Reacher czytał kiedyś, że karbowane podeszwy wynalazł jakiś żeglarz, szukający obuwia pozwalającego utrzymać równowagę na śliskim pokładzie. Facet wziął zwykłe tenisówki o gładkich podeszwach i zaczął robić brzytwą niewielkie nacięcia. W wyniku wielu eksperymentów doszedł do wniosku, że najlepsze są nacięcia poprzeczne, faliste i położone blisko siebie. Takie karbowanie działa jak miniaturowa opona. Powstała cała nowa gałąź przemysłu. Zaczęto używać takiego obuwia nie tylko na jachtach, przystaniach i w portach, ale podczas kąpieli i letnich spacerów. Teraz takie obuwie jest powszechnie używane. Reacher nie lubił go. Dla niego było za cienkie, zbyt lekkie i nietrwałe.
Jednak było ciche.
Zauważył tego faceta w skórzanym płaszczu, gdy tylko wyszedł z Marriotta. Trudno byłoby nie zauważyć. Odległość trzydziestu jardów, niewielki kąt, dobre światło padające z rozmieszczonych wszędzie jarzeniówek. Zerknął w lewo i zobaczył go całkiem wyraźnie. Zauważył reakcję. Tamten przystanął na widok Reachera, co zdradzało, że był jednym z jego wrogów. Reacher poszedł prosto przed siebie, odtwarzając w myślach obraz, który jeszcze miał przed oczami. Z jakim przeciwnikiem miał do czynienia? Reacher przymknął oczy i skupił się, stawiając trzy kroki na oślep.
Biały, średniego wzrostu, średniej budowy ciała, rumiana twarz i pomarańczowożółte włosy w blasku ulicznych lamp.
Policjant?
Nie. Świadczyła o tym kurtka. Niemodny krój, wypchane ramiona, dwurzędowa, ze skóry kasztanowego koloru. W dzień z pewnością była czerwonobrązowa. Lakierowana. Zdecydowanie błyszcząca. Nieamerykańska. Takich nie było nawet na wyprzedażach, na których można kupić skórzaną odzież po czterdzieści dziewięć dolców. Z pewnością zagraniczna. Wschodnioeuropejska, tak jak garnitur tamtego kaleki z placu. Nie tania, po prostu inna. Rosyjska, bułgarska, estońska – gdzieś stamtąd.
Zatem to nie policjant.
Reacher maszerował dalej. Szedł cicho, wsłuchując się w odgłos kroków czterdzieści jardów za plecami. Krótsze kroki, grubsze podeszwy, skórzane, cichy chrzęst żwiru, stuk gumowych obcasów. To nie Charlie. Tego faceta nikt nie nazwałby małym. Niezbyt duży, ale na pewno nie niski. I nie miał ciemnych włosów. Ten mężczyzna nie zabił dziewczyny. Nie był wystarczająco duży. Tak więc trzeba dodać jeszcze jednego przeciwnika. Razem nie czterech, lecz pięciu. Co najmniej. Może więcej.
Plan?
Czy ten facet ma broń? Zapewne, ale tylko krótką. Nie trzymał nic w ręku. A Reacher był optymistą w kwestii swoich szans jako ruchomego celu dla faceta strzelającego z broni krótkiej z odległości stu dwudziestu stóp. Broń krótka nadaje się do strzelania w pomieszczeniach, a nie na ulicy. Przeciętny zasięg celnego strzału to około dwunastu stóp. Tu odległość była dziesięciokrotnie większa. Ponadto było tak cicho, że Reacher usłyszałby trzask bezpiecznika. Zdążyłby zareagować.
Co więc robić? Korciło go, żeby zawrócić i załatwić tego faceta. Tak dla zabawy. Demonstracja siły. Reacher lubił demonstracje siły. Zademonstruj swoją siłę, tak brzmiało jego credo. Pokaż, z kim mają do czynienia.
Może powinien.
A może nie. Przyjdzie na to czas.
Maszerował dalej. Szedł cicho, miarowo. Chciał, żeby śledzący go facet wpadł w ten rytm. Hipnotyzujący. Lewa, prawa, lewa, prawa. Oczyścił umysł z wszystkich ubocznych myśli, skupiając je tylko na krokach za plecami, wydzielając je z tła, koncentrując się na nich. Były tam, ciche, lecz wyraźnie słyszalne. Chrup, chrup, chrup, chrup. Lewa, prawa, lewa, prawa. Hipnotyzujące. Dosłyszał cichy pisk telefonu komórkowego. Sekwencja szybko następujących po sobie elektronicznych pisków tak cichutkich, że niemal niesłyszalnych, przyniesionych przez wietrzyk.
Skręcił w prawo i szedł dalej. Lewa, prawa, lewa, prawa. Na ulicach było pusto. Po godzinach pracy śródmieście zamierało. Władze miasta miały jeszcze wiele do zrobienia, zanim zacznie tętnić życiem. To pewne. Szedł dalej. Słyszał cichy złowieszczy szmer kroków czterdzieści stóp za plecami. Pisk telefonu komórkowego. Z kim tam rozmawiasz, kolego? Szedł dalej. Na najbliższym rogu przystanął. Zerknął w prawo i skręcił w lewo, w szeroką i prostą boczną uliczkę, za osłoną czteropiętrowego budynku.
I pobiegł. Pięć kroków, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, szybko i cicho, przez ulicę na chodnik po drugiej stronie, minął pierwszą boczną uliczkę i skręcił w drugą. Przyczaił się w cieniu, w ciemnej bramie. Wyjście awaryjne, zapewne z jakiegoś teatru lub kina. Położył się na ziemi. Tamten na pewno już przyzwyczaił się do śledzenia idącego. Instynktownie będzie patrzył sześć stóp nad ziemią. Może nie zauważy leżącego.
