16

Przez moment stali w ciemności i ciszy na parkingu pod oknami biura Franklina. Potem Yanni poszła do swojego mustanga po płytę Sheryl Crow. Dała ją Cashowi. Ten otworzył humvee, pochylił się i wsunął płytę do odtwarzacza. Potem dał Franklinowi kluczyki. Franklin usiadł za kierownicą. Cash zajął miejsce obok niego i położył sobie na kolanach M24. Reacher, Helen Rodin i Ann Yanni upchnęli się z tyłu.

– Włączcie ogrzewanie – powiedział Reacher.

Cash pochylił się w lewo i nastawił maksymalną temperaturę. Franklin zapuścił silnik. Wyjechał tyłem na ulicę. Wykręcił i ruszył na zachód. Później skręcił na północ. Silnik głośno pracował, a samochód trząsł. Włączyło się ogrzewanie i nawiew powietrza. W kabinie zrobiło się ciepło, a potem gorąco. Skręcili na zachód i na północ, znów na zachód i na północ, jadąc drogami przecinającymi pola. Trasa składała się z długich prostych odcinków, przerywanych ostrymi zakrętami. Wreszcie pokonali ostatni. Franklin wyprostował się za kierownicą i przyspieszył.

– To tam – powiedziała Yanni. – Wprost przed nami,

jakieś trzy mile stąd.

– Włącz muzykę – poprosił Reacher. – Ósmy utwór.

Cash nacisnął klawisz.

Każdy dzień jest krętą drogą.

– Głośniej – rzekł Reacher.

Cash podkręcił głośność. Franklin jechał dalej, sześćdziesiąt mil na godzinę.


– Dwie mile! – zawołała Yanni. A potem: – Jedna!

Franklin jechał dalej. Reacher spoglądał przez okno po

prawej. Obserwował uciekające w mrok pola. Światła reflektorów na moment wyrywały je z objęć ciemności. Spryskiwacze obracały się tak wolno, że wyglądały jak nieruchome. W powietrzu unosiła się mgiełka.

– Długie światła – powiedział Reacher.

Franklin włączył je.

– Muzyka na cały regulator – polecił Reacher. Cash podkręcił głośność na maksimum.

KAŻDY DZIEŃ JEST KRĘTĄ DROGĄ.

– Pół mili! – zawołała Yanni.

– Okna! – krzyknął Reacher.

Cztery kciuki nacisnęły cztery guziki i wszystkie cztery szyby opadły o cal. Gorące powietrze i głośna muzyka popłynęły w noc. Reacher patrzył w prawo i zobaczył przelatujący obok, czarny zarys domu – samotnego, odległego, prostokątnego, solidnego, okazałego, z przyćmionymi światłami w oknach. Teren wokół domu był zupełnie płaski. Wysypany żwirem, jasny i bardzo długi podjazd, prosty jak strzała.

Franklin nie zdejmował nogi z pedału gazu.

– Znak stopu za czterysta jardów! – zawołała Yanni.

– Przygotować się! – krzyknął Reacher. – Już czas.

– Sto jardów! – krzyknęła Yanni.

– Drzwi! – krzyknął Reacher.

Troje drzwi uchyliło się. Franklin gwałtownie zahamował. Reacher, Yanni, Helen i Cash wytoczyli się z wozu. Franklin nie wahał się ani sekundy. Ponownie przyspieszył, jakby po prostu przystanął przed znakiem stopu. Reacher, Yanni, Cash i Helen otrzepali się i stanęli zbitą grupką na poboczu drogi. Patrzyli na północ, aż łunę reflektorów, warkot silnika i łoskot muzyki pochłonęły ciemności i odległość.


***

Sokolov zobaczył promieniowanie cieplne humvee na południowym i zachodnim monitorze, gdy samochód był jeszcze pół mili od domu. Trudno było tego nie zauważyć. Potężny


pojazd, jadący z dużą szybkością, ciągnący długie warkocze rozgrzanego powietrza z czterech otwartych okien. Jak go przeoczyć? Na ekranie wyglądał jak lecąca bokiem rakieta. Potem usłyszał go przez ściany. Potężny silnik, głośna muzyka. Vladimir zerknął na niego.

– Przejeżdża? – zapytał.

– Zobaczymy – mruknął Sokolov.

Samochód nie zwolnił. Przemknął obok domu i pojechał dalej, na północ. Na ekranie ciągnął za sobą smugę ciepła, niczym zapasowy zbiornik z paliwem. Przez mury usłyszeli cichnącą w oddali muzykę niczym zawodzenie karetki.

– Przejeżdżał – zdecydował Sokolov.

– Dupek – powiedział Vladimir.

Na górze Chenko również usłyszał te dźwięki. Przeszedł przez pustą sypialnię do okna wychodzącego na zachód i wyjrzał. Ujrzał wielki, czarny wóz jadący z prędkością około sześćdziesięciu mil na godzinę, na długich światłach, błyskający tylnymi światłami i łomoczący tak głośną muzyką, że nawet z odległości dwustu jardów było słychać dudnienie blach bocznych drzwi. Samochód z rykiem przemknął obok domu. Nie zwolnił. Chenko otworzył okno, wychylił się i wyciągnął szyję, obserwując bańkę światła, oddalającą się na północ. Znikła za gąszczem maszyn wytwórni kruszywa. Jednak wciąż było ją widać jako oddalającą się poświatę. Po przejechaniu ćwierć nuli poświata zmieniła kolor. Teraz była czerwona, nie biała. Światła hamowania, rozbłysły przed znakiem stopu. Pozostały włączone przez sekundę. Potem czerwony blask znikł i znów pojawiła się biała poświata, która zaczęła się szybko oddalać.

Zek zawołał z dołu:

– Czy to on?

– Nie! – odkrzyknął Chenko. – Jakiś bogaty dzieciak wybrał się na przejażdżkę.


