było w Kentucky?

– Dziwnie.


***

Wrócił do Ohio po tym samym żelaznym moście, słuchając, jak Sheryl Crow znowu powtarza mu, że każdy dzień jest krętą drogą. Podkręcił głośność i skręcił w lewo, na zachód. Według map Ann Yanni czterdzieści mil dalej znajdował się wjazd na autostradę. Tam mógł skręcić na północ i po paru godzinach przejechać przez całe miasto na wysokości czterdziestu stóp. Wydawało się to lepszym pomysłem niż jazda ulicami. Domyś-


lał się, że Emerson jest już okropnie sfrustrowany. I w miarę upływu czasu zacznie się wściekać. Reacher na jego miejscu zacząłby. Reacher był Emersonem przez trzynaście lat i w takiej sytuacji jak ta miałby ochotę skopać komuś tyłek, posłałby na ulicę wszystkich swoich ludzi, próbowałby wszystkiego.

Znalazł rozjazd i wjechał na autostradę, kierując się na północ. Wyłączył kompakt, kiedy ten zaczął odtwarzać płytę od początku, i skupił się na jeździe. Przy prędkości siedemdziesięciu mil na godzinę mustang sprawował się bardzo dobrze. Silnik mruczał, kipiąc mocą, jazda nie wymagała finezji. Reacher doszedł do wniosku, że gdyby mógł wpakować taki układ napędowy do jakiegoś obtłuczonego starego sedana, miałby samochód swoich marzeń.


***

Bellantonio siedział w laboratorium już od siódmej rano. Zdjął odciski palców z telefonu znalezionego pod estakadą i nie znalazł nic ciekawego. Potem sprawdził wykaz połączeń. Ostatnie było do Helen Rodin. Przed nim połączono się z telefonem komórkowym Emersona. Najwyraźniej obie rozmowy przeprowadził Reacher. Wcześniej było wiele połączeń z różnymi telefonami komórkowymi należącymi do Specialized Services of Indiana. Może wykonał je Reacher, a może nie. Trudno powiedzieć. Bellantonio skopiował ten wykaz, ale wiedział, że Emerson nic z nimi nie zrobi. Istotny był tylko telefon do Helen Rodin, ale Emerson nie mógł wypytywać obrońcy o treść rozmowy ze świadkiem, choćby nawet podejrzanym o przestępstwo. Byłaby to strata czasu.

Dlatego zajął się kasetami z parkingu. Miał je z czterech dni, dziewięćdziesiąt sześć godzin filmu, prawie trzy tysiące samochodów. Jego ludzie zidentyfikowali wszystkie. Tylko trzy z nich były cadillacami. W Indianie było tak samo jak w większości środkowych stanów. Ludzie przede wszystkim kupowali tu pick-upy, potem terenówki, coupe lub kabriolety. Typowe sedany stanowiły bardzo niewielki procent sprzedanych samochodów i przeważnie były to toyoty, hondy lub średniolitrażowe wozy rodzimej produkcji. Duże samochody osobowe spotykało


się niezmiernie rzadko, a ekskluzywnych marek jeszcze rzadziej.

Pierwszym zarejestrowanym na taśmie cadillakiem był czarny deville. Kamera uchwyciła go, jak wjeżdżał na parking tuż po szóstej rano w piątek. Czarny Piątek, jak nazywał go Bellantonio. O szóstej rano parking był niemal zupełnie pusty. Na filmie było widać, jak deville wjeżdża pochylnią na górę, szybko i pewnie. I wyjeżdża zaledwie po czterech minutach.

Dość czasu, żeby postawić styropianowy słupek.

Na obu migawkach nie było widać kierowcy. Tylko rozmazaną plamę za przednią szybą. Może był to Barr, a może nie. Bellantonio opisał to w raporcie dla Emersona. W myślach zanotował sobie, że powinien sprawdzić, czy czterominutowy postój to najkrótszy z zarejestrowanych na taśmie. Prawdopodobnie tak.

Następnie przejrzał wyniki przeszukania apartamentu Alexandry Dupree. Przydzielił to zadanie jednemu z młodszych asystentów, ponieważ nie było to miejsce zbrodni. Nie mogło tam być nic ciekawego. Zupełnie nic. Oprócz odcisków palców. W apartamencie znaleziono ich mnóstwo, jak w każdym mieszkaniu. Większość należała do dziewczyny, ale były też ślady czterech innych osób. Trzech nie udało się zidentyfikować.

Czwarty zestaw odcisków palców należał do Jamesa Barra.