Reacher czekał. Usłyszał kroki na chodniku po drugiej stronie ulicy. Facet widział, jak śledzony obiekt skręca za róg ulicy z chodnika po jej lewej stronie. Podświadomie będzie się koncentrował na tej, a nie tamtej stronie ulicy. Zacznie szukać nieruchomej postaci w zaułkach i bramach po lewej.
Reacher czekał. Kroki zbliżały się. Facet był już blisko. Nagle Reacher go zobaczył. Śledzący szedł chodnikiem po lewej stronie ulicy. Powoli. Wyglądał na niezdecydowanego. Zerknął przed siebie, na lewo i znów przed siebie. Trzymał przy uchu telefon komórkowy. Przystanął. Znieruchomiał. Spoj-
rzał przez prawe ramię na bramy i zaułki po drugiej stronie ulicy. Warto sprawdzić?
Tak.
Zaczął przesuwać się bokiem do tyłu, jak krab, twarzą do ulicy, kątem oka sprawdzając chodnik po prawej stronie. Jak na puszczonym wstecz filmie. Znikł z pola widzenia Reachera. Ten cicho wstał i przeszedł w głąb zaułka, w głęboki mrok na jego końcu. Znalazł grubą rurę kanału wentylacyjnego i schował się za nią. Przysiadł w kucki i czekał.
To było długie oczekiwanie. Potem znów usłyszał kroki. Na chodniku. W zaułku. Powolne, ciche, ostrożne. Facet szedł na palcach. Nie było słychać stukania obcasów. Tylko chrzęst żwiru pod skórzanymi podeszwami. Cichutki i odbijany jeszcze cichszym echem przez ściany zaułka. Facet był coraz bliżej. Całkiem blisko.
Dostatecznie blisko, by poczuć jego zapach.
Wody kolońskiej, potu, skóry. Zatrzymał się cztery stopy od kryjówki Reachera i bezradnie wpatrywał się w ciemność. Jeszcze krok i przejdziesz do historii, koleś. Jeszcze jeden krok i dla ciebie gra się zakończy.
Mężczyzna odwrócił się i poszedł w stronę ulicy.
Reacher wstał i podążył za nim, szybko i bezgłośnie. Role się zmieniły. Teraz ja idę za tobą. Czas zapolować na myśliwego.
Reacher był większy niż przeciętny mężczyzna i pod pewnymi względami trochę niezdarny, ale w razie potrzeby potrafił poruszać się bezszelestnie i umiał śledzić podejrzanych. Była to umiejętność nabyta w trakcie długiej praktyki. Wymagająca przede wszystkim ostrożności i umiejętności przewidywania. Trzeba wyczuć, kiedy obiekt zwolni, przystanie, odwróci się, obejrzy. Jeśli tego nie potrafisz, musisz zachować maksymalną ostrożność. Lepiej ukryć się dziesięć jardów dalej, niż ryzykować wpadkę.
Facet w skórzanej kurtce przeszukał zaułki i bramy po obu stronach ulicy. Niezbyt dokładnie, ale wystarczająco. Zajrzaw-
szy wszędzie, ruszył dalej, popełniając ten sam błąd co wszyscy niezbyt dokładni: uważając, że jeszcze nie skrewił i obiekt nadal jest przed nim. Dwukrotnie konsultował się przez telefon. Mówił cicho, a jego głos nie zdradzał wzburzenia. Reacher przemykał od jednej smugi cienia do drugiej, trzymając się daleko w tyle, ponieważ zbliżali się do jasnych lamp na końcu ulicy. Prowadzone przez faceta w skórzanej kurtce poszukiwania stały się coraz bardziej pobieżne. Widocznie stracił nadzieję i wpadł w panikę. Od następnego zakrętu dzieliło go jeszcze dwadzieścia stóp, gdy zatrzymał się i znieruchomiał.
Zrezygnował. Tak po prostu. Stojąc na środku chodnika, wysłuchał wiadomości przekazanej przez telefon, odpowiedział coś, a potem opuścił ręce i rozluźnił się. Nieco zgarbiony, poszedł przed siebie, żwawo i głośno, nie kryjąc się, jak człowiek nie myślący o niczym innym prócz tego, jak dostać się z punktu A do punktu B. Reacher zaczekał chwilę, aż nabrał pewności, że to nie podstęp. Potem ruszył za nim, bezszelestnie przemykając z cienia w cień.
Raskin minął drzwi baru sportowego i poszedł ulicą. W oddali widział już samochód Linsky'ego. I Chenki. Oba cadillaki stały zaparkowane jeden za drugim przy krawężniku, czekając na niego i na raport o klęsce. No cóż, oto jestem, pomyślał.
Jednak Linsky nie miał mu za złe porażki. Głównie dlatego, że krytykowanie kogoś wyznaczonego przez Zeka byłoby krytykowaniem Zeka, a na to nikt by się nie odważył.
– Pewnie zabłądził – orzekł Linsky. – Może wcale nie chciał znaleźć się na tej ulicy. Pewnie nadłożył drogi bocznymi uliczkami. Albo zboczył gdzieś, żeby się odlać. Potrwało to chwilę, więc znalazł się za tobą.
– Sprawdzałeś, czy nie idzie za tobą? – spytał Vladimir.
– Oczywiście – skłamał Raskin.
– I co teraz? – zapytał Chenko.
– Zadzwonię do Zeka – odparł Linsky.
– Będzie strasznie wkurzony – zauważył Vladimir. – Prawie mieliśmy tego faceta.
Linsky zadzwonił ze swojej komórki. Przekazał złe wieści i wysłuchał odpowiedzi. Raskin obserwował jego minę. Jednak z twarzy Linsky'ego nigdy nie dało się niczego wyczytać. Umiejętność nabyta w drodze wieloletniej praktyki, z konieczności. Ponadto rozmowa była krótka. Odpowiedź Linsky'ego była zwięzła. Niezrozumiała. Nieartykułowane trzaski w słuchawce.
Linsky rozłączył się.