***

Reacher poprowadził ich przez ciemność – czworo ludzi idących gęsiego poboczem asfaltowej drogi, mających po lewej druty ogrodzenia kruszalni, a po prawej wielkie kręgi pól. Po


ryku diesla i hałaśliwej muzyce noc wydawała się zupełnie cicha. Nie było słychać żadnych dźwięków poza szmerem padających na ziemię kropel. Reacher podniósł rękę, zatrzymując towarzyszy w miejscu, gdzie płot skręcał pod kątem prostym w prawo i biegł na wschód. Narożny słupek był podwójny i wzmocniony wspornikami. Pobocze było porośnięte wysoką trawą i chwastami. Reacher podszedł bliżej i popatrzył. Znajdował się dokładnie naprzeciwko północno-zachodniego narożnika domu. Zarówno północną, jak i zachodnią ścianę widział pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ponieważ znajdował się przy narożniku pola, od domu dzieliła go odległość trzystu jardów. Widoczność była bardzo słaba. Przez chmury sączył się słaby blask księżyca, ale nie było żadnego innego źródła światła.

Reacher cofnął się. Skinął na Casha i wskazał mu narożny słupek.

– To twoje stanowisko – szepnął. – Sprawdź je.

Cash podszedł do słupka i przyklęknął w chwastach. Już

z odległości sześciu stóp nie było go widać. Włączył noktowizor i przyłożył kolbę do ramienia. Powoli przesunął lufą od lewej do prawej, w górę i w dół.

– Trzy kondygnacje i piwnica – szepnął. – Spadzisty dach kryty dachówkami, siding z desek, wiele okien, jedne drzwi widoczne od zachodu. Żadnej osłony. Cały teren wokół domu został zniwelowany. Żadnej roślinności. Będziesz tam widoczny jak chrabąszcz na prześcieradle.

– Kamery?

Lufa karabinu powoli przesunęła się od lewej do prawej.

– Pod okapem. Jedna na północy, jedna na zachodzie. Możemy założyć, że dwie inne są na tych ścianach, których nie widzimy

– Jak duże?

– A jak duże mają być?

– Tak duże, żebyś mógł w nie trafić.

– Zabawny facet. Trafiłbym w nie stąd, nawet gdyby były wielkości szpiegowskich kamer wbudowywanych w zapalniczki.


– W porządku, więc słuchaj – szepnął Reacher. – Oto jak to zrobimy. Ja teraz zajmę wyjściową pozycję. Wszyscy zaczekamy, aż Franklin wróci do biura i nawiąże łączność. Wtedy wykonam ruch. Jeśli będę musiał, poproszę cię, żebyś zniszczył te kamery. Dwoma strzałami, bach, bach. To zatrzyma tamtych na jakieś dziesięć, dwadzieścia sekund.

– Nie zgadzam się – powiedział Cash. – Nie oddam strzałów w kierunku drewnianej budowli, w której przebywa zakładniczka.

– Ona będzie w piwnicy – powiedział Reacher.

– Albo na strychu.

– Będziesz strzelał pod okap.

– Właśnie. Jeśli będzie na strychu i usłyszy strzały, rzuci się na podłogę i może oberwać. W tym miejscu od zewnątrz jest strop, ale od wewnątrz może być podłoga.

– Daruj sobie – rzekł Reacher. – Zaryzykuj.

– Odmawiam. Nie zrobię tego.

– Jezu, sierżancie, straszny z ciebie uparciuch, wiesz?

Cash nie odpowiedział. Reacher ponownie podszedł do narożnika i spojrzał w kierunku domu. Po chwili wrócił.

– W porządku. Mam inny plan. Po prostu obserwuj okna

wychodzące na zachód. Jeśli zobaczysz błysk strzału, otworzysz

ogień osłonowy w kierunku strzelca. Możemy założyć, że

zakładniczka nie znajduje się w tym samym pomieszczeniu co

snajper.

Cash ciągle milczał.

– Zrobisz przynajmniej tyle? – zapytał Reacher.

– Możesz już być w środku.

– Zaryzykuję. Podejmę to ryzyko na ochotnika, jasne?

Helen może być świadkiem, że zrobiłem to dobrowolnie. Ona jest prawnikiem. Nic dziwnego, że byłeś trzeci – powiedział Reacher. – Musisz się wyluzować.

– W porządku – uspokoił się Cash. – Jeśli wróg zacznie strzelać, odpowiem ogniem.

– A kto mógłby otworzyć ogień jak nie wróg? Przecież ja mam tylko ten cholerny nóż.

– Piechociarze -mruknął Cash. -Zawsze tylko narzekają.


– A co ja mam robić? – spytała Helen.

– Mam nowy plan – powiedział Reacher. Dotknął dłonią siatki. – Schyl się, przejdź wzdłuż płotu za róg i zatrzymaj się naprzeciwko domu. Nie podnoś się. Nie będą do ciebie strzelać. Za daleko. Czekaj na sygnał. Jeśli będzie trzeba odwrócić uwagę tamtych, poproszę cię, żebyś pobiegła kawałek w kierunku domu, a potem z powrotem. Zygzakiem albo łukiem. Tam i z powrotem. Bardzo szybko. Tak, żeby na ich ekranach pojawił się sygnał. Nic nie będzie ci grozić. Zanim snajper podejdzie do okna, ty znów będziesz za płotem.

Kiwnęła głową. Nie odezwała się.

– A ja? – zapytała Ann Yanni.

– Ty zostań z Cashem. Będziesz stała na straży etyki. Gdyby nie chciał mi pomóc, kopniesz go w tyłek, dobrze?

Nikt się nie odezwał.

– Wszyscy gotowi? – zapytał Reacher.

– Gotowi – odpowiedzieli kolejno.

Reacher znikł w ciemności po drugiej stronie drogi.


