Franklin odsunął krzesło do tyłu, robiąc miejsce dla pozostałych, którzy stłoczyli się przed monitorem. Reacher i Helen Rodin stanęli obok siebie. Już nie wyczuwał jej wrogości. Tylko podniecenie wywołane odkryciem.
Większa część dokumentu składała się z zakodowanych nagłówków i informacji źródłowych. Litery, liczby, daty, miejsce pochodzenia. Istotna informacja była krótka. Przed dwoma miesiącami pani Oline Annę Archer wypełniła odpowiedni formularz, zgłaszając zaginięcie małżonka. Nazywał się Edward Stratton Archer. W poniedziałek wyszedł z domu wcześnie rano do pracy i nie wrócił do środy, kiedy wypełniono ten druk.
– Nadal go szukają? – zapytała Helen.
– Tak – odparł Franklin. Wskazał na literę A w środku zakodowanego napisu na górze ekranu. – Wciąż aktualne.
– Zatem porozmawiajmy z przyjaciółkami Oline – powiedział Reacher. – Musimy poznać szczegóły.
– Teraz? – zapytał Franklin.
– Mamy tylko dwanaście godzin – odparł Reacher. – Ani chwili do stracenia.
Franklin zapisał nazwiska i adresy koleżanki oraz sąsiadki Oline Archer. Wręczył kartkę Ann Yanni, ponieważ to ona płaciła rachunek.
– Ja tu zostanę – powiedział. – Sprawdzę, czy jej małżonek figuruje w bazie. Może to zbieg okoliczności. Może ma żonę w każdym stanie. Nie byłby pierwszy.
– Nie wierzę w przypadki – rzekł Reacher. – Tak więc nie trać czasu. Zamiast tego znajdź mi numer telefonu niejakiego Casha, byłego marines. Jest właścicielem strzelnicy, na którą James Barr jeździł strzelać. W Kentucky. Zadzwoń do niego.
– Co mam powiedzieć?
– Podaj moje nazwisko. Powiedz, żeby wsadził tyłek do swojego humvee. Niech przyjedzie tu jeszcze dzisiaj. Powiedz mu, że zaczyna się nowy konkurs.
– Konkurs?
– On zrozumie. Powiedz mu, żeby zabrał M24. Z noktowizorem. I cokolwiek jeszcze tam ma.
Reacher wyszedł w ślad za Ann Yanni i Helen Rodin. Wsiedli do saturna Helen, kobiety z przodu, a Reacher z tyłu. Zapewne wszyscy woleliby mustanga, ale były w nim tylko dwa fotele.
– Dokąd najpierw? – spytała Helen.
– Do kogo bliżej? – odpowiedział pytaniem Reacher.
– Do koleżanki.
– W porządku, najpierw do niej.
Jechali powoli. Trwały roboty drogowe i ciężarówki wjeżdżały na place budów lub wyjeżdżały z nich. Reacher zerknął na zegarek i przez okno. Zapadł zmierzch. Nadchodził wieczór.
Czas ucieka.
Koleżanka Oline Archer mieszkała na wschodnim przedmieściu miasta, poprzecinanym siecią prostych willowych uliczek. Po obu ich stronach stały skromne domki. Niewielkie podjazdy, flagi na masztach, obręcze do koszykówki nad drzwiami garaży, anteny satelitarne przy ceglanych kominach. Niektóre drzewa na ulicy miały pnie owiązane wyblakłymi żółtymi wstążkami. Reacher domyślił się, że symbolizowały solidarność z walczącymi za morzem żołnierzami. Nie był tylko pewien, w którym konflikcie zbrojnym. Służył za morzem przez większość trzynastu lat i nigdy nie spotkał nikogo, kogo
obchodziłoby to, czym owiązują drzewa w ojczyźnie. Dopóki ktoś przysyłał czeki, żywność i wodę, dopóki żony pozostawały wierne, a kule z daleka, większości facetów zupełnie to wystarczało.
Słońce zachodziło za ich plecami, a Helen jechała wolno, wytężając wzrok, żeby z wyprzedzeniem odczytać numer domu. Znalazła ten, którego szukali, wjechała na podjazd i zaparkowała za małym sedanem. Był nowy. Reacher rozpoznał markę, której reklamę widział, gdy spacerował wzdłuż cztero-pasmówki: Najlepsza gwarancja w Ameryce!
Koleżanka była znużoną i udręczoną kobietą po trzydziestce. Otworzyła drzwi, wyszła na zewnątrz i zamknęła je za sobą, tłumiąc dobiegający z wnętrza domu zgiełk tuzina szalejących dzieciaków. Natychmiast rozpoznała Ann Yanni. Nawet spojrzała za nią, szukając ekipy z kamerą.
– Tak? – powiedziała.
– Musimy porozmawiać o Oline Archer – powiedziała Helen Rodin.
Kobieta milczała. Wyglądało na to, że ma mieszane uczucia, jakby uważała, że to nieładnie rozmawiać z dziennikarzami o ofiarach tragedii. Najwyraźniej jednak gwiazdorski status Ann Yanni przełamał jej opory.
– Dobrze. Co chcecie wiedzieć? Oline była cudowną osobą i wszystkim w biurze bardzo jej brak.
Oto istota przypadku, pomyślał Reacher. W przypadkowych zamachach zawsze giną ludzie, których później nazywa się cudownymi. Nikt nigdy nie powie: była wstrętną donosicielką i cieszę się, że nie żyje. Ktokolwiek to zrobił, oddał nam przysługę. Nigdy.
– Musimy dowiedzieć się czegoś o jej mężu – powiedziała Helen.
– Wcale go nie znałam – odparła kobieta.
– Czy Oline mówiła coś o nim?
– Chyba trochę. Od czasu do czasu. Zdaje się, że ma na imię Ted.
– Czym się zajmuje?
– Interesami. Nie wiem jakimi.
– Czy Oline mówiła coś o jego zaginięciu?
– Zaginięciu?
– Dwa miesiące temu zgłosiła jego zaginięcie.
– Wiem, że wyglądała na bardzo zmartwioną. Myślałam, że on ma jakieś kłopoty w interesach. Zdaje się, że miał je już od roku czy dwóch. To dlatego Oline wróciła do pracy.
– Nie zawsze pracowała?
– Och nie, proszę pani. Zdaje się, że pracowała kiedyś, a potem zrezygnowała. Jednak musiała wrócić. Była zmuszona. Jak mówią, od nędzy do pieniędzy, tylko na odwrót.
– Od pieniędzy do nędzy – wtrącił Reacher.
– No właśnie. Potrzebowała tej pracy. Myślę, że to ją trochę krępowało.
– Jednak nie zna pani żadnych szczegółów? – zapytała Ann Yanni.
– Ona była bardzo skryta – odparła kobieta.
– To ważne.
– Była trochę roztargniona. To do niej niepodobne. Mniej więcej na tydzień przed śmiercią wyszła z pracy prawie na całe popołudnie. To również było do niej niepodobne.
– Wie pani, co robiła?
– Nie, nie mam pojęcia.
– Gdyby przypomniała pani sobie coś o jej mężu, cokolwiek, bardzo by nam to pomogło.
Kobieta pokręciła głową.
– Ma na imię Ted. Tylko to mogę powiedzieć na pewno.
– W porządku, dzięki – powiedziała Helen.