James Barr był w mieszkaniu Alexandry Dupree. W salonie, w kuchni i w łazience. Nie było co do tego cienia wątpliwości. Wyraźne ślady, idealna zgodność. Pomyłka wykluczona.

Bellantonio sporządził o tym notatkę dla Emersona.

Potem przeczytał raport, który właśnie przesłał mu patolog. Alexandra Dupree zginęła w wyniku jednego silnego uderzenia w prawą skroń, zadanego przez leworęcznego napastnika. Upadła na żwir zawierający materiał organiczny, w tym trawę i ziemię. Jednak znaleziono ją w wybrukowanym zaułku. Tak więc jej ciało zostało przemieszczone po śmierci. Potwierdzały to również inne wyniki sekcji.


Bellantonio wziął nową kartkę papieru i napisał na niej dwa pytania do Emersona: Czy Reacher jest leworęczny? Czy dysponuje jakimś pojazdem?


***

Zek przez cały ranek zastanawiał się, co zrobić z Raskinem, który zawiódł już trzy razy. Najpierw zgubił śledzonego, potem dał się zaskoczyć, a w końcu stracił telefon komórkowy. Zek nie lubił porażek. Bardzo ich nie lubił. Z początku myślał o tym, żeby zdjąć Raskina z ulicy i posadzić przed monitorami w pokoju na parterze. Tylko czy swoje bezpieczeństwo miał powierzyć takiemu nieudacznikowi?

Potem zadzwonił Linsky. Prowadzili poszukiwania od czternastu godzin i nie wpadli na ślad żołnierza.

– Teraz powinniśmy zająć się tą adwokat – powiedział Linsky. – W końcu bez niej nic nie może się zdarzyć. Ona jest najważniejsza. To ona wprawia wszystko w ruch.

– W ten sposób zwiększamy ryzyko – zauważył Zek.

– I tak jest duże.

– Może żołnierz wyniósł się z miasta.

– Może – zgodził się Linsky. – Jednak istotne jest to, co pozostawił. W głowie tej adwokat.

– Zastanowię się – odparł Zek. – Oddzwonię.

– Mamy dalej szukać?

– Zmęczony?

Linsky był wykończony i potwornie bolał go krzyż.

– Nie – skłamał. – Nie jestem zmęczony.

– No to szukaj dalej – powiedział Zek. – Tylko przyślij mi tu Raskina.


***

Kiedy autostrada zaczęła piąć się na estakadę, Reacher zwolnił do pięćdziesięciu. Pozostał na środkowym pasie, mijając odchodzący w prawo zjazd za budynkiem biblioteki. Jeszcze przez dwie mile jechał na północ, po czym zjechał z autostrady na bezkolizyjnym rozjeździe nieopodal salonów samochodowych i sklepów z częściami. Pojechał lokalną drogą na wschód,


a później znów skręcił na północ, na wiejską drogę Jeba Olivera. Po minucie znajdował się już w spokojnej okolicy. Sprys-kiwacze obracały się powoli, a słońce zapalało tęcze w kropelkach wody.

Serce kraju. Kraina tajemnic.

Zatrzymał samochód przy skrzynce pocztowej Oliverów. Mustangiem w żaden sposób nie wjechałby na podjazd. Na nierównym terenie rozwaliłby podwozie. Zawieszenie, rurę wydechową, ośki, rozrząd i tak dalej. Ann Yanni nie byłaby zachwycona. Wysiadł więc i zostawił samochód na poboczu, niski, przyczajony, oślepiająco niebieski w słońcu. Poszedł podjazdem, czując każdy kamień przez cienkie podeszwy butów. Czerwony dodge Jeba Olivera nadal tam stał. Pokrywała go cienka warstwa brązowego pyłu, w której krople porannej rosy pozostawiły kręte kanaliki. W starym budynku panowała cisza. Stodoła była zamknięta na kłódkę.

Reacher minął frontowe drzwi. Przeszedł za budynek, na ganek z tyłu. Matka Jeba siedziała w fotelu. Była ubrana tak samo jak poprzednio, ale tym razem nie miała butelki. Tylko nieruchome spojrzenie oczu wielkich jak spodki. Jedną nogę podwinęła, a drugą kołysała fotelem – chyba dwukrotnie szybciej niż poprzednio.

– Cześć – powiedziała.

– Jeb jeszcze nie wrócił? – zapytał Reacher.

Tylko pokręciła głową. Reacher słyszał te same dźwięki co poprzednio. Syk spryskiwaczy, pisk fotela, skrzypienie desek ganku.

– Ma pani broń? – zapytał.

– Nie lubię broni.

– A telefon?

– Odłączony – powiedziała. – Nie płaciłam. I nie potrzebuję go. W razie potrzeby Jeb pożycza mi komórkę.

