5

Reacher zbudził się o szóstej i wziął długi zimny prysznic, ponieważ w pokoju było gorąco. Jednak koszula wyschła. Była sztywna jak deska i wciąż na niego pasowała. Hotelowa restauracja nie przyjmowała zamówień do pokoi. Reacher poszedł zjeść śniadanie. Na ulicach było pełno ciężarówek rozwożących żwir i tłuczeń oraz betoniarek zaspokajających nienasycony apetyt placów budów. Przemknął między nimi i poszedł na południe, w kierunku rzeki. Przekroczył granicę dzielnic. Znalazł bar z typowym menu dla robotników. Wypił kawę i zjadł jajecznicę. Siedząc przy oknie, patrzył na ulicę, szukając kogoś, kto bez celu wystawałby w bramie lub siedział w zaparkowanym samochodzie. Ponieważ śledzono go poprzedniego wieczoru, można było logicznie założyć, że teraz również. Dlatego miał oczy otwarte. Jednak nikogo nie dostrzegł.

Potem poszedł First Street na północ. Słońce miał po prawej. Wykorzystując witryny sklepowe jako lustra, sprawdzał ulicę za plecami. Wielu ludzi podążało w tym samym kierunku co on, ale nikt go nie śledził. Odgadł, że ten ktoś będzie czekał na niego na placu, chcąc potwierdzić to, czego z pewnością się domyślał: świadek poszedł do biura adwokata.

Fontanna wciąż była czynna. Zbiornik napełnił się już prawie do połowy. Kwiaty i świece nadal tam były, równo ustawione, starsze o kolejny dzień, trochę bardziej wyblakłe, trochę bardziej zwiędnięte. Pomyślał, że będą tu jeszcze mniej więcej tydzień.


Do ostatniego pogrzebu. Potem zostaną usunięte, dyskretnie, w środku nocy, i miasto zajmie się czymś innym.

Przez chwilę siedział na postumencie NBC, plecami do budynku, jak facet czekający tu, ponieważ zbyt wcześnie się zjawił. Tak też było. Była siódma czterdzieści pięć. Inni ludzie też znaleźli się w takiej sytuacji. Stali wokół, pojedynczo albo w dwu- lub trzyosobowych grupkach, dopalając papierosy, czytając poranne wiadomości, gawędząc przed co-dzienną harówką. Reacher najpierw przyjrzał się samotnym mężczyznom czytającym gazety. To tradycyjna przykrywka śledzącego. Chociaż jego zdaniem obecnie ustępująca pola nowej – wypędzonego na dwór palacza. Nowymi niewidzialnymi stali się obecnie palacze stojący przy drzwiach. Albo rozmawiający przez telefony. Możesz tak sobie stać całe wieki z komórką przyciśniętą do ucha i nikt nie zwróci na ciebie uwagi.

W końcu wybrał gościa, który jednocześnie palił i rozmawiał przez telefon. Niski facet około sześćdziesiątki. Może starszy. Inwalida. Lekko przechylony na bok. Zapewne dawne obrażenia kręgosłupa. Albo połamane żebra, które źle zrosły się przed wieloma laty. Jakkolwiek było, nadawało mu nieprzyjemny, awanturniczy wygląd. Nie był typem człowieka, który godzinami może gadać o niczym. A jednak właśnie to robił. Miał rzadkie siwe włosy, niedawno ostrzyżone, ale nie wymodelowane. Jego dwurzędowy garnitur był szyty przez drogiego krawca, ale nie w Stanach. Był za krótki i za szeroki w ramionach, za gruby na taką pogodę. Może Polak. Albo Węgier. Na pewno z Europy Wschodniej. Twarz blada, oczy czarne. Ani razu nie spojrzał w kierunku Reachera.

Reacher spojrzał na zegarek. Siódma pięćdziesiąt pięć. Zsunął się z błyszczącego granitu i wszedł do wieżowca.


***

Grigor Linsky przestał udawać i naprawdę zadzwonił ze swojego telefonu komórkowego. – Jest tutaj – powiedział. – Właśnie pojechał na górę.

– Widział cię? – zapytał Zek.


– Tak. Jestem tego pewien.

– Niech to będzie ostatni raz. Od tej pory trzymaj się w cieniu.


***

Okazało się, że Helen Rodin już jest w biurze. Wyglądało na to, że siedzi tam od dawna. Miała na sobie ten sam czarny kostium, ale pod niego włożyła prosty golf, niezbyt obcisły. Jasnoniebieski, dokładnie w takim samym odcieniu jak jej oczy. Włosy związała w długi koński ogon. Blat jej biurka był zasypany prawniczymi książkami. Jedne leżały grzbietami do góry, inne do dołu. Wszystkie były pootwierane. Kończyła ósmą stronę notatek w żółtym notatniku. Źródła, notatki dotyczące sprawy, wyroki, precedensy.

– James Barr jest przytomny – powiedziała. – Rosemary dzwoniła do mnie o piątej rano.

– Mówił coś?

– Tylko do lekarzy. Na razie nikogo do niego nie dopuszczają. Nawet Rosemary.

– A policjantów?

– Ci też muszą czekać. Muszę tam być pierwsza. Nie mogę pozwolić, żeby rozmawiał z policją pod nieobecność swojego adwokata.

– A co mówi lekarzom?

– Że nie wie, dlaczego tam jest. Nie pamięta piątku. Lekarze twierdzą, że należało się tego spodziewać. Przy urazach głowy może dojść do amnezji obejmującej nawet kilka dni przed urazem. Czasem nawet kilka tygodni.

– I w jakiej cię to stawia sytuacji?