Odwróciła się i ruszyła do swojego samochodu. Yanni i Reacher poszli za nią. Kobieta na ganku spoglądała za nimi rozczarowana, jakby nie zdała jakiegoś egzaminu.
– Pudło – powiedziała Ann Yanni. – Jednak nie martwcie
się. Zawsze tak jest. Czasem myślę, że powinniśmy pomijać
pierwszą osobę z listy. Ta nigdy nic nie wie.
Reacherowi było niewygodnie na tylnym siedzeniu. Kieszeń spodni podwinęła się i jakaś moneta wbijała mu się w udo.
Obrócił się i wyjął ją. Była to ćwierćdolarówka, nowa i błyszcząca. Przyglądał jej się przez chwilę, a potem schował do innej kieszeni.
– Zgadzam się – powiedział. – Powinniśmy ją pominąć. Moja wina. To oczywiste, że koleżanka z pracy nie mogła nic wiedzieć. Ludzie uważają, co mówią w pracy. Szczególnie bogaci ludzie, którzy wpadli w finansowe tarapaty.
– Sąsiadka będzie wiedziała więcej – doszła do wniosku Yanni.
– Miejmy nadzieję – dodała Helen.
Ugrzęźli w śródmiejskich korkach. Jechali bardzo wolno ze wschodniego przedmieścia na zachodnie. Reacher ponownie spojrzał na zegarek i przez okno. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, przed nimi. Za nimi zapadł już zmierzch.
Czas ucieka.
Rosemary Barr poruszyła się na krześle, szarpiąc taśmę krępującą jej przeguby.
– Wiemy, że zrobił to Charlie – powiedziała.
– Charlie? – powtórzył Zek.
– Tak zwany przyjaciel mojego brata.
– Chenko – powiedział Zek. – On nazywa się Chenko. To był jego plan. Udany. Oczywiście, pomógł mu niewielki wzrost. Buty pani brata włożył na swoje. Musiał tylko podwinąć nogawki spodni i rękawy płaszcza.
– Wiemy o wszystkim – powiedziała Rosemary.
– My to znaczy kto? I co właściwie możecie zrobić?
– Helen Rodin wie o wszystkim.
– Zrezygnuje pani z jej usług. Przestanie panią reprezentować. Będzie musiała zachować w tajemnicy wszystko, czego dowiedziała się, kiedy pani była jej klientką. Mam rację, prawda, Linsky?
Linsky skinął głową. Siedział sześć stóp dalej, na sofie, dziwnie wygięty, żeby ulżyć obolałym plecom.
– Tak nakazuje prawo – powiedział. – Tu, w Ameryce.
– Franklin też wie – powiedziała Rosemary. – I Ann Yanni.
– Plotki – rzekł Zek. – Teorie, spekulacje, domysły. Ci dwoje nie mają żadnych przekonujących dowodów i nie są wiarygodni. Prywatni detektywi i dziennikarze to ludzie, którzy sprzedają różne zabawne i sensacyjne teoryjki, wyjaśniające takie zdarzenia. Tego się od nich oczekuje. Dopiero ich brak byłby podejrzany. Zdaje się, że prezydent tego kraju został zabity ponad czterdzieści lat temu, a niektórzy dziennikarze nadal twierdzą, że prawda jeszcze nie wyszła na jaw.
Rosemary milczała.
– Pani zeznanie będzie decydujące – oznajmił Zek. -
Pójdzie pani do Rodina i złoży zaprzysiężone zeznanie, że pani
brat wszystko zaplanował i przygotował. I poinformował panią o tym. Szczegółowo. O czasie, miejscu, wszystkim. Powie pani ze szczerym i głębokim smutkiem, że nie potraktowała
pani tego poważnie. Wtedy jakiś marny adwokacina, zatrudniony jako obrońca z urzędu, ledwie rzuci okiem na pani
zeznanie, po czym ogłosi, że oskarżony przyznaje się do winy,
i będzie po wszystkim.
– Nie zrobię tego – oświadczyła Rosemary.
Zek spojrzał na nią.
– Zrobi pani – powiedział. – Obiecuję to pani. Za dwadzieścia cztery godziny od tej chwili będzie pani błagała,
żebyśmy pozwolili to pani zrobić. Będzie pani szalała ze
strachu, że mogliśmy zmienić zdanie i nie pozwolimy pani
tego zrobić.
W pokoju zrobiło się cicho. Rosemary spojrzała na Zeka, jakby chciała coś powiedzieć. Potem odwróciła wzrok, ale Zek odpowiedział jej mimo to. Usłyszał jej myśli, głośno i wyraźnie.
– Nie, nie będziemy przy pani, kiedy będzie pani składała
zeznanie. Jednak dowiemy się, co im pani powiedziała. W ciągu
kilku minut. I niech pani nawet nie próbuje zboczyć na dworzec
autobusowy. Po pierwsze, w ten sposób zabiłaby pani brata.
Po drugie, nie ma takiego kraju na świecie, w którym mogłaby
się pani przed nami ukryć.
Rosemary nie odpowiedziała.
– W każdym razie – rzekł Zek – nie spierajmy się. To bezproduktywne. I bezcelowe. Powie im pani to, co polecimy. Zrobi to pani. Na pewno. I to bardzo chętnie. Będzie pani żałowała, że nie umówiliśmy pani na wcześniejszą wizytę w sądzie. Będzie pani czekała na to na kolanach, błagając o szansę pokazania nam, jaka jest pani grzeczna. Zawsze tak się dzieje. Jesteśmy bardzo dobrzy w tym, co robimy. Uczyliśmy się od mistrzów.
– Mój brat ma chorobę Parkinsona – przypomniała Rosemary.
– Kiedy zdiagnozowaną? – zapytał Zek, ponieważ znał już odpowiedź.
– We wczesnej fazie.
Zek potrząsnął głową.
– To zbyt subiektywne, żeby mogło pomóc. Kto może stwierdzić na pewno, że ten stan nie został wywołany odniesionymi obrażeniami? A jeśli nawet, to kto może stwierdzić, że ta choroba uniemożliwia strzelanie. Z tak niewielkiej odległości? Jeśli obrońca z urzędu powoła dwóch ekspertów, to Rodin sprowadzi trzech. Znajdzie lekarzy, którzy przysięgną, że mała Annie Oakley cierpiała na chorobę Parkinsona od chwili swoich narodzin.
– Reacher wie – powiedziała Rosemary.
– Ten żołnierz? On do rana będzie martwy. Albo umrze, albo ucieknie.
– On nie ucieknie.
– No to będzie martwy. Przyjdzie po ciebie dziś w nocy. Będziemy na niego czekać. Już nieraz różni ludzie przychodzili po nas w nocy – rzekł Zek. – Wiele razy, w wielu miejscach. A mimo to wciąż tu jesteśmy. Da, Linsky?
Linsky znów skinął głową.
– Wciąż tu jesteśmy – przytaknął.
– Kiedy przyjdzie? – zapytał Zek.
– Nie wiem – odparła Rosemary.
– O czwartej rano – powiedział Linsky. – To Amerykanin. Uczą ich, że czwarta rano to najlepszy czas na niespodziewany atak.
– Skąd?