– Szukamy dalej – oznajmił. – W promieniu pół mili Od miejsca, gdzie widział go Raskin. Zek przyśle nam Sokolova. Mówi, że w pięciu na pewno nam się uda.
– Niczego nie możemy być pewni – zauważył Chenko. – Oprócz bólu tyłka i bezsennej nocy.
Linsky podał mu telefon.
– No to zadzwoń do Zeka i powiedz mu to.
Chenko zamilkł.
– Weź północ, Chenko – powiedział mu Linsky. – Vladimir, południe. Raskin, sprawdź jeszcze raz wschód. Ja wezmę zachód. Sokolov pójdzie tam, gdzie będzie potrzebny, kiedy tu dotrze.
Raskin jak najszybciej poszedł z powrotem na wschód, tą samą drogą, którą przyszedł. Plan Zeka miał sens. Ostatnio widział Reachera zaledwie przed kwadransem, a idący ostrożnie uciekinier nie mógł przejść w tym czasie więcej niż pół mili. Tak więc elementarna logika wskazywała, że Reacher jest niedaleko. W tym kręgu o promieniu jednej mili. Już raz go znaleźli. Znajdą i drugi.
Wrócił aż do szerokiej i prostej ulicy prowadzącej do autostrady i skręcił na południe, w kierunku estakady. Wracał po swoich śladach. Przeszedł przez półmrok zalegający pod wiaduktem i skierował się ku pustej parceli na następnym rogu. Trzymał się blisko ściany. Skręcił.
I wtedy ściana runęła na niego.
A przynajmniej takie odniósł wrażenie. Otrzymał silny cios w tył głowy, aż zachwiał się i pociemniało mu w oczach. Potem
spadł na niego kolejny cios, po którym ugięły się pod nim kolana i upadł na twarz. Zanim stracił przytomność, poczuł jeszcze czyjąś rękę grzebiącą mu w kieszeni i wyjmującą telefon komórkowy.
Trzymając w dłoni ciepły telefon, Reacher wrócił pod wiadukt. Oparł się o betonowy filar szerokości pokoju motelowego. Stanął tak, że był skryty w cieniu, lecz jego ręce oświetlał blask pobliskiej lampy. Wyjął przedartą wizytówkę z numerami telefonów i zadzwonił do Emersona.
– Tak? – odezwał się Emerson.
– Zgadnij kto – powiedział Reacher.
– To nie jest gra, Reacher.
– Tylko dlatego, że ty przegrywasz.
Emerson nic nie powiedział.
– No i co, łatwo mnie znaleźć? – zapytał Reacher. Nie dostał odpowiedzi.
– Masz długopis i papier?
– Oczywiście.
– Zatem słuchaj – powiedział Reacher. – I rób notatki. Podał mu numery rejestracyjne obu cadillaków.
– Podejrzewam, że jeden z tych samochód był przed piątkiem na parkingu, żeby zostawić styropianowy słupek. Powinieneś sprawdzić numery rejestracyjne, przejrzeć kasety, zadać kilka pytań. Znajdziesz zorganizowaną grupę liczącą co najmniej sześć osób. Słyszałem kilka nazwisk. Raskin i Sokolov są najwyraźniej niskiej rangi. Chenko i Vladimir. Ten ostatni wygląda na faceta, który mógł zabić dziewczynę. Jest wielki jak kamienica. Ponadto ich przywódca, którego nazwiska nie wymienili. Około sześćdziesiątki i chyba po operacji kręgosłupa. Rozmawiał ze swoim szefem, którego nazywał Zekiem.
– To rosyjskie nazwiska.
– Tak sądzisz?
– Oprócz Zeka. Co to za nazwisko?
– To nie nazwisko. Zek to określenie. Po prostu pseudonim.
– Co oznacza?
– Poczytaj sobie w podręcznikach historii, to się dowiesz.
Cisza. Odgłos pisania.
– Powinieneś tu przyjść – powiedział Emerson. – Porozmawiać ze mną w cztery oczy.
– Jeszcze nie – odparł Reacher. – Rób, co do ciebie należy, a wtedy się nad tym zastanowię.
– Robię, co do mnie należy. Tropię zbiega. To ty zabiłeś tę dziewczynę. Nie jakiś facet, o którym gdzieś słyszałeś, wielki jak kamienica.
– Jeszcze jedno – powiedział Reacher. – Myślę, że facet o nazwisku Chenko to niejaki Charlie i przyjaciel Jamesa Barra.
– Dlaczego?
– Odpowiada rysopisowi. Niski szatyn z włosami sterczącymi jak szczotka.
– James Barr miał przyjaciela Rosjanina? Nasze śledztwo tego nie wykazało.
– Jak powiedziałem, rób, co do ciebie należy.
– Wszyscy robimy. Nikt nie wspominał o rosyjskim przyjacielu.
– Mówi jak rodowity Amerykanin. Sądzę, że miał coś wspólnego z tym, co zdarzyło się w piątek, co oznacza, że cała szóstka może być w to zamieszana.
– W jaki sposób?
– Nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć. Zadzwonię jutro.
– Jutro będziesz w więzieniu.
– Tak jak teraz? Śnij dalej, Emerson.
– Gdzie jesteś?
– Niedaleko – odparł Reacher. – Śpij dobrze, detektywie.
Rozłączył się, schował wizytówkę Emersona z powrotem do kieszeni i wyjął serwetkę z numerem Helen Rodin. Zadzwonił do niej i schował się w mroku za filarem.
– Tak? – powiedziała Helen Rodin.
– Tu Reacher.
– Wszystko u ciebie w porządku? Pod moimi drzwiami stoi policjant.
– Nie mam nic przeciwko temu – rzekł Reacher. – On
też. Zapewne wyrabia nadgodziny i płacą mu czterdzieści dolarów za każdą.
– W wiadomościach o szóstej pokazali twoją twarz. To głośna historia.