– To dobrze – powiedział Reacher.

– A co w tym dobrego? Przecież Jeba tu nie ma.

– Właśnie dlatego to dobrze. Zamierzam włamać się do pani stodoły i nie chcę, żeby wezwała pani policję, kiedy będę to robił. Albo żeby zaczęła pani do mnie strzelać.


– To stodoła Jeba. Nie może pan tam wejść.

– Nie wiem, jak mogłaby mnie pani powstrzymać.

Odwrócił się plecami do niej i poszedł dalej podjazdem. Ten lekko skręcał, prowadząc prosto do podwójnych drzwi stodoły. Te drzwi, tak jak i reszta stodoły, były ze starych desek, na przemian przypiekanych i rozmiękczanych przez letnie upały i zimowe słoty. Reacher opukał je i usłyszał głuchy dźwięk. Natomiast kłódka była fabrycznie nowa, z długim uchem. Ucho kłódki przechodziło przez dwie obejmy z czarnej stali, przyśrubowane do desek drzwi. Reacher dotknął kłódki. Potrząsnął nią. Gruba stal, rozgrzana od słońca. Solidne zamknięcie. Takiej kłódki nie da się łatwo przeciąć ani rozbić.

Jednak zamek jest tylko tak mocny jak to, do czego go przytwierdzono.

Reacher chwycił kłódkę. Pociągnął za nią, najpierw delikatnie, potem coraz silniej. Drzwi pochyliły się ku niemu. Oparł się o nie dłonią i odepchnął od siebie. Przytrzymując je wyprostowaną lewą ręką, prawą szarpnął kłódkę. Śruby ustąpiły, ale tylko trochę. Reacher odgadł, że Jeb dał po drugiej stronie podkładki. Może szerokie. Niedające się łatwo wyrwać.

W porządku, więc nie będzie łatwo.

Złapał kłódkę oburącz i odchylił się do tyłu, jakby jechał na nartach wodnych. Pociągnął z całej siły, wbijając piętę w drewno pod kłódką. Nogi są dłuższe niż ręce, więc był zgięty wpół i kopniak nie miał odpowiedniej siły. Mimo to wystarczył. Stare deski trzasnęły i kłódka się poluzowała. Reacher zebrał siły i spróbował jeszcze raz. Jeszcze bardziej obluzował kłódkę. Nagle deska w lewej połowie drzwi pękła i dwie śruby wyszły. Reacher oparł się lewą ręką o drzwi, a palce prawej wepchnął w powstałą szczelinę. Nabrał tchu i szarpnął. Ostatnia śruba puściła, całe zamknięcie upadło na ziemię, a drzwi stodoły się otwarły. Reacher cofnął się, otworzył je na oścież i wpuścił do środka słoneczny blask.

Spodziewał się, że zobaczy wytwórnię narkotyków: stoły laboratoryjne, łaźnie grzewcze, wagi, palniki gazowe oraz sterty woreczków do pakowania produktu. Lub całą ich stertę, przygotowaną do rozprowadzenia.


Niczego takiego nie zobaczył.

Jasne światło sączyło się przez długie pionowe szpary między deskami. Stodoła miała około czterdziestu stóp długości i dwudziestu szerokości. Była porządnie zamieciona. I zupełnie pusta, nie licząc używanego pick-upa, stojącego dokładnie na jej środku.

Był to chevrolet silverado, kilkuletni i jasnobrązowy jak wypalona glina. Samochód do pracy. Bez dodatkowego wyposażenia. Podstawowy model. Winylowe siedzenia, stalowe felgi, zwykłe opony. Paka czysta, ale podrapana i powyginana. Brak tablic rejestracyjnych. Drzwi były zamknięte i nigdzie w pobliżu nie dostrzegł kluczyków.

– Co to?

Reacher odwrócił się i zobaczył stojącą za nim matkę Jeba Olivera. Przytrzymywała się ręką drzwi, jakby nie chciała przekroczyć progu.

– To pick-up – odparł Reacher.

– Widzę.

– Należy do Jeba?

– Nigdy przedtem go nie widziałam.

– A czym jeździł, zanim kupił ten czerwony samochód?

– Nie tym.

Reacher podszedł do wozu i zajrzał przez szybę od strony kierowcy. Ręczna skrzynia biegów. Ziemia na dywanikach. Sporo mil na liczniku. Jednak żadnych śmieci. Ten samochód dobrze służył komuś, kto dobrze się nim opiekował.

– Nigdy go nie widziałam – powtórzyła kobieta.

Wyglądało na to, że samochód stał tu już od długiego czasu.