– Północ to najrozsądniejszy kierunek ataku. Kruszarnia
kamienia zapewni osłonę przy podejściu i zostanie mu do
pokonania tylko dwieście jardów otwartej przestrzeni. Myślę
jednak, że on spróbuje nas przechytrzyć. Nie przyjdzie od
północy, ponieważ wie, że to najlepszy punkt wypadowy.
– I nie od zachodu – rzekł Zek.
Linsky pokiwał głową.
– Zgadzam się. Nie wzdłuż drogi dojazdowej. Zbyt odsłonięty teren. Przyjdzie od południa lub od wschodu.
– Niech Vladimir dołączy do Sokolova – powiedział mu Zek. – Każ im bardzo uważnie obserwować teren od południa i wschodu. Jednak niech pilnują również od północy i zachodu. Trzeba nieustannie obserwować cały teren. Każ Chence wziąć karabin i czekać na korytarzu na górze. Niech będzie gotowy do oddania strzału z któregoś z okien. Przy jego umiejętnościach wystarczy jeden strzał.
Potem zwrócił się do Rosemary Barr.
– A tymczasem zamkniemy panią w bezpiecznym miejscu.
Zacznie pani naukę, gdy tylko pochowamy żołnierza.
Zachodnie przedmieścia były sypialnią dla ludzi pracujących w centrum miasta, tak więc na całej trasie utworzyły się korki. Domy były okazalsze niż na wschodzie. Wszystkie piętrowe, zbudowane według indywidualnych projektów i dobrze utrzymane. Każdy miał swój podjazd, basen i wypielęgnowany ogród. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca wyglądały jak z broszury reklamowej.
– Nadęta klasa średnia – powiedział Reacher.
– Do której wszyscy chcielibyśmy należeć – zauważyła Yanni.
– Nie będą chcieli rozmawiać – mruknął Reacher. – To nie w ich stylu.
– Będą chcieli – zapewniła Yanni. – Ze mną wszyscy rozmawiają.
Powoli przejechali obok domu Archerów. Pod skrzynką na listy wisiał na łańcuchu żeliwny znak: Ted i Oline Archer.
Wznoszący się za rozległym trawnikiem dom był zamknięty, ciemny i cichy. Zbudowany w stylu wczesnowiktoriańskim. Ciemnobrązowe belki, kremowe stiuki. Garaż na trzy samochody. Bez wyrazu, ocenił Reacher.
Sąsiadka, której szukali, mieszkała po drugiej stronie ulicy, jeden numer dalej na północ. Jej dom był równie duży jak Archerów, ale we włoskim stylu. Kamienne ozdoby, wieżyczki z krenelażem, ciemnozielone markizy nad parterowymi oknami od południa. Zmierzch przechodził w zmrok i za zasłoniętymi oknami paliły się światła. Cała ulica wyglądała zacisznie, spokojnie i miło, jakby zadowolona z siebie.
– Spokojnie śpią w łóżkach, gdyż twardzi ludzie czuwają w nocy, gotowi użyć przemocy wobec każdego, kto chciałby ich skrzywdzić – powiedział Reacher.
– Czytujesz George'a Orwella? – zapytała Yanni.
– Chodziłem do college'u – przypomniał jej. – West Point to teoretycznie college.
– Obecny ustrój społeczny jest oszustwem, a jego ulubione ideały to przeważnie złudzenia – powiedziała Yanni.
– Żaden myślący człowiek nie może żyć w takim społeczeństwie jak nasze, nie pragnąc go zmienić – odparł Reacher.
– Jestem pewna, że to bardzo mili ludzie – powiedziała Helen.
– Tylko czy zechcą z nami rozmawiać?
– Zechcą – zapewniła Yanni. – Każdy chce.
Helen wjechała na długi, wysypany wapiennym żwirem podjazd i zaparkowała jakieś dwanaście stóp za zagranicznym wozem terenowym z wielkimi chromowanymi kołami. Frontowe drzwi domu były zrobione ze starych dębowych desek obitych żelazem i ćwiekami o łbach wielkości piłek golfowych. Sprawiały wrażenie, że można przez nie przejść w epokę renesansu.
– Własność prywatna to złodziejski łup – powiedział Reacher.
– Proudhon – rzekła Yanni. – Prywatna własność jest pożądaną, pozytywną wartością tego świata.
– Abraham Lincoln – powiedział Reacher. – W swojej pierwszej Konstytucji Stanów Unii.
Na drzwiach wisiała żelazna kołatka w kształcie pierścienia w lwiej paszczy. Helen chwyciła ją i uderzyła w drzwi. Potem znalazła dyskretnie umieszczony z boku przycisk dzwonka i nacisnęła. Nie usłyszeli żadnego dźwięku wewnątrz budynku. Masywne drzwi, grube ściany. Ponownie nacisnęła guzik dzwonka i zanim oderwała od niego palec, drzwi ustąpiły z cichym trzaskiem gumowej taśmy uszczelniającej, jak drzwi bankowego sejfu. Stanął w nich mężczyzna, trzymał dłoń na klamce od wewnątrz.
– Tak? – powiedział.
Był po czterdziestce, krzepki, energiczny, zapewne członek jakiegoś klubu golfowego, może Loży Łosi, może Klubu Ro-tariańskiego. Miał na sobie sztruksowe spodnie i sweter we wzorki. Typ faceta, który natychmiast przebiera się po powrocie do domu.
– Czy zastaliśmy pańską żonę? – zapytała Helen. -
Chcielibyśmy porozmawiać z nią o Oline Archer.
– O Oline? – powtórzył mężczyzna. Patrzył na Ann Yanni.
– Jestem prawnikiem – wyjaśniła Helen.
– A co można powiedzieć o Oline?
– Więcej, niż pan sądzi – zapewniła Yanni.
– Pani nie jest prawnikiem.
– Jestem dziennikarką – odparła Yanni. – Jednak nie szukam taniej sensacji. Nic podobnego. Może dojść do fatalnej pomyłki sądowej. O to nam chodzi.
– Jakiego rodzaju pomyłki?
– Być może aresztowano niewłaściwego człowieka jako odpowiedzialnego za niedawną masakrę. Z tego powodu tu jestem. Dlatego wszyscy tu jesteśmy.
Reacher obserwował mężczyznę. Ten stał w progu, z ręką na klamce, wahając się. W końcu westchnął i odsunął się.
– Lepiej wejdźcie do środka.
Każdy chce.
Poprowadził ich przez pastelowo żółty przedpokój do salonu. Ten był przestronny i idealnie czysty. Meble obite aksamitem, mahoniowe stoliczki, kamienny kominek. Brak telewizora.
Zapewne mieli go w innym pokoju. W bawialni albo oddzielnym pomieszczeniu na kino domowe. A może nie oglądali telewizji. Reacher widział, że Ann Yanni zastanawia się nad tym.
– Przyprowadzę żonę – powiedział mężczyzna.
Wrócił minutę później z przystojną kobietą, trochę młodszą
od niego. Miała na sobie wyprasowane dżinsy i bawełnianą koszulkę w tym samym odcieniu co ściany przedpokoju. Na nogach klapki. Nie nosiła skarpetek. Włosy miała w artystycznym nieładzie, ufryzowane przez ekskluzywnego fryzjera. Była średniego wzrostu i szczupła w sposób świadczący o tym, że spędza sporo czasu, studiując podręczniki dietetyki, i uczęszczając na zajęcia aerobiku.