***

Szedł, po asfalcie, po poboczu, po kamienistym brzegu pola i dalej, przez samo pole, aż na sam środek nawadnianego kręgu. Zaczekał, aż spryskiwacz powoli zatoczył krąg i znalazł się nad nim. Wtedy skręcił pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i ruszył na południe, w tym samym tempie co ramię urządzenia, pozwalając, by deszcz kropel zmoczył mu włosy, skórę i ubranie. Ramię spryskiwacza zaczęło się oddalać po swoim kręgu, lecz Reacher poszedł dalej prosto, na sąsiednie pole. Ponownie zaczekał, aż odnajdzie go ramię spryskiwacza, a potem pomaszerował pod nim, w tym samym tempie, wysoko podnosząc rozłożone ręce, żeby jak najdokładniej zmoczyć ubranie. Kiedy ramię spryskiwacza zaczęło się oddalać, przeszedł na kolejne pole. Potem na następne i jeszcze jedno. Kiedy wreszcie znalazł się blisko domu, zaczął chodzić w kółko pod ramieniem spryskiwacza, jak człowiek pochwycony przez monsun. Czekał na telefon.


Telefon komórkowy Casha zaczął wibrować. Sierżant wyjął go z kieszeni i nacisnął odbiór. Usłyszał głos Franklina, cichy i ostrożny.

– Zgłoście się – powiedział detektyw.

– Jestem – usłyszał Cash głos Helen.

– Jestem – zgłosiła się stojąca trzy stopy za nim Yanni.

– Jestem – powiedział Cash.

– Jestem – usłyszał głos Reachera.

– W porządku – powiedział Franklin. – Słyszę was wszystkich głośno i wyraźnie. Piłka na waszej połowie boiska.

– Sierżancie, sprawdź dom – powiedział Reacher.

Cash przyłożył karabin do ramienia i przesunął lufę od lewej

na prawo.

– Nic się nie zmieniło.

– Ruszam – oznajmił Reacher.

Potem zapadła cisza. Trwała dziesięć sekund. Dwadzieścia. Trzydzieści. Całą minutę. Dwie minuty.

– Sierżancie, widzisz mnie? – zapytał Reacher,

Cash ponownie sprawdził przez lunetę podjazd aż do drzwi domu.

– Nie. Nie widzę cię. Gdzie jesteś?

– Około trzydziestu jardów od drogi.

Cash spojrzał przez noktowizor. Wycelował go trzydzieści jardów od drogi i przyjrzał się uważnie. Niczego nie dostrzegł. Zupełnie nic.

– Dobra robota, żołnierzu. Idź dalej.

Yanni podczołgała się do Casha i szepnęła mu do ucha:

– Dlaczego go nie widzisz?

– Bo to świr.

– Nie, wyjaśnij mi to. Przecież masz noktowizor, prawda?

– Najlepszy, jaki można kupić – powiedział Cash. -

Z detekcją termiczną, tak jak ich kamery. – Potem wskazał

na prawo. – Domyślam się, że Reacher poszedł polami. Pod

spryskiwaczami. Pobierają wodę prosto z wodociągu, zimną

jak diabli. Teraz jego ciało ma temperaturę zbliżoną do otoczenia. Jeśli ja go nie widzę, to tamci też.


– Sprytnie – oceniła Yanni.

– Odważnie – powiedział Cash. – Ale głupio. Ponieważ teraz szybko wysycha. I rozgrzewa się.


***

Reacher przeszedł w ciemności przez pole, dziesięć stóp na północ od drogi dojazdowej. Nie za szybko, nie za wolno. Buty miał mokre i oblepione błotem. O mało nie spadły mu z nóg. Był tak zziębnięty, że cały się trząsł. Niedobrze. Dreszcze to reakcja fizjologiczna, której celem jest szybkie rozgrzanie ciała. A on nie chciał się rozgrzać. Jeszcze nie teraz.


***

Vladimir wypracował sobie własny rytm. Patrzył na wschodni monitor przez cztery sekundy, a potem na północny przez trzy. Wschodni, dwa, trzy, cztery, północny, dwa, trzy. Wschodni, dwa, trzy, cztery, północny, dwa, trzy. Nie przesuwał swojego krzesła. Tylko odchylał się nieco to w jedną, to w drugą stronę. Obok niego Sokolov w podobny sposób obserwował teren od południa i zachodu. W trochę innych odstępach czasu. Nie tak idealnie zsynchronizowanych, ale pewnie równie dokładnie, pomyślał Vladimir. Może nawet dokładniej. Sokolov spędzał wiele czasu przed monitorami.


***

Reacher szedł dalej. Nie za szybko, nie za wolno. Na mapie podjazd wyglądał na dwustujardowy. Teraz wydawał się długi jak pas startowy. Prosty jak strzała. Szeroki. I długi, długi, długi. Szedł po nim całą wieczność. I jeszcze nie był nawet w połowie drogi do domu. Szedł dalej. Po prostu szedł. Przez cały czas patrzył przed siebie, obserwując ciemne okna w oddali.

Uświadomił sobie, że woda już nie ścieka mu z włosów.

Dotknął jedną dłonią drugiej. Sucha. Nie ciepła, ale już nie zimna.

Szedł dalej. Miał ochotę pobiec. Biegiem dotarłby tam szybciej. Jednak bieg rozgrzałby go. Zbliżał się do punktu, za którym nie było już odwrotu. Był na ziemi niczyjej. I już nie drżał.


Chwycił telefon.

– Helen – szepnął. – Musisz odwrócić ich uwagę.