– Nie martw się o mnie.
– Gdzie jesteś?
– Tu i tam. Robię postępy. Widziałem Charliego. Podałem Emersonowi numer rejestracyjny jego samochodu. A ty poczyniłaś jakieś postępy?
– Niezupełnie. Mam tylko pięć przypadkowych osób. Nie znajduję żadnego powodu, dla którego ktoś miałby kazać Jamesowi Barrowi zabić jedną z nich.
– Potrzebny ci Franklin. Potrzebna ci pomoc.
– Nie stać mnie na Franklina.
– Chcę, żebyś znalazła dla mnie pewien adres w Kentucky.
– W Kentucky?
– Strzelnicę, na której ćwiczył James Barr.
Reacher usłyszał, jak odłożyła telefon i zaczęła przekładać kartki. Potem znów podniosła słuchawkę i podała mu adres. Ten nic Reacherowi nie mówił. Numer drogi, nazwa miast, stanu, kod.
– Co Kentucky ma z tym wspólnego? – spytała Helen.
Reacher usłyszał nadjeżdżający samochód. Wóz jechał powoli,
po lewej, miał grube opony. Reacher wyjrzał zza filaru. Policyjny radiowóz z wyłączonymi światłami, patrolujący okolicę. W środku dwaj policjanci, wyciągający szyje, rozglądający się na boki.
– Muszę już iść – powiedział.
Wyłączył telefon i położył go na ziemi przy podstawie filaru. Emerson na pewno zidentyfikował już numer aparatu, którego położenie można zlokalizować za pomocą sygnału, jaki co piętnaście sekund wysyła do sieci, regularnie jak w zegarku. Dlatego Reacher zostawił aparat na ziemi i ruszył na zachód, czterdzieści stóp poniżej biegnącej górą szosy.
Po dziesięciu minutach był naprzeciw wieżowca z czarnego szkła, w cieniu autostrady, twarzą do wjazdu. Przy krawężniku
stał zaparkowany pusty radiowóz. Wydawało się, że stoi tu już jakiś czas. Długo. Policjant pilnuje drzwi Helen, pomyślał Reacher. Przeszedł przez ulicę i zszedł po pochylni. Do podziemnego parkingu, gdzie beton był pomalowany na biało i co piętnaście stóp paliły się lampy fluorescencyjne. Wszędzie zalegały plamy światła i mroku. Reacher miał wrażenie, że wyszedł zza kulis i idzie przez szereg jasno oświetlonych scen. Strop był niski. Widział grube prostokątne słupy szkieletu konstrukcyjnego budynku. Szyb windy znajdował się na środku. Parking był zimny, cichy, o wymiarach czterdzieści jardów na mniej więcej sto dwadzieścia.
Czterdzieści jardów.
Tak jak dobudowana część parkingu przy First Street. Reacher cofnął się, aż dotknął plecami muru. Potem podszedł do przeciwległej ściany. Trzydzieści pięć kroków. Odwrócił się jak pływak wykonujący nawrót i wycofał się. Trzydzieści pięć kroków. Poszedł na ukos do odległego kąta. Tam zalegał mrok. Reacher przecisnął się między dwiema furgonetkami NBC i znalazł niebieskiego forda mustanga, który zapewne należał do Ann Yanni. Wóz był czysty i lśniący. Niedawno woskowany. Ze względu na składany dach miał małe szyby. Przednia była porysowana i przyciemniona.
Spróbował otworzyć drzwi po stronie pasażera. Zamknięte. Obszedł samochód od przodu i spróbował od strony kierowcy. Klamka się poruszyła. Otwarte. Rozejrzał się i otworzył drzwi.
Nie włączył się alarm.
Sięgnął ręką i nacisnął przycisk blokady. Z cichym szczękiem otworzyły się zamki obu drzwi i bagażnika. Zamknął drzwi po stronie kierowcy i podszedł do bagażnika. Na podłodze leżała zapasowa opona. W jej środek był wciśnięty podnośnik oraz rurka, która jednocześnie pełniła funkcję dźwigni i klucza nasadowego do kół. Reacher wyjął rurę i zamknął bagażnik. Otworzył drzwi po stronie pasażera i wsiadł.
W samochodzie unosił się zapach perfum i kawy. Reacher otworzył schowek na rękawiczki i znalazł plik map drogowych oraz skórzane etui wielkości notesu. W etui był kwit ubezpieczenia oraz karta rejestracyjna, oba wystawione na panią
Janinę Lornę Ann Yanni, zamieszkałą w Indianie. Schował etui i zamknął schowek. Odnalazł dźwignię i jak najniżej opuścił swój fotel. Potem odchylił oparcie, najdalej jak mógł, czyli niewiele. Później przesunął cały fotel do tyłu, robiąc sobie miejsce dla nóg. Wyciągnął koszulę ze spodni, położył rurkę na nogach i wygodnie usiadł. Wyciągnął się. Spodziewał się, że będzie musiał czekać około trzech godzin. Próbował zasnąć. Śpij, kiedy możesz, głosiła stara żołnierska zasada.
Emerson najpierw skontaktował się z przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym. Upewnił się, że numer, który pojawił się na wyświetlaczu jego aparatu, to numer telefonu komórkowego. Należał do firmy figurującej w książce adresowej pod nazwą Specialized Services of Indiana. Emerson kazał początkującemu detektywowi skontaktować się z tą firmą, a także powiedzieć przedsiębiorstwu telekomunikacyjnemu, żeby zlokalizowali telefon. Te poczynania zostały uwieńczone połowicznym sukcesem. Pierwszy trop wiódł w ślepy zaułek, gdyż Specialized Services of Indiana należała do zagranicznego koncernu zarejestrowanego na Bermudach i nie miała w mieście swej siedziby. Jednak przedsiębiorstwo telekomunikacyjne zawiadomiło go, że telefon komórkowy zgłasza się z jednego miejsca i jednocześnie na trzech podstacjach, co oznaczało, że znajduje się w centrum i łatwo będzie go namierzyć.