– O co chodzi? – zapytała.
– O Teda Archera – powiedziała Helen.
– O Teda? Mąż powiedział mi, że o Oline.
– Uważamy, że może istnieć związek. Między jego zaginięciem a jej śmiercią.
– Jaki związek? Przecież to, co się przydarzyło Oline, było zupełnie przypadkowe.
– Może nie.
– Nie rozumiem.
– Podejrzewamy, że Oline mogła być celem zamachu, a pozostałe cztery ofiary jedynie zasłoną dymną.
– Czy tym nie powinna zająć się policja?
Helen powiedziała ostrożnie:
– W tym momencie policję najwidoczniej zadowala obecny
stan sprawy.
Kobieta zerknęła na męża.
– Zatem nie jestem pewien, czy powinniśmy o tym mówić – rzekł.
– Z nikim? – zapytała Yanni. – Czy tylko ze mną?
– Nie wiem, czy chcemy być w telewizji.
Reacher uśmiechnął się pod nosem. Oto druga strona medalu.
– Chcemy tylko zebrać informacje – zapewniła Yanni. -
Od państwa zależy, czy podamy wasze nazwiska.
Kobieta usiadła na kanapie, a jej mąż obok niej, bardzo
blisko. Reacher znów uśmiechnął się pod nosem. Podświadomie przyjęli standardową pozę wszystkich małżeństw udzielających wywiadów. Twarze blisko siebie, idealnie upozowane do kamery. Yanni zauważyła to i usiadła na fotelu naprzeciw nich. na samym brzegu, pochylając się i opierając łokcie o kolana. z uprzejmym i szczerym uśmiechem. Helen zajęła drugi fotel. Reacher podszedł do okna. Palcem lekko odsunął zasłonę. Na zewnątrz było zupełnie ciemno.
Czas ucieka.
– Niech nam pani opowie o Tedzie Archerze – powiedziała
Yanni. – Proszę.
Zwyczajna prośba, lecz ton jej głosu sugerował: Uważam, że wy dwoje jesteście najbardziej interesującymi ludźmi na świecie i chciałabym być waszą przyjaciółką. W tym momencie Reacher doszedł do wniosku, że Yanni minęła się z powołaniem. Byłaby wspaniałą policjantką.
– Ted miał problemy w interesach – powiedziała kobieta.
– Czy dlatego zniknął? – spytała Yanni. Kobieta wzruszyła ramionami.
– Tak początkowo sądziła Oline.
– Jednak?
– Później zmieniła zdanie. Sądzę, że słusznie. Ted nie był tego rodzaju człowiekiem. I to nie były problemy tego rodzaju. Po prostu go wyeliminowano, co okropnie go wkurzyło i z czym próbował walczyć. A ludzie, którzy walczą, nie uciekają. Mam racją, prawda?
– W jaki sposób go wyeliminowano?
Kobieta spojrzała na męża. Ten przejął inicjatywę. Męskie sprawy.
– Jego główny klient przestał u niego kupować. Tak bywa.
Rynek przeżywa wzloty i upadki. Ted zaproponował renegocjację warunków. Chciał obniżyć cenę. Żadnej reakcji. Próbował
obniżyć ją bardziej. Powiedział mi, że zniżył cenę tak, że
praktycznie sprzedawałby po kosztach własnych. Wciąż żadnej
reakcji. Po prostu nie chcieli od niego kupować.
– Jak pan myśli, co się stało? – zapytała Yanni.
Niech pan mówi, proszę pana.
– Korupcja – odparł gospodarz. – Koperty podawane pod stołem. To oczywiste. Jeden z konkurentów Teda przekupił odbiorcę. Uczciwy biznesmen nie jest w stanie walczyć z czymś takim.
– Kiedy to się zaczęło?
– Jakieś dwa lata temu. To był dla nich poważny problem. Ich sytuacja finansowa bardzo szybko się pogorszyła. Brakowało im gotówki. Ted sprzedał samochód. Oline musiała pójść do pracy. Znalazła tylko ten etat w wydziale komunikacji. Po miesiącu zrobili ją kierowniczką nadzoru. – Uśmiechnął się dumny z przedstawicielki swojej klasy. – Jeszcze rok i zarządzałaby całym wydziałem. Zostałaby dyrektorką.
– Co Ted robił w tej sprawie? Jak walczył?
– Próbował ustalić, który z rywali go załatwił.
– Udało mu się?
– Nie wiemy. Długo próbował, a potem zaginął.
– Czy Oline napisała o tym, zgłaszając jego zaginięcie?
Mężczyzna usiadł wygodnie, a pałeczkę przejęła jego żona.
Pokręciła głową.
– Oline nie chciała. Nie wtedy. Nie mieli żadnych dowodów. Tylko domysły. Nie chciała rzucać nieuzasadnionych oskarżeń. Ponadto nie widziała związku między tymi sprawami. Chyba teraz, kiedy o tym mówimy, wydaje się to bardziej oczywiste niż wtedy. Chcę powiedzieć, że Ted nie był Sher-lockiem Holmesem ani nikim takim. Nie zajmował się tym przez całą dobę siedem dni w tygodniu. Prowadził normalne życie. Po prostu rozmawiał z różnymi ludźmi, kiedy mógł, no wie pani, zadawał pytania, porównywał notatki i ceny, usiłując poskładać to w całość. To trwało dwa lata. Sporadyczne rozmowy, rozmowy telefoniczne, pytania, takie rzeczy. Na pewno nie wydawało się to niebezpieczne.
– Czy Oline poszła kiedyś z tym do kogoś? Może później?
Kobieta kiwnęła głową.
– Zastanawiała się nad tym przez dwa miesiące po jego
zniknięciu. Rozmawiałyśmy. Kilkakrotnie zmieniała zdanie.
W końcu doszła do wniosku, że te dwie sprawy muszą się ze
sobą łączyć. Zgodziłam się z nią. Nie wiedziała, co robić. Powiedziałam jej, że powinna zawiadomić policję.
– Zrobiła to?
– Nie zadzwoniła. Poszła osobiście. Uważała, że potraktują ją poważniej, jeśli spotka się z nimi twarzą w twarz. Najwyraźniej się myliła. Nic się nie stało. Skończyło się na słowach.
– Kiedy poszła na policję?
– Tydzień przed tą piątkową strzelaniną na placu.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Potem delikatnie i uprzejmie
Ann Yanni zadała oczywiste w tej sytuacji pytanie:
– Nie podejrzewaliście państwo, że jej śmierć miała z tym
jakiś związek?
Kobieta pokręciła głową.
– Dlaczego mielibyśmy podejrzewać? Wydawało się, że
to zbieg okoliczności. Snajper strzelał do przypadkowych osób,
prawda? Sama pani tak powiedziała. W wiadomościach telewizyjnych. Słyszeliśmy. Pięć przypadkowych ofiar, które znalazły się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie.
Wszyscy zamilkli.
Reacher odwrócił się od okna.
– Czym zajmował się Ted Archer? – zapytał.
– Przepraszam, zakładałem, że to wiecie – odparł gospodarz. – Ma kamieniołom. Wielki, mniej więcej czterdzieści mil na północ stąd. Produkuje cement, beton, kruszywa. Głębokie złoże, bardzo wydajne.
– A klient, który się wycofał?