***

Helen zdjęła buty na wysokim obcasie i ustawiła je równo pod płotem. Przez moment miała absurdalne wrażenie, że właśnie rozbiera się na plaży, żeby wejść do morza i utonąć. Potem oparła dłonie na ziemi, jak sprinterka w bloku, i popędziła przed siebie. Przebiegła dwadzieścia stóp, trzydzieści, czterdzieści, a potem się zatrzymała. Stała zwrócona twarzą w kierunku domu, z szeroko rozpostartymi rękami, niczym strach na wróble. Zastrzel mnie, pomyślała. No proszę, zastrzel. Zaraz jednak przestraszyła się tej myśli, odwróciła się i pobiegła zygzakiem z powrotem. Rzuciła się na ziemię i poczołgała wzdłuż ogrodzenia, aż znalazła swoje buty.


***

Vladimir zobaczył ją na północnym monitorze. Kształt nie do rozpoznania. Krótki rozbłysk, rozmazana plama lekko przesunięta w czasie na skutek opóźnienia reakcji luminoforu. Pomimo to przybliżył twarz do ekranu, wpatrując się w powidok. Sekundę, dwie. Sokolov zauważył zmianę rytmu i zerknął na Vladimira. Trzy sekundy, cztery.

– Lis? – powiedział Vladimir.

– Nie widziałem – odparł Sokolov. – Zapewne.

– Uciekł.

– I dobrze.

Sokolov odwrócił się do swoich monitorów. Spojrzał na teren od zachodu, sprawdził od południa i wrócił do swojego rytmu.


***

Cash też miał swój rytm. Cal po calu przesuwał wycelowany w kierunku podjazdu noktowizor, usiłując dostrzec idącego człowieka. Co pięć sekund szybko wodził lufą tam i z powrotem, na wypadek gdyby pomylił się w ocenie. Podczas jednego


z tych szybkich ruchów zauważył coś, co wyglądało jak bladozielony cień.

– Reacher, widzę cię – szepnął. – Jesteś widoczny, żołnierzu.

W słuchawce usłyszał głos Reachera:

– Jaki masz celownik?

– Littona – odparł Cash

– Drogi, no nie?

– Trzy tysiące siedemset dolarów.


– Na pewno lepszy od kiepskiej kamery termowizyjnej. Cash nie odpowiedział.

– Cóż, przynajmniej taką mam nadzieję – rzekł Reacher.


***

Szedł dalej. Było to chyba najbardziej nienaturalne zachowanie, do jakiego może zmusić się człowiek: iść powoli i spokojnie w kierunku budynku, z którego ktoś zapewne celuje do ciebie z karabinu. Jeśli Chenko ma choć trochę zdrowego rozsądku, to będzie czekał, czekał i jeszcze raz czekał, aż cel znajdzie się zupełnie blisko. A Chenko sprawiał wrażenie bardzo rozsądnego człowieka. Pięćdziesiąt jardów wystarczy. Albo trzydzieści pięć, tak jak wtedy, kiedy strzelał z parkingu. Chenko był bardzo dobry z trzydziestu pięciu jardów. Co do tego nie było cienia wątpliwości.

Szedł dalej. Wyjął z kieszeni nóż, wyciągnął go z pochwy i trzymał w prawej ręce, nisko i w pogotowiu. Przełożył komórkę do lewej ręki i przytknął do ucha. Usłyszał głos Casha:

– Teraz jesteś już wyraźnie widoczny, żołnierzu. Świecisz

jak gwiazda polarna. Jakbyś się palił.

Jeszcze czterdzieści jardów. Trzydzieści dziewięć. Trzydzieści osiem.

– Helen? – powiedział. – Zrób to jeszcze raz. Usłyszał jej głos:

– Dobrze.

Szedł dalej. Wstrzymał oddech.

Trzydzieści piąć jardów.


Trzydzieści cztery.

Trzydzieści trzy.

Wypuścił powietrze z płuc. Szedł dalej, ostrożnie. Jeszcze trzydzieści jardów. Usłyszał głośne sapanie. To Helen, biegła. Usłyszał głos Yanni, pytającej:

– Jak blisko podszedł? I odpowiedź Casha:

– Nie dość blisko.


***

Vladimir pochylił się i powiedział:

– Znowu jest.

Dotknął czubkiem palca ekranu, jakby mógł coś wyczuć dotykiem. Sokolov popatrzył na ekrany. Spędzał przy nich znacznie więcej czasu niż Vladimir. Obserwacja była jego głównym zadaniem. Jego i Raskina.

– To nie lis – orzekł. – Jest o wiele za duży.

Przyglądał się jeszcze pięć sekund. Plama poruszała się na

prawo i lewo, na granicy zasięgu kamery. Rozpoznawalna wielkość, rozpoznawalny kształt, niezrozumiałe ruchy. Wstał i podszedł do drzwi. Oparł się rękami o futrynę i wystawił głowę na korytarz.

– Chenko! – zawołał. – Północ!

Za jego plecami na zachodnim ekranie powiększyła się plama wielkości kciuka. Wyglądała jak postać z kolorowanki, namalowana fluorescencyjnymi farbami. Cytrynowożółta na brzegach, chromowożółta na obrzeżu i jaskrawoczerwona w środku.


***

Chenko przeszedł przez pusty pokój i otworzył okno jak najszerzej. Potem cofnął się w mrok. W ten sposób był niewidoczny z dołu i można go było trafić, tylko strzelając z drugiego piętra sąsiedniego budynku, lecz tu nie było żadnych sąsiednich budynków. Włączył noktowizor i podniósł karabin. Powiódł lufą po polu dwieście jardów dalej, w górę i w dół, na lewo i na prawo.

Zobaczył kobietę.


Biegała jak szalona, boso, skacząc na lewo i prawo, tam i z powrotem, jakby tańczyła albo kopała nieistniejącą piłkę. Co jest? – pomyślał Chenko. Zaczął ściągać spust, usiłując przewidzieć jej następny piruet. Próbował odgadnąć, gdzie jej klatka piersiowa znajdzie się jedną trzecią sekundy po strzale. Czekał. Nagle przestała się ruszać. Stanęła zupełnie nieruchomo, twarzą do domu, szeroko rozkładając ręce, jak strach na wróble.