Rosemary Barr oczarowała strażnika departamentu więziennictwa na piątym piętrze szpitala i otrzymała zgodę na odwiedzenie brata po godzinach. Kiedy jednak dotarła do jego pokoju, zastała go pogrążonego we śnie. Tak więc jej wysiłki poszły na marne. Siedziała przy nim przez pół godziny, ale się nie ocknął. Obserwowała monitory. Serce biło mu mocno i regularnie. Oddychał głęboko. Wciąż był przykuty do łóżka i głowę miał w imadle, ale leżał zupełnie nieruchomo. Spojrzała na kartę choroby, chcąc się upewnić, że ma dobrą opiekę.
Zauważyła notatkę lekarza: możliwe wczesne stadium PA? Nie miała pojęcia, co to może oznaczać, a tak późno po południu nie mogła znaleźć nikogo, kto zechciałby jej to wytłumaczyć.
Przedsiębiorstwo telekomunikacyjne ustaliło położenie telefonu na mapie śródmieścia i przesłało faksem wynik do Emersona. Ten wyrwał kartkę z maszyny i przez pięć minut usiłował znaleźć jakiś sens tej informacji. Spodziewał się zobaczyć trzy strzałki zbiegające się w hotelu, barze lub restauracji. Zamiast tego spotykały się na pustej parceli pod estakadą autostrady. Przez moment ujrzał oczyma duszy Reachera śpiącego w kartonowym pudle. Potem doszedł do wniosku, że poszukiwany porzucił telefon, co dziesięć minut później potwierdził wysłany tam na poszukiwanie patrol.
Tylko dla formalności włączył komputer i wprowadził numery rejestracyjne, które podał mu Reacher. Oba należały do cadillaców deville, czarnych i zarejestrowanych jako własność Specialized Services of Indiana. Napisał pod tą informacją ślepy zaułek i dołączył kartkę do akt.
Reacher budził się za każdym razem, gdy słyszał odgłos silnika windy. Stalowe liny przenosiły ten warkot, a dudnienie kabin niosło się szybem. Pierwsze trzy razy były fałszywymi alarmami. To tylko jacyś anonimowi urzędnicy wracali do domu po ciężkim dniu pracy. Mniej więcej w czterdziestominutowych odstępach zjeżdżali na dół, wlekli się do swoich samochodów i odjeżdżali. Trzykrotnie w garażu robiło się cicho, smród zimnych spalin rozwiewał się, a Reacher znów zasypiał.
Za czwartym razem nie zasnął. Usłyszał pomruk ruszającej windy i spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści pięć. Czas na show. Zaczekał i usłyszał dźwięk otwierających się drzwi windy. Tym razem nie przyjechał nią tylko samotny facet w garniturze, lecz cały tłum. Osiem lub dziesięć osób. Hałasowali. Najwidoczniej cała ekipa wieczornych wiadomości NBC.
Reacher wcisnął się w fotel pasażera i schował metalową rurkę pod połę koszuli. Poczuł chłód metalu na brzuchu. Wbił wzrok w podsufitkę i czekał.
Jakiś grubas w obszernych dżinsach wyłonił się z mroku i znikł, pięć stóp od przedniego zderzaka mustanga. Miał postrzępioną siwą brodę i podkoszulek ze zdjęciem zespołu Grateful Dead pod wyciągniętym swetrem. Na pewno z obsługi technicznej. Może kamerzysta. Podszedł do srebrzystego pick-upa i wsiadł. Po nim nadszedł facet w perłowoszarym garniturze i z pomarańczowym makijażem. Miał mnóstwo włosów i białe zęby. Z całą pewnością nie technik, może od pogody, albo od sportu. Minął mustanga z drugiej strony i wsiadł do białego forda taurusa. Potem przeszły razem trzy kobiety, młode i niedbale ubrane, być może kierowniczka studia, planu i operatorka miksera wizji. Przecisnęły się między bagażnikiem mustanga a maską wozu transmisyjnego. Samochód zatrząsł się, trzykrotnie potrącony. Później rozdzieliły się i poszły każda do swojego wozu.
Potem przeszły jeszcze trzy osoby.
I wreszcie Ann Yanni.
Reacher nie zauważył jej, dopóki nie chwyciła za klamkę drzwiczek. Przystanęła i zawołała coś do jednej z koleżanek. Otrzymała odpowiedź, powiedziała jeszcze coś, a potem otworzyła drzwi. Pochyliła się, usiadła w fotelu i zaczęła się obracać. Miała na sobie stare dżinsy i nową jedwabną bluzkę. Ta ostatnia wyglądała na drogą. Reacher odgadł, że Ann Yanni była na wizji, ale za biurkiem, widoczna od pasa w górę. Włosy miała sztywne od lakieru. Zatrzasnęła drzwiczki. Później spojrzała na prawo.
– Siedź cicho – powiedział Reacher. – Albo cię zastrzelę.
Wymownie poruszył schowaną pod koszulą rurką. Szeroka na pół cala, długa i prosta, wyglądała jak lufa. Ann Yanni patrzyła na nią wstrząśnięta. Z bliska wyglądała na szczuplejszą i starszą niż na ekranie telewizora. Wokół oczu miała zmarszczki, maskowane pudrem. Mimo to była bardzo ładna. Miała niewiarygodnie regularne rysy, wyraziste i zdecydowane, jak większość telewizyjnych osobowości. Jej bluzka miała idealnie
wyprasowany kołnierzyk, lecz trzy górne guziki były rozpięte. Elegancka, a jednocześnie seksowna.
– Trzymaj ręce tak, żebym mógł je widzieć – powiedział
Reacher. – Na kolanach. – Nie chciał, żeby nacisnęła klakson. – Kluczyki na konsolę.