– Miasto – rzekł mężczyzna.
– Dobry klient.
– Nie ma lepszego. Te wszystkie trwające obecnie remonty to manna z nieba dla ludzi w tym interesie. Miasto sprzedało wolnych od podatku obligacji za dziewięćdziesiąt milionów, żeby pokryć wydatki za pierwszy rok. Dodać do tego nieuniknione przekroczenia kosztów i ktoś ma tu prawdziwe eldorado.
– Jaki samochód sprzedał Ted?
– Mercedesa.
– I czym jeździł do pracy?
– Furgonetką.
– Widział pan ten samochód?
– Codziennie przez dwa lata.
– Jaki to był wóz?
– Pick-up. Chyba chevrolet.
– Stary brązowy silverado? Zwykłe stalowe felgi? Facet spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Skąd pan to wie?
– Mam jeszcze jedno pytanie – rzekł Reacher. – Do
pana żony.
Popatrzyła na niego.
– Po tym, jak Oline poszła na policją, czy powiedziała
pani, z kim rozmawiała? Może z detektywem Emersonem?
Kobieta już przecząco kręciła głową.
– Mówiłam Oline, że jeśli nie chce dzwonić, to powinna
pójść na posterunek, ale powiedziała mi, że to za daleko, że
nigdy nie wychodzi na tak długo w porze lunchu. Wybierała
się do prokuratora okręgowego. Jego biuro znajduje się znacznie
bliżej wydziału komunikacji. Ponadto Oline taka już była.
Wolała zaczynać od samej góry. Dlatego poszła do Alexa
Rodina.
W drodze powrotnej do miasta Helen Rodin nie odezwała się słowem. Siedziała w milczeniu, trzęsąc się i dygocząc, z zaciśniętymi wargami i szeroko otwartymi oczami. Jej milczenie zamykało usta Reacherowi i Yanni. Jakby całe powietrze zostało wyssane z wnętrza samochodu, pozostawiając czarną dziurę ciszy, tak głośnej, że aż bolesnej.
Prowadziła jak automat, nie za szybko, nie za wolno, mechanicznie przestrzegając znaków drogowych i zatrzymując się na światłach. Zaparkowała na jednym z miejsc przed biurem Franklina i nie wyłączając silnika, powiedziała:
– Idźcie na górę. Ja po prostu nie mogę.
Ann Yanni wysiadła i zaczęła wchodzić po schodach. Reacher został w samochodzie i przechylił się przez oparcie przedniego fotela.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział.
– Nie będzie.
– Helen, wyjmij kluczyk ze stacyjki i zabieraj swój tyłek na górę. Jesteś prawnikiem, a twój klient ma kłopoty.
Potem otworzył drzwiczki po swojej stronie i wygramolił się z samochodu, a zanim go obszedł, ona już czekała na niego u podnóża schodów.
Franklin, jak zawsze, siedział przy komputerze. Poinformował Reachera, że Cash już wyjechał z Kentucky, nie zadając żadnych pytań. Powiedział też, że Ted Archer nie pojawił się w żadnej innej bazie danych. Potem zauważył dziwne milczenie i napięcie.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Posunęliśmy się o krok – zakomunikował Reacher. – Ted Archer był producentem cementu i został wykolegowany ze wszystkich intratnych kontraktów z miastem przez konkurenta rozdającego łapówki. Próbował tego dowieść i musiał być bliski sukcesu, ponieważ ten konkurent go sprzątnął.
– Możesz tego dowieść?
– Tylko pośrednio. Nigdy nie znajdziemy jego ciała, jeśli nie rozkopiemy ponownie całej First Street. Wiem jednak, gdzie stoi jego samochód. W stodole Jeba Olivera.
– Dlaczego tam?
– Wykorzystywali Jeba Olivera do robienia rzeczy, których nie mogli zrobić sami. Kiedy nie chcieli lub nie mogli pokazywać swoich twarzy. Zapewne Archer ich znał i nie dałby się podejść. Tymczasem Oliver był tutejszy. Może udał, że złapał gumę albo poprosił o podwiezienie. Archer niczego nie podejrzewał. Tamci ukryli jego ciało, a Oliver schował samochód.
– Oline Archer niczego nie podejrzewała?
– W końcu zaczęła. Rozmyślała o tym przez dwa miesiące i przypuszczalnie poskładała wszystko w sensowną całość. Postanowiła to ujawnić i widocznie stanowiła dla tamtych zagrożenie, ponieważ tydzień później już nie żyła. Upozorowało śmierć z ręki szaleńca, bo zaginięcie męża i zamor-
dowanie żony wzbudziłoby podejrzenia. Jednak śmierć w przypadkowej strzelaninie uznano za zbieg okoliczności.
– Do kogo poszła z tym Oline? Do Emersona? Reacher nie odpowiedział.
– Poszła do mojego ojca – odezwała się Helen Rodin. Przez długą chwilę w biurze panowała cisza.
– I co teraz? – zapytał Franklin.
– Musisz znowu postukać w klawiaturę – odparł Reacher. – Ktokolwiek dostał te intratne kontrakty z miastem, musi być tym złym facetem. Dlatego musimy wiedzieć kto to. I gdzie go szukać.
– Publiczne zamówienia – mruknął Franklin.
– Sprawdź je.
Franklin bez słowa odwrócił się i zaczął bębnić po klawiszach. Stukał i klikał przez minutę. Potem otrzymał odpowiedź.
– Specialized Services of Indiana – powiedział. – To oni otrzymali wszystkie obecne kontrakty na dostawy cementu, betonu i kruszywa. Na wiele milionów dolarów.
– Gdzie znajduje się ich siedziba?
– To była dobra wiadomość.
– A zła?
– Brak adresu. To firma zarejestrowana na Bermudach. Nie muszą podawać dokładnych danych.
– Co to za poroniony system?
Franklin nie odpowiedział.
– Firma z Bermudów potrzebuje miejscowego prawnika -
powiedziała Helen cichym, zrezygnowanym głosem. Reacher
przypomniał sobie szyld na drzwiach biura Rodina: nazwisko,
a po nim skrót oznaczający tytuł.
Franklin znowu postukał w klawiaturę.
– Jest numer telefonu – powiedział. – To wszystko, co mamy.
– Jaki to numer? – spytała Helen.
Franklin przeczytał go na głos.
– To nie jest numer telefonu mojego ojca – oświadczyła
Helen.
Franklin wywołał spis firm. Wprowadził numer i na ekranie wyświetliło się nazwisko oraz adres.
– John Mistrov – powiedział.
– Rosyjskie nazwisko – zauważył Reacher.
– Chyba tak.
– Znasz go? – zapytał Reacher.
– Słabo. To facet od testamentów i darowizn. Człowiek orkiestra. Nigdy nic dla niego nie robiłem.
Reacher spojrzał na zegarek.
– Możesz znaleźć jego domowy adres?
Franklin wywołał spis telefonów prywatnych abonentów. Wprowadził nazwisko i otrzymał adres.
– Mam do niego zadzwonić? – zapytał.
Reacher pokręcił głową.
– Złożymy mu wizytę. Kiedy czas nagli, lepiej spotkać się
twarzą w twarz.