Chenko nacisnął spust.

I w tym momencie zrozumiał. Cofnął się w kierunku drzwi.

– To podstęp! – wrzasnął. – Podstęp!


***

Cash zobaczył błysk wystrzału, zawołał: „Padł strzał!” i błyskawicznie wziął na cel okno od północy. Górna połowa była otwarta, dolna zamknięta. Nie było sensu strzelać w górną. Wznoszący się tor lotu pocisku gwarantował pudło. Dlatego Cash strzelił w szybę. Pomyślał, że jeśli zasypie pomieszczenie gradem odłamków, może popsuje komuś zabawę.


***

Sokolov obserwował szalejącą na ekranie Vladimira plamę, gdy usłyszał strzał Chenki i jego ostrzegawczy krzyk. Spojrzał w kierunku drzwi, a potem na południowy monitor. Nic. Potem usłyszał stłumiony huk strzału i brzęk sypiącego się szkła. Wstał od stołu i podszedł do drzwi.

– Jesteś cały? – zawołał.

– To podstęp! – odkrzyknął Chenko. – Na pewno.

Sokolov odwrócił się i bardzo uważnie przyjrzał się wszystkim czterem ekranom.

– Nie! – zawołał. – Nie potwierdzam. Nikogo nie widać.


***

Reacher dotknął frontowej ściany domu. Stary siding z desek, wielokrotnie malowanych. Reacher znajdował się dziesięć stóp na południe od podjazdu, dziesięć stóp od drzwi frontowych, przy oknie ciemnego i pustego pokoju. Okno było wysokim


prostokątem, podzielonym na dwie połowy. Dolna była podnoszona – wsuwała się za górną. Może ta górna też była przesuwana. Nie wiedział, jak nazywa się ten typ okien. Rzadko mieszkał w domach i nigdy żadnego nie miał. Przesuwne? Podwójne? Nie był pewien. Dom był znacznie starszy, niż się zdawał z daleka. Mógł mieć ze sto lat. Stuletni dom, stuletnie okno. Czy to okno było zamknięte na stuletni haczyk? Przycisnął policzek do dolnej szyby i spojrzał w górę.

Nic nie zobaczył. Za ciemno.

Nagle usłyszał strzały. Dwa, jeden oddany blisko, drugi dalej. I brzęk szkła.

Potem głos Casha w słuchawce:

– Helen? Wszystko w porządku?

Brak odpowiedzi.

Cash spytał ponownie:

– Helen? Helen?

Nie odpowiedziała.

Reacher schował telefon do kieszeni. Wepchnął ostrze noża w szparę między framugami górnej i dolnej połówki okna. Powoli i ostrożnie przesunął ostrze od prawej do lewej, szukając zasuwki. Znalazł ją na samym środku. Delikatnie po-stukał w nią. Miał wrażenie, że jest z grubego mosiądzu. Z pewnością obraca się o dziewięćdziesiąt stopni, wchodząc lub wychodząc z gniazda.

Tylko w którą stronę?

Popchnął od prawej w lewo. Ani drgnie. Wyjął nóż i ponownie wepchnął go w szparę, tym razem cal na lewo od środka. Przesunął go, aż znów znalazł zasuwkę. Pchnął od lewej w prawo.

Poruszyła się.

Pchnął mocniej i wysunęła się z gniazda.

Łatwizna.

Podniósł dolną połówkę okna i przetoczył się po parapecie do środka.


***

Cash wysunął się naprzód i przesunął lufę karabinu, aż była wycelowana na wschód, wzdłuż ogrodzenia. Spojrzał przez


lunetę. Niczego nie dostrzegł. Wycofał się w mrok. Chwycił telefon.

– Helen? – szepnął.

Cisza.


***

Reacher przeszedł przez pusty pokój do drzwi. Były zamknięte. Przyłożył do nich ucho. Nasłuchiwał. Nic nie usłyszał. Powoli i ostrożnie przekręcił klamkę. I równie powoli otworzył drzwi. Wystawił głowę. Sprawdził korytarz.

Pusty.

Z otwartych drzwi piętnaście stóp dalej sączyło się światło. Przystanął. Kolejno podniósł obie nogi i wytarł podeszwy butów o spodnie. Potem otarł dłonie. Na próbę zrobił krok naprzód, sprawdzając podłogę. Żadnego dźwięku. Ruszył naprzód, powoli i bezszelestnie. Jachtowe obuwie do czegoś się przydaje. Trzymał się blisko ściany, gdzie podłoga jest najmocniejsza. Przystanął jard przed otwartymi drzwiami. Nabrał tchu. Zrobił krok.

Stanął w progu.

Zobaczył plecy dwóch mężczyzn. Siedzieli ramię w ramię przy długim stole, plecami do drzwi. Patrzyli na monitory. Widmowo zielone obrazy ciemności. Po lewej Vladimir. Po prawej facet, którego Reacher wcześniej nie widział. Sokolov? Na pewno. Po prawej ręce Sokolova na samym końcu stołu leżał rewolwer. Smith and Wesson model 60. Pierwszy rewolwer z nierdzewnej stali, produkowany na całym świecie. Lufa długości dwóch i pół cala. Pięciostrzałowy.

Reacher jednym długim i bezszelestnym krokiem wszedł do pokoju. Przystanął. Wstrzymał oddech. Obrócił nóż w dłoni. Kciukiem i wskazującym palcem chwycił ostrze cal od końca. Podniósł rękę. Zamachnął się.

Rzucił nóż.

Ostrze wbiło się na dwa cale w kark Sokolova.