Nie chciał, żeby włączyła alarm. Te nowe fordy, którymi jeździł, miały czerwony przycisk na tablicy zdalnego sterowania. Domyślał się, że to guzik alarmu.
– Po prostu siedź spokojnie – rzekł. – Grzecznie i cicho.
Wszystko będzie dobrze.
Wdusił przycisk po swojej stronie, zamykając drzwi.
– Wiem, kim jesteś – powiedziała.
– Też wiem, kim ty jesteś – odparł.
Nadal trzymał dłoń pod koszulą i czekał. Yanni siedziała nieruchomo, z rękami na kolanach, ciężko oddychała i bała się coraz bardziej, słysząc warkot zapuszczanych silników. Po parkingu snuł się siwy dym spalin. Jej koleżanki odjechały, jedna po drugiej. Nie oglądając się za siebie. Koniec długiego dnia.
– Siedź cicho – powtórzył Reacher – a nic ci się nie
stanie.
Yanni zerknęła na boki. Zobaczył, że napięła mięśnie.
– Nie rób tego – ostrzegł Reacher. – Nic nie rób. Inaczej strzelę. W brzuch. Albo w udo. Wykrwawisz się w dwadzieścia minut. Będzie bardzo bolało.
– Czego chcesz? – zapytała.
– Chcę, żebyś była cicho i nie ruszała się. Jeszcze parę minut.
Zacisnęła zęby, zamilkła i siedziała cicho. Odjechał ostatni samochód. Ten biały taurus. Facet z mnóstwem włosów. Od pogody albo sportu. Wykręcił z piskiem opon i z rykiem silnika pomknął po pochylni. Po chwili te dźwięki ucichły i na parkingu zapadła głucha cisza.
– Czego chcesz? – zapytała ponownie Yanni.
Miała drżący głos. Szeroko otwarte oczy. Trzęsła się. Myślała o gwałcie, morderstwie, torturach, ćwiartowaniu. Reacher włączył oświetlenie kabiny.
– Chcę, żebyś dostała nagrodę Pulitzera – powiedział.
– Co?
– Albo Emmy, czy co tam dostajecie.
– Co?
– Chcę, żebyś wysłuchała pewnej opowieści – rzekł.
– Jakiej opowieści?
– Patrz – powiedział Reacher.
Podniósł koszulę. Pokazał jej rurkę spoczywającą na jego brzuchu. Wytrzeszczyła oczy, gapiąc się na nią. Albo na bliznę po odłamku. Lub na jedno i drugie. Nie wiedział. Zważył rurkę w dłoni. Podniósł ją do światła.
– Z twojego bagażnika – wyjaśnił. – To nie broń. Wcisnął przycisk z boku, otwierając wszystkie drzwi.
– Możesz iść – powiedział. – Jeśli chcesz.
Złapała za klamkę.
– Jednak jeśli pójdziesz – ostrzegł Reacher – więcej mnie nie zobaczysz. Nie poznasz tej opowieści. Dostanie ją ktoś inny.
– Przez cały wieczór pokazywaliśmy twoje zdjęcie – powiedziała. – A policja w całym mieście rozprowadza plakaty. Zabiłeś tę dziewczynę.
Reacher pokręcił głową.
– Prawdę mówiąc, nie zabiłem i to jest część opowieści.
– Jakiej opowieści? – powtórzyła.
– O piątkowych wydarzeniach – powiedział Reacher. – Było trochę inaczej, niż się wszystkim wydaje.
– Zaraz wysiądę z samochodu – powiedziała Yanni.
– Nie – odparł Reacher. – To ja wysiądę. Przepraszam, że cię zdenerwowałem. Jednak potrzebuję twojej pomocy, a ty mojej. Dlatego wysiądę. Ty zamkniesz drzwi, uruchomisz silnik i z nogą na hamulcu uchylisz okno. Porozmawiamy przez szparę. Będziesz mogła odjechać w każdej chwili.
Nic nie powiedziała. Patrzyła wprost przed siebie, jakby w ten sposób mogła sprawić, żeby znikł. Otworzył drzwi po swojej stronie. Wysiadł, odwrócił się i ostrożnie położył rurkę na fotelu. Potem zamknął drzwi i spokojnie stał. Wetknął sobie
koszulę do spodni. Usłyszał stuk blokowanych drzwi. Włączyła silnik. Zapalone światła hamowania rzuciły czerwoną poświatę na beton. Zobaczył, jak wyciągnęła rękę i zgasiła światło w kabinie. Jej twarz skryła się w mroku. Usłyszał zgrzyt dźwigni zmiany biegów. Tylne światła błysnęły, gdy wrzuciła jedynkę. Potem światła hamowania zgasły, ryknął silnik i samochód pomknął naprzód, by zatoczyć szerokie koło na pustym parkingu. Zapiszczały opony. Karbowana guma na gładkim betonie. Pisk odbił się głośnym echem. Samochód skierował się w stronę wyjazdu i gwałtownie przyspieszył.
W następnej chwili jednak zahamował.
Mustang stanął przednimi kołami już na stromym wyjeździe. Reacher poszedł ku niemu, pochylając głowę, żeby zajrzeć do środka przez tylną szybę. Nie rozmawiała przez komórkę. Siedziała tam, patrząc przed siebie, trzymając dłonie na kierownicy. Światła hamowania płonęły czerwienią tak jaskrawą, że bolały oczy. Podwójna rura wydechowa dygotała. Wydobywał się z niej biały dym. Krople wody skapywały z niej, tworząc bliźniacze maleńkie kałuże.
Reacher podszedł do bocznych drzwi. Opuściła trochę szybę. Nachylił się, żeby widzieć jej twarz.
– Dlaczego potrzebuję twojej pomocy? – zapytała.
– Ponieważ piątkowy temat za szybko się skończył – odparł. – Możesz go jednak odświeżyć. Ma drugie dno. To istna bomba. Obsypią cię nagrodami. Dostaniesz lepszą pracę. CNN wy depcze ścieżkę do twoich drzwi.