Vladimir zszedł na parter do pomieszczenia obserwacyjnego. Sokolov siedział na ruchomym krześle przed długim stołem, na którym stały cztery monitory. Od lewej do prawej były oznaczone jako północ, wschód, południe i zachód, co miało sens dla osób patrzących na świat zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Sokolov powoli przesuwał swoje krzesło, oglądając kolejno obrazy na ekranach. Wszystkie cztery ekrany były zaśnieżone i zielone, ponieważ na zewnątrz zapadł mrok i włączyła się termowizja. Od czasu do czasu było widać jaśniejszą plamkę przemieszczająca się w oddali. Jakieś nocne zwierzę. Lis, skunks, szop, kot albo bezpański pies. Północny monitor rozjaśniała poświata kruszalni. Wkrótce zgaśnie, gdy nieruchome maszyny ostygną. Poza tym wszystkie ekrany były oliwkowozielone, ponieważ wokół nie było nic prócz ciągnących się całe mile pól, nieustannie zraszanych zimną wodą z wciąż obracających się spryskiwaczy.
Vladimir przysunął sobie drugie krzesło i usiadł po lewej ręce Sokolova. Miał obserwować teren na północy i wschodzie. Sokolov skupi się na południu i zachodzie. W ten sposób każdy
z nich będzie pilnował jednego prawdopodobnego i jednego mało prawdopodobnego kierunku. Sprawiedliwy podział pracy.
Na górze, w korytarzu na drugim piętrze, Chenko załadował karabin. Dziesięć pocisków Lake City.308. Jedno, co Amerykanie umieli robić, to amunicja. Pootwierał drzwi wszystkich pokoi, zapewniając sobie szybki dostęp do każdego z okien wychodzących na północ, południe, wschód i zachód. Podszedł do jednego z nich i włączył noktowizor. Nastawił go na siedemdziesiąt pięć jardów. Przewidywał, że zawiadomią go, kiedy żołnierz znajdzie się w odległości stu pięćdziesięciu jardów. To praktyczny zasięg kamer termowizyjnych. Wtedy podejdzie do właściwego okna i namierzy cel, odległy jeszcze o sto jardów. Będzie go obserwował. Pozwoli mu podejść. Kiedy tamten znajdzie się w odległości siedemdziesięciu pięciu jardów, Chenko go zabije.
Podniósł karabin. Sprawdził obraz. Ten był jasny i ostry. Zobaczył lisa, biegnącego po otwartej przestrzeni, ze wschodu na zachód. Pomyślnych łowów, przyjacielu. Wyszedł na korytarz, oparł broń o ścianę i usiadł na krześle z wysokim oparciem. Czekał na sygnał.
Helen Rodin uparła się i została w biurze Franklina. Reacher i Yanni pojechali sami mustangiem. Ulice były ciemne i ciche. Yanni prowadziła. Znała miasto. Pod podanym przez Franklina adresem, w połowie drogi między nabrzeżem a torami, znaleźli dawny magazyn przerobiony na budynek mieszkalny. Yanni powiedziała, że to element nowej strategii: Soho w sercu miasta. Powiedziała, że zastanawiała się nad kupnem mieszkania w tym budynku. Potem dodała:
– Powinniśmy uważnie obserwować Helen.
– Nic jej nie będzie – odparł Reacher.
– Myślisz?
– Jestem tego pewien.
– A gdyby to był twój stary?
Reacher nie odpowiedział. Yanni zwolniła, gdy z ciemności wyłonił się masywny budynek z cegieł.
– Ty pytasz pierwsza – powiedział Reacher. – Jeśli nie
odpowie, ja zapytam.
– Odpowie – zapewniła Yanni. – Wszyscy odpowiadają.
Jednak nie John Mistrov. Był chudym gościem, mniej więcej
czterdziestopięcioletnim. Ubierał się jak rozwodnik i ofiara kryzysu wieku średniego: marmurkowe i zbyt obcisłe dżinsy, czarny podkoszulek, bose nogi. Zastali go samego w dużym, białym apartamencie, jedzącego chińskie potrawy z kartonowych opakowań. W pierwszej chwili ucieszył się na widok Ann Yanni. Może przestawanie ze znakomitościami było częścią nowego stylu życia, obiecywanego przez developera. Jednak jego początkowy entuzjazm szybko osłabł. I całkiem znikł, kiedy Yanni powiedziała mu o swoich podejrzeniach i zażądała wyjawienia nazwisk właścicieli firmy.
– Nie mogę tego zrobić – powiedział. – Z pewnością rozumie pani, że to poufne. Na pewno to pani wie.
– Wiem, że popełniono poważne przestępstwa – odparła Yanni. – Oto co rozumiem. I pan też musi to zrozumieć. Musi pan opowiedzieć się po właściwej stronie, i to szybko, zanim cała sprawa zostanie podana do wiadomości publicznej.
– Bez komentarza – odrzekł facet.
– Niech pan wybierze właściwą stronę – łagodnie przekonywała Yanni. – Ci ludzie, których nazwiska chcemy poznać, jutro znajdą się w więzieniu. I już z niego nie wyjdą.
– Bez komentarza – powtórzył facet.
– Chce pan utonąć razem z nimi? – zapytała Yanni. Ostro. - Za współudział? Czy wyjść z tego z twarzą? Wybór należy do pana. Tak czy inaczej, znajdzie się pan w jutrzejszych wieczornych wiadomościach. Albo jako aresztowany, albo stojąc i robiąc zdziwioną minę: „O mój Boże, nie miałem o niczym pojęcia, chętnie pomogłem władzom”.
– Bez komentarza – powtórzył po raz trzeci.
Głośno, wyraźnie, zadowolony z siebie.
Yanni poddała się. Wzruszyła ramionami i zerknęła na Rea-chera. Ten spojrzał na zegarek. Czas ucieka. Podszedł do faceta.
– Jest pan ubezpieczony? – zapytał.
Facet skinął głową.
– Ubezpieczenie obejmuje opiekę stomatologiczną?
Facet ponownie kiwnął głową.
Reacher uderzył go w usta. Prawą ręką, krótkim i mocnym ciosem.
– Niech się tym zajmą.
Facet zrobił krok w tył, zgiął się wpół, a potem wyprostował, kaszląc, z brodą zalaną krwią. Rozcięte wargi, obluzowane zęby, zakrwawione dziąsła.
– Nazwiska – powiedział Reacher. – Już! Albo rozszarpię
cię na kawałki.
Facet zawahał się. Błąd. Reacher uderzył go ponownie. Wtedy facet podał nazwiska sześciu osób, razem z rysopisami i adresami, i zrobił to, leżąc na podłodze i krztusząc się krwią.
Reacher spojrzał na Yanni.
– Wszyscy odpowiadają – powiedział.
W powrotnej drodze, siedząc w ciemnej kabinie mustanga, Ann Yanni powiedziała:
– Zadzwoni i ostrzeże ich.
– Nie zrobi tego – odparł Reacher. – Właśnie ich zdradził. Sądzę, że od jutra zrobi sobie długie wakacje.
– Taką masz nadzieję?
– To bez znaczenia. Oni już wiedzą, że po nich przyjdę. Następne ostrzeżenie niczego by nie zmieniło.
– Masz bardzo bezpośrednie podejście. Nie wykładają tego na kursach dziennikarstwa.
– Mogę cię tego nauczyć. Najważniejszy jest element zaskoczenia. Jeśli zdołasz ich zaskoczyć, nie musisz bić bardzo mocno.