Vladimir zerknął w prawo, skąd doleciał głuchy stuk. Reacher nie czekał. Vladimir spojrzał przez ramię. Zobaczył go. Odepchnął krzesło od stołu i zaczął się podnosić. Reacher widział,


że przeciwnik mierzy wzrokiem odległość dzielącą go od rewolweru. Rosjanin skoczył w kierunku broni. Reacher zastąpił mu drogę, uchylił się przed lewym sierpowym, uderzył barkiem w jego pierś, oplótł go ramionami i podniósł w powietrze. Po prostu podniósł go i odwrócił się plecami do stołu.

A potem ścisnął.

Najlepszy sposób, żeby bez hałasu zabić człowieka tak mocno zbudowanego jak Vladimir, to po prostu go zmiażdżyć. Nie bić, nie strzelać, nie szamotać się. Jeśli w zasięgu rąk i nóg przeciwnika nie będzie żadnych sprzętów, nie zdoła narobić hałasu. Żadnych krzyków i wrzasków. Tylko przeciągłe, ledwie słyszalne westchnienie, z jakim wypuści powietrze z płuc, żeby już więcej go nie zaczerpnąć.

Reacher trzymał Vladimira stopę nad podłogą i ściskał z całych sił. Miażdżył pierś Vladimira w niedźwiedzim uścisku, tak morderczym i strasznym, że nie zdołałaby go rozerwać żadna ludzka siła. Vladimir nie spodziewał się czegoś takiego. Sądził, że to wstęp do dalszych zmagań. Początek walki. Kiedy zrozumiał, oszalał ze strachu. Zasypał plecy Reachera gradem uderzeń i kopał go po łydkach. Głupiec, pomyślał Reacher. Tylko spalasz tlen. A nie odnowisz zapasu, koleś. Możesz mi wierzyć. Zacisnął chwyt. Ścisnął mocniej. I mocniej. I jeszcze mocniej, zgodnie z nieubłaganym rytmem, słanym przez podświadomość: jeszcze, jeszcze, jeszcze. Zacisnął zęby. Serce waliło mu w piersi. Mięśnie nabrzmiały i stwardniały jak głazy, aż zaczęły boleć. Poczuł, jak żebra Vladimira uginają się, trzeszczą, rozchodzą się, pękają. Usłyszał, jak resztki powietrza uchodzą mu ze zmiażdżonych płuc.

Sokolov poruszył się.

Reacher zachwiał się pod ciężarem Vladimira. Niezgrabnie obrócił się na pięcie. Drugą nogą kopnął w rękojeść noża. Sokolov znieruchomiał. Vladimir przestał się ruszać. Reacher nie rozluźniał chwytu jeszcze przez minutę. Potem powoli pochylił się i położył ciało na podłodze. Przykucnął. Nabrał tchu. Poszukał tętna.

Nie znalazł.

Wstał, wyrwał nóż z karku Sokolova i poderżnął Vladimirowi


gardło, od ucha do ucha. To za Sandy, pomyślał. Potem odwrócił się i poderżnął gardło Sokolovowi. Na wszelki wypadek. Krew zebrała się na blacie stołu i kapała na podłogę. Nie trysnęła. Po prostu wyciekała. Serce Sokolova już przestało bić. Reacher przykucnął i otarł ostrze o koszulę Vladimira, najpierw jedną, potem drugą stronę klingi. Wyjął z kieszeni telefon. Usłyszał głos Casha:

– Helen?

– Co się dzieje? – szepnął.

– Oddano strzał w naszą stronę – odpowiedział Cash. – Helen się nie zgłasza.

– Yanni, idź w lewo – powiedział Reacher. – Znajdź ją. Franklin, jesteś tam?

– Jestem – odparł detektyw.

– Bądź gotowy wezwać pogotowie – powiedział Reacher.

– Gdzie jesteś? – zapytał Cash.

– W domu.

– A obrona'?

– Nieskuteczna – odparł Reacher. – Skąd padł strzał?

– Z okna na drugim piętrze, od północy. Co ma sens. Posłali snajpera na górę. Zajmie stanowisko zgodnie z tym, co zobaczą kamery.

– Już nie – powiedział Reacher.

Schował telefon do kieszeni. Podniósł broń. Sprawdził bębenek. Wszystkie komory pełne. Pięć kul Smith and Wesson.30 Special. Wyszedł na korytarz, trzymając w prawej ręce nóż, a w lewej rewolwer. Zaczął szukać drzwi do piwnicy.


***

Cash usłyszał, jak Yanni mówi sama do siebie, odchodząc w lewo. Cicho, lecz wyraźnie, jakby komentowała mecz. Mówiła:

– Teraz idę na wschód, nisko pochylona, kryjąc się w ciemności i trzymając blisko ogrodzenia. Szukam Helen Rodin.

Wiemy, że do niej strzelili. Teraz jej telefon nie odpowiada.

Mamy nadzieję, że nic się jej nie stało, ale obawiamy się, że

może być inaczej.

Cash nasłuchiwał, aż jej głos ucichł w oddali. Z rozbawieniem pokręcił głową. Potem przycisnął oko do lunety i obserwował dom.


***

Rosemary Barr nie było w piwnicy. Po niecałej minucie Reacher był tego najzupełniej pewien. Piwnica była jednym rozległym pomieszczeniem, wilgotnym, słabo oświetlonym i całkiem pustym, jeśli nie liczyć fundamentów trzech kominów z cegieł.

Reacher przystanął przy skrzynce z bezpiecznikami. Miał ochotę wyłączyć zasilanie. Jednak Chenko miał noktowizor, a on nie. Tak więc cicho poszedł po schodach na górę.


***

Yanni znalazła buty Helen Rodin, kiedy potknęła się o nie. Stały równo ustawione pod płotem. Wysokie obcasy, czarna skóra, lekko błyszcząca w blasku księżyca. Yanni zawadziła o nie nogą i usłyszała charakterystyczny odgłos przewracających się butów. Pochyliła się i podniosła je. Powiesiła za obcasy na płocie.