– Uważasz, że jestem aż tak ambitna?
– Uważam, że jesteś dziennikarką.
– A co to ma oznaczać?
– To, że dziennikarze lubią opowieści. Lubią znać prawdę.
Milczała prawie przez minutę, patrząc przed siebie. Silnik cicho warczał, rozgrzewając się. Reacher czuł, jak maszyna rwie się naprzód, walcząc z hamulcami. Potem Ann Yanni zerknęła w dół, wyciągnęła rękę i przesunęła dźwignię biegów na jałowy. Mustang potoczył się odrobinę do tyłu i znieruchomiał. Reacher przesunął się bokiem, żeby być naprzeciwko okna. Yanni obróciła głowę i spojrzała na niego.
– Zatem opowiedz mi tę historię – rzekła. – Powiedz
mi prawdę.
Opowiedział jej, siedząc na betonie i starając się wyglądać nieszkodliwie. Niczego nie pominął. Omówił wszystkie wydarzenia, fakty, teorie i domysły. Potem zamilkł i czekał na jej reakcję.
– Gdzie byłeś, kiedy została zabita ta dziewczyna? – zapytała.
– Spałem w motelu.
– Sam?
– Całą noc. Pokój numer osiem. Mam mocny sen.
– Nie masz alibi.
– Nigdy się go nie ma, kiedy jest potrzebne. To fundamentalne prawo przyrody.
Spoglądała na niego przez długą chwilę.
– Czego ode mnie chcesz? – spytała w końcu.
– Chcę, żebyś sprawdziła ofiary. Zastanowiła się.
– Moglibyśmy to zrobić – powiedziała. – Mamy do tego ludzi.
– Nie dość dobrych – rzekł Reacher. – Chcę, żebyś wynajęła niejakiego Franklina. Helen Rodin może powiedzieć ci o nim więcej. Jest w tym budynku, dwa piętra nad tobą.
– Dlaczego sama nie wynajęła tego Franklina?
– Ponieważ ją na to nie stać. Ciebie stać. Zakładam, że masz swój budżet. Tydzień pracy Franklina zapewne kosztuje mniej niż jedna fryzura waszego faceta od prognozy pogody.
– I co potem?
– Potem razem poskładamy to w całość.
– Jak duża jest ta historia?
– Rozmiaru Pulitzera. Albo Emmy. I nowej posady.
– Skąd wiesz? Nie jesteś z branży.
– Byłem w wojsku. Powiedziałbym, że to warte Brązowej Gwiazdy. To chyba odpowiednik Pulitzera. W każdym razie lepsze to niż nic.
– Sama nie wiem – odparła. – Powinnam cię wydać.
– Nie możesz – powiedział. – Wystarczy, że wyjmiesz
telefon, a wybiegnę z parkingu. Nie znajdą mnie. Próbowali przez cały dzień.
– Nie dbam o nagrody – powiedziała.
– No to zrób to dla zabawy – rzekł. – Dla zawodowej satysfakcji.
Odchylił się w bok i wyjął z kieszeni serwetkę z numerem telefonu Helen Rodin. Przytrzymał ją przy szparze okna. Yanni delikatnie wzięła od niego serwetkę, starając się nie dotknąć przy tym jego palców.
– Zadzwoń do Helen – powiedział Reacher. – Teraz.
Wstawi się za mną.
Yanni wyjęła z torebki komórkę i włączyła ją. Patrzyła na wyświetlacz, czekając na zalogowanie do sieci, a potem wybrała numer. Oddała Reacherowi serwetkę. Nasłuchiwała sygnału.
– Helen Rodin? – spytała.
Potem podniosła szybę i Reacher nie słyszał reszty rozmowy. Miał nadzieję, że naprawdę rozmawiała z Helen. Mogła patrzeć na serwetkę, a zadzwonić pod inny numer. Nie 911, ponieważ wystukała dziesięć cyfr. Mogła jednak zadzwonić do dyżurnego oficera. Jako reporterka mogła znać ten numer na pamięć.
Jednak na linii była Helen. Yanni znów opuściła szybę i przez szparę podała mu telefon.
– To prawda? – zapytała go Helen.
– Nie wiem, czy już podjęła decyzję – odparł Reacher. – Jednak to może się udać.
– Czy to dobry pomysł?
– Ona ma możliwości. Ponadto zainteresowanie mediów może nam się przydać.
– Oddaj jej słuchawkę.
Reacher przekazał telefon. Tym razem Yanni nie podniosła szyby, więc Reacher słyszał ostatnią część rozmowy. Z początku reporterka wydawała się sceptycznie nastawiona, później neutralna, a wreszcie przekonana. Umówiła się na spotkanie na trzecim piętrze, z samego rana. Potem się rozłączyła.
– Pod jej drzwiami stoi policjant – ostrzegł Reacher.
– Mówiła mi – powiedziała Yanni. – Jednak oni szukają ciebie, nie mnie.
– 1 co zamierzasz zrobić?
– Jeszcze nie zdecydowałam. Chyba najpierw powinnam zrozumieć, skąd ty się wziąłeś w tej sprawie. Najwyraźniej nie obchodzi cię los Jamesa Barra. Zatem robisz to dla jego siostry? Rosemary?
Reacher patrzył, jak mu się przygląda. Kobieta i dziennikarka.
– Częściowo ze względu na Rosemary – odparł.
– Częściowo?
– Głównym powodem jest ten zakulisowy manipulator. Siedzi tam sobie, myśląc, że jest taki sprytny. To mi się nie podoba. Nigdy nie lubiłem takich ludzi. Mam ochotą pokazać mu, że wcale nie jest taki sprytny.
– Traktujesz to jako wyzwanie?