Yanni podyktowała Franklinowi nazwiska podane przez Johna Mistrova. Cztery z nich pokrywały się z tymi, które Reacher już znał: Charlie Smith, Konstantin Raskin, Vladimir Shumilov oraz Pavel Sokolov. Piątym był Grigor Linsky, w któ-
rym Reacher domyślał się inwalidy w niemodnym garniturze, ponieważ szósty nazywał się Zek Chelovek.
– Chyba mówiłeś, że „Zek” to nie imię – przypomniał Franklin.
– Zgadza się – powiedział Reacher. – Tak samo jak „Chelovek”. To transliteracja rosyjskiego słowa oznaczającego człowieka. Zek Chelovek oznacza więźnia i człowieka. Czyli Więzień-Człowiek.
– Pozostali nie używają pseudonimów.
– Zek pewnie też nie. Może przybrał takie nazwisko. Mógł zapomnieć, jak naprawdę się nazywał. Może wszyscy zapomnielibyśmy, gdybyśmy byli więźniami gułagu.
– Mówisz, jakbyś mu współczuł – zauważyła Yanni.
– Wcale mu nie współczuję – odparł Reacher. – Tylko usiłuję go zrozumieć.
– Mistrov nie wspomniał o moim ojcu – powiedziała Helen.
Reacher skinął głową.
– To Zek jest zakulisowym manipulatorem. On siedzi na szczycie piramidy.
– Co oznacza, że mój ojciec jest tylko wykonawcą.
– Teraz nie martw się tym. Skup się na Rosemary.
Franklin wywołał internetową mapę i odkrył, że pod podanym
przez Johna Mistrova adresem znajduje się wytwórnia kruszywa, zbudowana przy kamieniołomach, osiem mil na północny zachód od miasta. Potem przejrzał wyciągi podatkowe i potwierdził, że Specialized Services of Indiana jest jej zarejestrowanym właścicielem. Sprawdził ponownie wyciągi i odkrył, ze jedyną inną nieruchomością należącą do firmy jest dom na parceli sąsiadującej z wytwórnią. Yanni powiedziała, że zna tę okolicę.
– Czy jest tam coś jeszcze? – zapytał ją Reacher.
Przecząco pokręciła głową.
– Przez całe mile nic tylko farmy.
– W porządku – rzekł Reacher. – To tam. Tam przetrzymują Rosemary.
Spojrzał na zegarek. Dziesiąta wieczór.
– I co teraz? – spytała Yanni.
– Teraz czekamy – powiedział.
– Na co?
– Aż Cash dotrze tu z Kentucky. A potem poczekamy jeszcze trochę.
– Na co?
Reacher znów się uśmiechnął.
– Na godzinę duchów – odparł.
Czekali. Franklin zaparzył kawę. Yanni opowiadała o pracy w telewizji, o ludziach, których poznała, i zdarzeniach, które widziała, o przyjaciółkach gubernatora, o kochankach żon polityków, ustawionych przetargach, mafijnych związkach zawodowych, o akrach marihuany rosnącej za zasłoną kukurydzy sadzonej tylko na brzegach pól w Indianie. Potem Franklin opowiadał o swojej pracy w policji. Jeszcze później Reacher opowiedział o swoim życiu wagabundy, jakie wiódł po wyjściu z wojska, o nieustannych wędrówkach i odkryciach.
Helen Rodin cały czas milczała.
Dokładnie o jedenastej usłyszeli warkot silnika diesla, odbijający się echem od ceglanego muru po drugiej stronie ulicy. Reacher podszedł do okna i zobaczył humvee Casha, wjeżdżający na miniparking przed biurem. Zbyt hałaśliwy, pomyślał. Nie możemy go użyć.
A może jednak.
– Przybyła piechota morska – oznajmił.
Usłyszeli kroki Casha na schodach. I pukanie do drzwi. Reacher wyszedł na korytarz i otworzył je. Cash wszedł raźnym, miarowym, pewnym krokiem. Był ubrany na czarno. Czarne brezentowe spodnie, czarna brezentowa kamizelka bez rękawów. Reacher przedstawił wszystkich. Yanni, Franklin, Helen Rodin. Uścisnęli sobie dłonie i Cash usiadł. Po dwudziestu minutach w pełni orientował się w sytuacji.
– Załatwili dziewiętnastoletnią dziewczynę? – zapytał.
– Spodobałaby ci się – powiedział Reacher.
– Mamy jakiś plan?
– Zaraz będziemy mieli – obiecał Reacher.
Yanni poszła do samochodu po mapy. Franklin pozbierał kubki po kawie i zrobił miejsce na stole. Yanni wybrała właściwą mapę. Rozłożyła ją na stole.
– To jak olbrzymia szachownica – powiedziała. – Każdy prostokąt ma sto jardów kwadratowych. Pole jest poprzecinane siecią dróg biegnących z północy na południe i z zachodu na wschód, co dwadzieścia takich kwadratów. – Pokazała. Szczupłym palcem z polakierowanym paznokciem. – Tylko w tym miejscu mamy dwie spotykające się drogi i w południowo-wschodnim rogu powstałego w wyniku tego trójkąta mamy pusty obszar szeroki na trzy pola i długi na pięć. Tam nie ma żadnych upraw. Na północy jest wytwórnia kruszywa, a na południu dom. Widziałam go. Stoi około dwustu jardów od drogi, samotny budynek na pustkowiu. Nie ma ogrodu ani żadnej roślinności. Ani ogrodzenia.
– Płaski teren? – zapytał Reacher.
– Jak stół bilardowy – odparła Yanni.
– Jest ciemno – rzekł Cash.
– Jak w studni – powiedział Reacher. – Sądzę, że brak ogrodzenia świadczy o tym, że używają kamer. Zapewne z urządzeniami termowizyjnymi na podczerwień.
– Jak szybko potrafisz przebiec dwieście jardów? – zapytał Cash.
– Jak? – odparł Reacher. – Tak wolno, że mogliby zamówić karabin przez telefon i odebrać przesyłkę, a potem mnie z niego zastrzelić.
– Skąd najlepiej podejść?
– Od północy – powiedział Reacher. – Bez wątpienia. Moglibyśmy zjechać z szosy do wytwórni, a potem podejść bliżej. Później moglibyśmy czekać na odpowiednią chwilę. Bylibyśmy osłonięci.
– Jeśli mają kamery termowizyjne, to nie da się ich podejść.
– Później będziemy się tym martwić.
– Dobrze, ale na pewno przewidzieli atak od północy. Reacher skinął głową.
– Zostawmy północ. To zbyt oczywiste rozwiązanie.
– Niemal równie dobry kierunek to południe lub wschód. Zdaje się, że od zachodu biegnie droga dojazdowa. Jest prosta i nie daje żadnej osłony.
– Oni na pewno też tak uważają.
– No to też mają rację.
– Podoba mi się ta droga dojazdowa – mruknął Rea-cher. – Jaka ona jest? Brukowana?
– Utwardzona żwirem – powiedziała Yanni. – Mają go dużo.
– Hałaśliwa nawierzchnia – zauważył Cash.
– Na pewno nagrzana słońcem – powiedział Reacher. – Cieplejsza niż ziemia. Da kolorowy pas na obrazach termowizyjnych. Na słabo kontrastowym ekranie po obu jej stronach będą ciemne pasy.