Powietrze zeszło z opon. Nie było zapachu oleju ani benzyny. Był zimny, nieruchomy, pokryty warstwą kurzu. Reacher uklęknął i zajrzał pod spód. Nic ciekawego. Podwozie pokryte zaschniętym błotem, porysowane przez kamienie i żwir.

– Od jak dawna tu stoi? – zapytał z ziemi.

– Nie wiem.

– Kiedy umocował kłódkę?

– Jakieś dwa miesiące temu.

Reacher wstał.


– Co spodziewał się pan tu znaleźć? – spytała kobieta.

Reacher odwrócił się twarzą do niej i spojrzał jej w oczy.

Miała powiększone źrenice.

– Więcej tego, co miała pani na śniadanie – odparł. Uśmiechnęła się.

– Myślał pan, że Jeb tutaj gotował?

– A nie?

– Przywozi to jego ojczym.

– Jest pani mężatką?

– Już nie. Mimo to przywozi.

– Jeb był na haju w poniedziałek wieczorem – rzekł

Reacher.

Kobieta znów się uśmiechnęła.

– Matka dzieli się z dzieckiem. No nie? Od czego są matki?

Reacher odwrócił się i ponownie spojrzał na pick-upa.

– Dlaczego trzymał stary wóz pod dachem, a nowy pod gołym niebem?

– Nie mam pojęcia – odparła kobieta. – Jeb zawsze wszystko robi po swojemu.

Reacher wyszedł ze stodoły i zamknął drzwi. Potem kciukami wepchnął śruby na miejsce. Pod ciężarem kłódki znów wysunęły się do połowy. Poprawił je najlepiej, jak mógł, a potem zostawił w spokoju i odszedł.

– Czy Jeb wróci? – zawołała za nim kobieta.

Reacher nie odpowiedział.


***

Mustang stał przodem na północ, więc Reacher pojechał na północ. Głośno nastawił odtwarzacz kompaktowy i przez dziesięć minut jechał przed siebie w kierunku nieuchwytnego horyzontu.


***

Raskin wykopał sobie grób koparką Caterpillar. Była to ta sama maszyna, która została użyta do niwelacji terenu wokół domu Zeka. Miała dwudziestocalową łyżkę z czterema stalowymi zębami. Łyżka powoli chwytała wielkie kęsy ziemi


i kładła ją na boku. Silnik warczał, raz głośniej, a raz ciszej, a sine obłoczki spalin unosiły się pod niebo Indiany.

Raskin urodził się pod rządami komunistów i wiele widział. Afganistan, Czeczenia, niespodziewany przewrót w Moskwie. Ktoś inny na jego miejscu już dawno by zginął i ten fakt w połączeniu z wrodzonym rosyjskim fatalizmem sprawiał, że zupełnie nie przejmował się swoim losem.

– Ukaz - powiedział Zek. Rozkaz niepodlegający dyskusji.

– Niczewo - odparł Raskin. Nie ma sprawy.

Sam obsługiwał koparkę. Wybrał miejsce, które dom zasłaniał przed oczami pracowników kruszalni. Wykopał równy dół, szeroki na dwadzieścia cali, mający sześć stóp długości i głębokości. Wydobytą ziemię sypał na prawo, od wschodu, jak barierę pomiędzy sobą a domem. Kiedy skończył, wycofał maszynę i zgasił silnik. Wyszedł z kabiny i czekał. Nie miał dokąd uciec. Zresztą ucieczka nie miała sensu. I tak by go znaleźli, a wtedy nawet nie miałby grobu. Zapakowaliby go do plastikowych worków, pięciu lub sześciu. Czarne plastikowe worki z różnymi częściami jego ciała zawiązaliby drutem. Obciążone cegłami, wrzuciliby do rzeki.

Widywał już, jak to robili.

W oddali zobaczył wychodzącego z domu Zeka. Niski i krępy mężczyzna, stary i zgarbiony, idący raźnym krokiem, świadczącym o energii i zdecydowaniu. Ostrożnie stawiał kroki po nierównym terenie, patrząc to pod nogi, to przed siebie. Pięćdziesiąt jardów, sto. Podszedł do Raskina i przystanął. Wsunął okaleczoną dłoń do kieszeni i wyjął mały rewolwer, trzymając go za osłonę spustu kikutem wskazującego palca. Wyciągnął rękę i Raskin wziął od niego broń.

– Ukaz - powiedział Zek.

– Niczewo - powtórzył Raskin. Krótki, przyjazny, autoironiczny dźwięk, jak de rien po francusku, jak de nada po hiszpańsku, albo prego po włosku. Do usług.