– On kazał zabić tę dziewczynę, Yanni. Była tylko głupim, słodkim dzieciakiem, chcącym się trochę zabawić. Nie powinien był otwierać tych drzwi. Zasługuje, żeby coś z nich wyskoczyło i dopadło go. Oto co sądzę.
– Prawie jej nie znałeś.
– To nie czyni jej mniej niewinną.
– W porządku.
– Co w porządku?
– NBC zatrudni Franklina. Zobaczymy, co nam to da.
– Dzięki – rzekł Reacher. – Jestem zobowiązany.
– Powinieneś.
– Jeszcze raz przepraszam. Za to, że cię przestraszyłem.
– O mało nie umarłam ze strachu.
– Bardzo mi przykro.
– Jeszcze coś?
– Tak – odrzekł Reacher. – Muszę pożyczyć twój samochód.
– Mój samochód?
– Twój samochód.
– Po co?
– Żeby się w nim przespać, a potem pojechać do Kentucky.
– A co jest w Kentucky?
– Fragment układanki.
Yanni pokręciła głową.
– To szaleństwo.
– Jestem ostrożnym kierowcą.
– Pomagałabym zbiegłemu przestępcy.
– Nie jestem przestępcą – sprostował Reacher. – Przestępca to ktoś skazany za przestępstwo po procesie sądowym. Tak więc nie jestem zbiegłym przestępcą. Nie zostałem aresztowany ani o nic oskarżony. Jestem podejrzany, to wszystko.
– Nie mogę pożyczyć ci samochodu po tym, jak przez cały wieczór pokazywaliśmy twoją podobiznę.
– Możesz powiedzieć, że mnie nie rozpoznałaś. To rysunek, nie zdjęcie. Może nie jest zbyt dokładny.
– Masz inną fryzurę.
– No widzisz. Dziś rano byłem u fryzjera.
– Ale rozpoznałabym twoje nazwisko. Przecież nie pożyczyłabym samochodu nieznajomemu człowiekowi, gdybym przynajmniej nie znała jego nazwiska, prawda?
– Może podałem ci fałszywe. Spotkałaś kogoś, kto miał inne nazwisko i był niepodobny do tego z rysunku, to wszystko.
– Jakie nazwisko?
– Joe Gordon – odparł Reacher.
– Kto to taki?
– W tysiąc dziewięćset czterdziestym roku grał na drugiej bazie Yankees. Zajęli trzecie miejsce. Nie z winy Joego. Dobrze się spisywał. Rozegrał dokładnie tysiąc meczów, w których zdobył tysiąc punktów.
– Dużo wiesz.
– Jutro będę wiedział więcej, jeśli pożyczysz mi samochód.
– A jak dziś wrócę do domu?
– Zawiozę cię.
– I dowiesz się, gdzie mieszkam.
– Już to wiem. Sprawdziłem dowód rejestracyjny. Musiałem się upewnić, że to twój samochód.
Yanni nic nie powiedziała.
– Nie bój się – powiedział Reacher. – Gdybym chciał
cię skrzywdzić, już bym to zrobił, prawda? Jestem ostrożnym kierowcą – powtórzył. – Bezpiecznie dowiozę cię do domu.
– Wezwę taksówkę – powiedziała. – Tak będzie lepiej
dla ciebie. Na ulicach jest pusto, a ten samochód rzuca się
w oczy. Policja wie, że należy do mnie. Wciąż mnie zatrzymują.
Twierdzą, że przekroczyłam dopuszczalną prędkość, ale tak
naprawdę to chcą zdobyć autograf albo zajrzeć mi w dekolt.
Ponownie użyła telefonu komórkowego i kazała taksówkarzowi wjechać na parking. Potem wysiadła z samochodu, zostawiając włączony silnik.
– Zaparkuj w ciemnym kącie – poradziła. – Tam będziesz bezpieczniejszy, zanim zacznie się poranny ruch.
– Dzięki – odparł Reacher.
– Zrób to zaraz – nalegała. – Twoja twarz była w wiadomościach, które taksówkarz na pewno oglądał. Przynajmniej taką mam nadzieję. Potrzebna mi większa oglądalność.
– Dzięki – powtórzył Reacher.
Yanni odeszła i stanęła przy wyjeździe z parkingu, jakby czekała na autobus. Reacher zajął jej miejsce za kierownicą, wrzucił wsteczny i wycofał samochód w głąb parkingu. Potem wykręcił i zaparkował przodem do muru w odległym kącie. Zgasił silnik i patrzył w lusterko. Pięć minut później zielono-biały crow vic zjechał po pochylni i Ann Yanni usiadła z tyłu. Taksówka zawróciła, wyjechała na ulicę i na parkingu zapadła cisza.
Reacher pozostał w mustangu Ann Yanni, ale nie na parkingu pod wieżowcem z czarnego szkła. Byłoby to zbyt ryzykowne. Gdyby Yanni zmieniła zdanie, stanowiłby nieruchomy cel. Mógł sobie wyobrazić, jak ze strachu lub pod wpływem wyrzutów sumienia sięga po telefon i dzwoni do Emersona. On właśnie smacznie sobie śpi w moim samochodzie, stojącym w kącie służbowego parkingu. Jest tam teraz. Dlatego trzy minuty po odjeździe taksówki ponownie zapuścił silnik, opuścił parking i pojechał na ten przy First Street. Tamten też był pusty. Wjechał na pierwsze piętro i zaparkował w tym samym miejscu co James Barr. Nie wrzucił pieniędzy do parkometru. Tylko
wyjął plik map Ann Yanni, zaplanował jutrzejszą trasę, a potem odsunął fotel, odchylił oparcie i zasnął.
Obudził się po pięciu godzinach, przed świtem, i pojechał na południe, do Kentucky. Zanim wyjechał poza granicę miasta, widział trzy radiowozy. Jednak policjanci nie zwracali na niego uwagi. Byli zbyt zajęci polowaniem na Jacka Reachera, żeby tracić czas na nękanie urodziwej reporterki.