– Żartujesz? – powiedział Cash. – Twoje ciało miałoby temperaturę o kilkanaście stopni wyższą od otoczenia. Byłbyś widoczny jak raca.
– Będą pilnować od południa i od wschodu.
– Nie tylko.
– Masz lepszy pomysł?
– A może frontalny atak? Samochodami?
Reacher uśmiechnął się.
– Jeśli trzeba zrównać ten budynek z ziemią, wezwijcie piechotę morską.
– Przyjąłem – potwierdził Cash.
– To zbyt ryzykowne – ocenił Reacher. – Musimy ich zaskoczyć i nie możemy rozpętać tam strzelaniny. Musimy myśleć o Rosemary.
Nikt się nie odezwał.
– Podoba mi się ten podjazd – powtórzył Reacher.
Cash spojrzał na Helen Rodin.
– Moglibyśmy po prostu zawiadomić policję – rzekł. – No wiecie, jeśli to prokurator jest tym złym facetem. Mogliby się tym zająć antyterroryści.
– Ten sam problem – orzekł Reacher. – Rosemary byłaby martwa, zanim podeszliby do drzwi.
– Odciąć zasilanie? Wyłączyć kamery?
– To samo. Uprzedzilibyśmy o naszym przybyciu.
– Ty coś wymyśl.
– Ta droga dojazdowa – odparł Reacher. – Podoba mi się.
– A co z kamerami?
– Coś wymyślę – obiecał Reacher. Podszedł do stołu. Popatrzył na mapę. Potem znów odwrócił się do Casha. – Czy masz w samochodzie odtwarzacz kompaktowy?
Cash skinął głową.
– Był w pakiecie.
– Miałbyś coś przeciwko temu, żeby Franklin poprowadził humwee?
– Może go sobie zabrać. Ja wolę sedana.
– W porządku, więc twój humwee będzie naszym środkiem transportu. Franklin dowiezie nas tam, wysadzi, a potem wróci tutaj.
– Nas? – zapytała Yanni. – Wszyscy jedziemy?
– Jasne – odparł Reacher. – Cała czwórka. Franklin wróci tutaj, a jego biuro będzie naszym centrum łączności.
– Dobrze – powiedziała Yanni.
– Potrzebne będą telefony komórkowe – rzekł Reacher.
– Ja mam jeden – zgłosiła Yanni.
– Ja też – dodał Cash.
– I ja – powiedziała Helen.
– Ja nie mam – rzekł Reacher.
Franklin wyjął z kieszeni małą nokię.
– Weź mój – zaproponował. Reacher wziął telefon.
– Możesz ustanowić połączenie konferencyjne? Cztery
nasze komórki i twój telefon stacjonarny? Jak tylko tutaj
wrócisz?
Franklin skinął głową.
– Podajcie mi numery.
– I wyłączcie dzwonki – przypomniał Reacher.
– Kiedy to zrobimy? – zapytał Cash.
– Czwarta rano to moja ulubiona pora – odparł Reacher. – Jednak oni będą tego oczekiwali. Nauczyliśmy się tego od nich. Czwarta rano to pora, kiedy KGB pukało do drzwi.
Napotykało najsłabszy opór. Kwestia biorytmu. Dlatego zaskoczymy ich. Zrobimy to o drugiej trzydzieści.
– Jeśli ich zaskoczysz, nie będziesz musiał uderzać bardzo
mocno? – podsunęła Yanni.
Reacher pokręcił głową.
– W tej sytuacji, jeśli ich zaskoczymy, oni nie uderzą mocno mnie.
– A gdzie ja mam być? – zapytał Cash.
– Przy południowo-zachodnim rogu wytwórni żwiru – powiedział Reacher. – Poobserwujesz dom od południowego wschodu. Będziesz widział jednocześnie jego zachodnią i północną ścianę. Weźmiesz karabin.
– W porządku.
– Co masz dla mnie?
Cash sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął pochwę z nożem. Rzucił go Reacherowi. Ten złapał nóż. Standardowy navy seal SRK. Część wyposażenia. Hartowana stal, epoksydowana na czarno, siedmiocalowe ostrze. Używany.
– To wszystko? – spytał Reacher.
– Wszystko, co mam – odparł Cash. – Jedyna broń, jaką mam, to mój karabin i ten nóż.
– Żartujesz.
– Jestem biznesmenem, nie psycholem.
– Rany boskie, sierżancie, mam iść z nożem na pistolety? Chyba powinno być odwrotnie.
– To wszystko, co mam – powtórzył Cash.
– Wspaniale.
– Możesz zabrać broń pierwszemu, którego załatwisz. Spójrzmy prawdzie w oczy: jeżeli nie podejdziesz dostatecznie blisko, żeby zakłuć któregoś z nich, to i tak nie zwyciężysz.
Reacher nic nie powiedział.
Czekali. Minęła północ. Dwunasta trzydzieści. Yanni wzięła swój telefon komórkowy i gdzieś zadzwoniła. Reacher kolejny raz powtórzył cały plan. Najpierw w myślach, potem na głos,
żeby wszyscy słyszeli. Szczegóły, dyspozycje, warianty, poprawki.
– Być może zmienimy ten plan – powiedział. – Kiedy
będziemy na miejscu. Dowiemy się, kiedy obejrzymy teren.
Czekali. Pierwsza. Pierwsza trzydzieści. Reacher zaczął się zastanawiać, co zrobi, kiedy będzie po wszystkim. Co się stanie po zwycięstwie. Zwrócił się do Franklina.
– Kto jest najważniejszy po Emersonie? – zapytał.
– Kobieta, niejaka Donna Bianca – odparł Franklin.
– Jest dobra?
– Prawie tak jak on.
– Powinna tam być. Po wszystkim zacznie się prawdziwy cyrk. Za dużo dla jednego. Chcę, żebyś ściągnął tam Emersona i Donnę Biance. Oraz Alexa Rodina. Kiedy zwyciężymy.
– Będą w łóżkach.
– No to ich zbudzisz.
– Jeśli zwyciężymy – powiedział Franklin.
O pierwszej czterdzieści pięć zaczęli się niepokoić. Helen Rodin podeszła i przykucnęła obok Reachera. Podniosła nóż. Obejrzała go. Odłożyła na miejsce.
– Dlaczego to robisz? – zapytała.
– Ponieważ mogę. I z powodu dziewczyny.
– Zginiesz.
– Mało prawdopodobne – odparł Reacher. – To starzy ludzie i głupcy. Przeżyłem gorsze rzeczy.
– Tylko tak mówisz.
– Jeśli uda mi się dostać do środka, nic mi nie będzie. Walka w domu to łatwizna. Ludzie są przerażeni, kiedy intruz wtargnie do domu. Nienawidzą tego.
– Nie zdołasz dostać się do środka. Zobaczą cię.
Reacher sięgnął do kieszeni i wyjął błyszczącą nową
ćwierćdolarówkę, która uwierała go w samochodzie. Podał ją Helen.
– To dla ciebie – powiedział. Spojrzała na nią.
– Na pamiątkę po tobie?
– Na pamiątkę dzisiejszej nocy. Potem spojrzał na zegarek. Wstał.
– Do roboty – powiedział.