– Dziękuję – powiedział Zek.

Raskin odszedł i stanął przy wąskim brzegu dołu. Odchylił bębenek i zobaczył jeden nabój. Zamknął bębenek i obrócił go, aż nabój znalazł się we właściwym miejscu. Wtedy od-


ciągnął kurek i włożył lufę do ust. Obrócił się, stając twarzą do Zeka, a plecami do dołu. Ostrożnie cofnął się, aż jego pięty znalazły się na samej krawędzi. Stał nieruchomo, sztywno wyprostowany, jak skoczek olimpijski, szykujący się do trudnego salta w tył z trampoliny.

Zamknął oczy.

Nacisnął spust.

W promieniu mili wrony, kracząc, wzbiły się w niebo. Krew zmieszana z kawałkami mózgu i kości zatoczyła w powietrzu idealną parabolę. Ciało Raskina wpadło do dołu. Wrony znów usiadły na ziemi i w ciszy słychać było pomruk pracujących w oddali kruszarek kamienia. Zek wgramolił się do kabiny koparki i zapuścił silnik. Wszystkie dźwignie były zakończone gałkami wielkości kul bilardowych, co bardzo ułatwiało manipulowanie nimi okaleczonymi rękami.


***

Reacher zatrzymał się piętnaście mil na północ od miasta i zaparkował mustanga na wielkim żwirowym rozjeździe w kształcie litery V, w miejscu gdzie stykały się dwa sąsiednie kręgi pól. Te pola były wszędzie, na północy, południu, wschodzie i zachodzie, ciągnęły się w nieskończoność równymi szeregami. Na każdym stało urządzenie nawadniające. W powietrzu unosiła się mgiełka pary wodnej. Z bliska urządzenia nawadniające wyglądały jak wielkie buldożery. Albo jak statki kosmiczne, które właśnie wylądowały. Na środku każdego pola sterczała pionowo rura wodna niczym wysoki metalowy komin. Ramię spryskiwacza odchodziło od niej poziomo i tryskało wodą z niezliczonych otworów rozmieszczonych w równych odstępach na całej jego długości. Na samym końcu było wsparte na pionowej nodze, zakończonej kołem z gumową oponą. To koło było równie duże jak te, na których lądują samoloty. Toczyło się wyżłobioną koleiną, bez końca.

Reacher przyglądał się temu i czekał, aż koło najbliższego takiego urządzenia znajdzie się dostatecznie blisko. Wtedy podszedł i stanął przy nim. Zaczął iść obok koła. Sięgało mu prawie do pasa. Ramię spryskiwacza znajdowało się wysoko


nad jego głową. Mając koło po prawej, Reacher towarzyszył mu w jego długiej wędrówce po okręgu. Szedł w wodnej mgiełce. Była zimna. Woda głośno syczała. Koło pokonywało drobne nierówności terenu. Była to powolna wędrówka. Ramię miało około stu pięćdziesięciu stóp długości, więc obwód koła miał ponad trzysta jardów. Średnica razy n. Powierzchnia to Π razy promień do kwadratu, tak więc ponad siedem tysięcy osiemset jardów kwadratowych. Ponad półtora akra. Co oznaczało, że jałowe naroża stanowiły trochę mniej niż dwa tysiące dwieście jardów kwadratowych. Ponad pięćset jardów kwadratowych w każdym narożu. Jak naroża tarczy. Mustang stał zaparkowany na jednym z takich naroży i proporcjonalnie miał taką samą wielkość jak dziura po kuli.

Na jednej z tarcz Charliego, w samym rogu.

Reacher wrócił do punktu wyjścia trochę mokry i w ubłoconych butach. Wyszedł z kręgu i stanął nieruchomo na żwirze, twarzą na zachód. W oddali nagle stado wron wzbiło się w powietrze i znów opadło. Reacher wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Znalazł uchwyty oraz przełącznik na desce rozdzielczej, po czym opuścił dach. Spojrzał na zegarek. Miał dwie godziny do umówionego spotkania w biurze Franklina. Wyciągnął się na siedzeniu i pozwolił, by słońce wysuszyło mu ubranie. Wyjął z kieszeni złożoną tarczę i przyglądał się jej przez długą chwilę. Powąchał ją. Podniósł i popatrzył, jak słońce prześwieca przez równiutkie otwory. Potem znów schował tarcze do kieszeni. Spojrzał w górę i zobaczył tylko niebo. Zamknął oczy i zaczął rozmyślać o ego i motywie, złudzeniach i rzeczywistości, winie i niewinności oraz prawdziwej naturze przypadku.

Загрузка...