– Helen? – szepnęła. – Helen? Gdzie jesteś?

– Tutaj – usłyszała głos.

– Gdzie?

– Tutaj. Idź dalej.

Yanni poszła dalej wzdłuż ogrodzenia. Zobaczyła czarny kształt, skulony pod płotem.

– Upuściłam komórkę – powiedziała Helen. – Nie mogę jej znaleźć.

– Nic ci nie jest?

– Nie trafił mnie. Skakałam jak szalona. Jednak kula przeleciała bardzo blisko. Przestraszyłam się. Upuściłam telefon i uciekłam.

Helen usiadła. Yanni przykucnęła obok niej.

– Spójrz – powiedziała Helen.

Trzymała coś na dłoni. Coś jasnego. Monetę. Ćwierćdolarówkę, nową i błyszczącą.


– Co to? – spytała Yanni.

– Ćwierćdolarówka – odparła Helen.

– I co z nią?

– Dał mi ją Reacher.

Helen uśmiechała się. Yanni w blasku księżyca zobaczyła błysk jej białych zębów.


***

Reacher skradał się korytarzem. Po drodze otwierał drzwi i przeszukiwał pomieszczenia po lewej i prawej. Wszystkie były puste. Nieużywane. Przystanął u podnóża schodów. Wycofał się do pustego i rozległego pokoju, który kiedyś zapewne pełnił funkcję salonu. Przykucnął, położył nóż na podłodze i wyjął telefon komórkowy.

– Sierżancie? – szepnął.

– Znów z nami? – zgłosił się Cash.

– Miałem telefon w kieszeni.

– Yanni znalazła Helen. Nic jej me jest.

– Dobrze. Piwnica i parter czyste. Chyba miałeś rację. Rosemary jest na strychu.

– Teraz idziesz na górę?

– Chyba będę musiał.

– Ilu do tej pory?

– Dwóch.

– Na górze będzie ich więcej.

– Też tak uważam.

– Przyjąłem.

Reacher schował komórkę do kieszeni i podniósł z podłogi nóż. Wstał i wyszedł na korytarz. Schody znajdowały się z tyłu domu. Były szerokie, z piętrowymi podestami i płytkimi stopniami. Bardzo okazałe. Po każdym podeście zmieniały kierunek. Do pierwszego podestu dotarł, wchodząc tyłem. To miało sens. W ten sposób natychmiast by zauważył, gdyby ktoś próbował przechylić się przez poręcz i spojrzeć w dół. Reacher trzymał się blisko ściany. Jeśli schody skrzypiały, to najbardziej na środku. Szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy, delikatnie i z rozmysłem. Cicho. Jachtowe obuwie do czegoś się przydaje.


Kiedy wszedł na szósty stopień, jego głowa znalazła się na wysokości podłogi pierwszego piętra. Wycelował rewolwer. Wszedł na kolejny stopień. Teraz widział cały korytarz. Pusty. Cichy, wyłożony chodnikiem, oświetlony jedną słabą żarówką. Nie było w nim niczego interesującego, tylko zamknięte drzwi, po trzy z obu stron. Reacher odetchnął i dotarł na podest. Skręcił w lewo i pokonał drugi rząd schodków. Wyszedł na górę. Znalazł się na korytarzu.

I co teraz?

Sześcioro zamkniętych drzwi. Kto jest gdzie? Powoli ruszył w kierunku frontowych pomieszczeń. Nadstawił uszu przy pierwszych drzwiach. Niczego nie usłyszał. Poszedł dalej. Za drugimi drzwiami też panowała cisza. Znowu ruszył naprzód, ale zanim zdążył dojść do trzecich drzwi, usłyszał jakieś dźwięki nad głową. Dochodziły z drugiego piętra. W pierwszej chwili nie potrafił ich zidentyfikować. Szuranie, drapanie, chrzęst, powtarzające się regularnie i za każdym razem zakończone lekkim tupnięciem. Hurgot, chrobot, chrzęst, stuk. Hurgot, chrobot, chrzęst, stuk. Spojrzał na sufit. W tym momencie otworzyły się trzecie drzwi i na korytarz tuż przed nim wyszedł Grigor Linsky. Zastygł.

Miał na sobie ten znajomy dwurzędowy garnitur. Szary, watowane ramiona, mankiety przy nogawkach spodni. Reacher pchnął go nożem w gardło. Błyskawicznie, prawą ręką, instynktownie. Wbił ostrze głęboko i szarpnął w lewo. Przetnij krtań. Ucisz. Zrobił krok w bok, uchylając się przed fontanną krwi. Chwycił padającego pod pachy i wciągnął z powrotem do pomieszczenia, z którego Linsky wyszedł. Była to kuchnia. Linsky parzył herbatę. Reacher wyłączył palnik pod czajnikiem. Położył rewolwer i nóż na kuchennym blacie. Pochylił się, ścisnął rękami głowę Linsky'ego, obrócił w lewo i gwałtownie szarpnął w prawo. Złamał mu kark. Trzask był niepokojąco głośny. W domu było bardzo cicho. Reacher podniósł rewolwer i nóż, nadstawiając uszu. Nie usłyszał żadnych podejrzanych dźwięków poza tym szuraniem, skrobaniem i chrzęstem. Wrócił na korytarz. Nagle zrozumiał.

Szkło.


Cash odpowiedział ogniem na strzał oddany przez Chenkę z północnego okna i jak każdy dobry snajper postarał się wyrządzić jak największe szkody. I jak każdy dobry snajper, Chenko starał się, aby na zajętym stanowisku nic nie przeszkodziło mu w oddaniu strzału. Sprząta rozbite szkło. Miał dwadzieścia pięć procent szans na to, że znów zostanie skierowany do tego okna i nie chciał, żeby coś utrudniło mu dojście.

Hurgot, chrobot, chrzęst, stuk. Kantem buta zgarniał szkło na bok. Na kupkę. Potem robił krok naprzód i powtarzał tę czynność. Robił sobie szerokie na dwie stopy przejście. Żeby móc przejść przez pokój bez obawy, że może się pośliznąć lub potknąć.

Jak daleko odszedł?

Reacher podkradł się do kolejnych schodów. Były identyczne z tymi, które prowadziły z parteru na piętro. Szerokie, płytkie, z podestami. Zaczął wchodzić na nie tyłem, nasłuchując. Hurgot, chrobot, chrzęst, stuk. Przeszedł przez podest i ruszył dalej, twarzą do kierunku marszu. Korytarz drugiego piętra był taki sam jak ten niżej, tylko bez chodnika. Gołe deski. Na środku stało jedno krzesło z wysokim oparciem. Wszystkie drzwi były otwarte. Północny pokój znajdował się po prawej. Reacher poczuł napływające stamtąd zimne powietrze. Trzymając się blisko ściany, ruszył naprzód. Odgłosy stały się głośniejsze. Przycisnął się do ściany. Nabrał tchu. Powoli obrócił się na pięcie i zrobił krok w lewo. Stanął w progu.

Chenko był dwanaście stóp dalej. Plecami do drzwi. Twarzą do okna. Szyby obu połówek okna zostały rozbite. W pokoju było zimno. Podłogę pokrywała warstwa szkła. Chenko oczyszczał sobie przejście od drzwi do okna. Został mu jeszcze kawałek do oczyszczenia. Karabin stał oparty o ścianę, sześć stóp dalej. Snajper był zgarbiony i całkiem pochłonięty swoim zajęciem. Ponieważ było bardzo ważne. Pośliznąwszy się na odłamku szkła, mógłby stracić kilka cennych sekund. Chenko miał zasady.

I zaledwie dziesięć sekund życia przed sobą.

Reacher schował nóż do kieszeni. Rozprostował palce prawej dłoni. Ruszył. Powoli i cicho poszedł oczyszczonym przez


Chenkę przejściem. Cztery bezgłośne kroki. Chenko wyczuł jego obecność. Wyprostował się. Reacher od tyłu złapał go za kark. Jedną ręką. Mocno ścisnął. Zrobił jeszcze jeden długi i szybki krok, po czym pchnął Chenkę, wyrzucając go przez rozbite okno.

– Ostrzegałem cię – szepnął w ciemność za oknem. -

Powinieneś był mnie załatwić, kiedy miałeś szansę.

Potem wyjął z kieszeni telefon.

– Sierżancie? – szepnął.

– Jestem.

– Okno na drugim piętrze, to, w które strzeliłeś. Widzisz je?

– Widzę.

– Przed chwilą wypadł przez nie facet. Jeśli się podniesie, zastrzel go.

Potem znów schował komórkę i poszedł szukać drzwi na strych.


***

Znalazł Rosemary Barr całą i zdrową, siedzącą spokojnie na podłodze strychu. Nogi, ręce i usta miała oklejone taśmą. Reacher przyłożył palec do ust. Kiwnęła głową. Przeciął jej więzy zakrwawionym nożem i pomógł wstać. Przez moment nie mogła ustać. Potem otrząsnęła się i lekko skinęła głową. Uśmiechnęła się. Reacher zgadł, że chcąc za wszelką cenę pomóc bratu, zapomniała o strachu i wszelkich innych uczuciach, jakie mogła w tej chwili żywić. Jeśli ona wyjdzie z tego cała, to on też. To przekonanie podtrzymywało ją na duchu.

– Już ich nie ma? – szepnęła.

– Wszystkich oprócz Raskina i Zeka – odparł szeptem Reacher.

– Raskin sam się zabił. Słyszałam ich rozmowę. Zek kazał mu to zrobić. Za to, że pozwolił sobie ukraść telefon komórkowy.

– Gdzie teraz może być Zek?

– Najczęściej siedzi w salonie. Na pierwszym piętrze.

– Które to drzwi?

– Ostatnie po lewej.


– W porządku, zostań tu – szepnął Reacher. – Zajmę

się nim, a potem tu wrócę.

– Nie mogę tu zostać. Wyprowadź mnie stąd.

Zawahał się.

– No dobrze, ale musisz być naprawdę cicho. I nie rozglądaj się na boki.

– Dlaczego?

– Trupy – odparł krótko.

– Cieszę się – powiedziała.

Reacher sprowadził ją po schodach na drugie piętro. Potem sam podszedł do następnych. W budynku panowała cisza. Ostatnie drzwi po lewej były zamknięte. Machnął na Rosemary, żeby zaczęła schodzić. Razem pokonali schody i zeszli na parter. Do pokoju od frontu, przez który Reacher dostał się do środka. Tam pomógł jej przejść przez parapet i zejść z okna na ziemię. Pokazał kierunek.

– Idź tym podjazdem do drogi – powiedział. – Skręć

w prawo. Zawiadomię pozostałych, że nadchodzisz. Jest tam

facet ubrany na czarno, z karabinem. To jeden z naszych.

Jeszcze przez moment stała nieruchomo. Potem pochyliła się, zdjęła buty na niskich obcasach i trzymając je w rękach, pobiegła co sił w nogach na zachód, w kierunku drogi. Reacher wyjął telefon.

– Sierżancie? – szepnął.

– Jestem.

– Zbliża się do was Rosemary Barr.

– Doskonale.

– Zbierz pozostałych i wyjdźcie jej naprzeciw. Już nikt was nie zobaczy. Potem zaczekajcie. Wrócę do was.

– Przyjąłem.

Reacher schował komórkę. Poszedł z powrotem przez pogrążony w ciszy dom, szukając Zeka.

Загрузка...