– Przed dwoma poważnymi problemami. Po pierwsze, on może symulować amnezję. A tego bardzo trudno dowieść. Tak więc teraz muszę znaleźć specjalistę, który potrafi wydać opinię i w tej sprawie. Jeżeli nie udaje, to mamy prawdziwy problem. Jeśli jest zdrowy na umyśle teraz i był zdrowy przedtem, ale nie pamięta wydarzeń ostatniego tygodnia, to jak może mieć uczciwy proces? Nie będzie mógł współpracować ze swoim obrońcą. Przecież nie będzie miał pojęcia, o czym my wszyscy


mówimy. I to władze stanowe są za to odpowiedzialne. To one dopuściły do jego pobicia. To był stanowy areszt. Nie mogą robić takich rzeczy, a potem sądzić poturbowanego.

– Co zrobi twój ojciec?

– Będzie walczył zębami i pazurami. To oczywiste. Żaden prokurator nie może dopuścić do tego, żeby amnezja wpływała na proces. W przeciwnym razie mielibyśmy setki takich przypadków. Wszyscy przestępcy chcieliby zostać poturbowani W areszcie śledczym. Nagle nikt by nic nie pamiętał.


– To na pewno nie pierwszy taki przypadek.

Helen kiwnęła głową.

– Nie pierwszy.

– I co mówią prawnicze księgi?


– Właśnie je przeglądam. Jak widzisz. Dusky przeciwko Stanom Zjednoczonym, Wilson przeciwko Stanom Zjednoczonym.

– I?

– Jest mnóstwo „jeśli” i „ale”.

Reacher nic nie powiedział. Helen spojrzała mu w oczy.

– Wszystko wymyka się spod kontroli – oświadczyła. – Teraz ugrzęźniemy w ekspertyzach. Ta sprawa prawdopodobnie dojdzie aż do Sądu Najwyższego. Nie jestem na to przygotowana. Nie chcę tego. Nie zamierzam być adwokatem, który wyciąga ludzi, powołując się na błędy proceduralne. To nie dla mnie i nie mogę pozwolić, żeby przywarła do mnie taka etykietka.

– No to ogłoś, że jest winny, i do diabła z tym.

– Kiedy zadzwoniłeś do mnie wczoraj wieczorem, myślałam, że zamierzasz przyjść tu dziś rano i powiedzieć, że on jest niewinny.


– Chyba śnisz – rzekł Reacher.

Odwróciła głowę.

– Jednak…

Znów na niego spojrzała.

– Jest jakieś jednak?

Kiwnął głową.

– Niestety.


– Jakie?

– Nie jest aż tak winny, jak myślałem.

– Jak to?

– Siądźmy do twojego samochodu, to ci pokażę.


***

Zjechali razem do podziemnego parkingu, wyłącznie dla mieszkańców budynku. Stały tam wozy transmisyjne NBC oraz samochody osobowe, furgonetki i limuzyny różnych marek i roczników. Był nowy błękitny mustang kabriolet z nalepką NBC na przedniej szybie. Zapewne Ann Yanni, pomyślał Reacher. Pasował do niej. W wolne dni jeździłaby z odkrytym dachem, a w dni pracy opuszczałaby go, żeby nie zepsuła jej się fryzura przed występem. A może używała mnóstwa sprayu.

Do Helen Rodin należał ciemnozielony mały sedan, tak niepozorny, że Reacher nawet nie znał jego marki. Może saturn. Samochód był nieumyty i nienowy. Wóz świeżego absolwenta uczelni, kupiony po podjęciu pracy, kiedy jest już z czego go spłacać. Reacher wiedział wszystko o zakupach na raty. Podczas sprawozdań z meczów baseballowych w telewizji puszczano mnóstwo reklam. W trakcie każdej przerwy.

– Dokąd jedziemy? – spytała Helen.

– Na południe – odparł Reacher.

Przesunął swój fotel do tyłu, zgniatając jakieś przedmioty poupychane za oparciem. Ona siedziała blisko kierownicy, chociaż nie była niska. W rezultacie spoglądał na nią nieco z tyłu.

– Co wiesz? – zapytała.

– Nie chodzi o to, co ja wiem – odparł – tylko o to, co wie James Barr.

– O czym?

– O mnie.

Wyjechała z parkingu i ruszyła na południe ulicą równoległą do First Street. O ósmej rano na ulicach panował jeszcze ożywiony ruch. Zapewne ludzie jechali w przeciwną stronę niż w popołudniowych godzinach szczytu.

– Co wie o tobie James Barr? – zapytała.

– Coś, co sprawiło, że chce, żebym tu był – odparł.

– Powinien cię nienawidzić.

– Na pewno nienawidzi. Mimo to chciał, żebym tu był. Wlekli się na południe, w kierunku rzeki.


– Nigdy przedtem mnie nie spotkał – powiedział Reacher. – Ani nigdy potem. Znaliśmy się przez jakieś trzy tygodnie przed ponad czternastoma laty.

– Znał cię jako detektywa. Faceta, który rozwiązał trudną sprawę.

– Sprawę, którą uważał za niemożliwą do rozwiązania. Patrzył, jak doszedłem do rozwiązania. Miał miejsce w pierwszym rzędzie. Uważał mnie za geniusza.


– Dlatego chciał, żebyś tu przyjechał? Reacher skinął głową.

– Wczorajszego wieczoru usiłowałem zasłużyć na tę opinię.

Przejechali przez rzekę długim żelaznym mostem. Słońce

mieli po lewej. Po prawej nabrzeże. Poniżej rzeka leniwie toczyła swe szare wody.

– Teraz jedź na zachód – powiedział Reacher.

Skręciła w prawo i wjechała na dwukierunkową lokalną drogę. Wzdłuż brzegu rzeki stały sklepiki z przynętą i budy sprzedające dania z rożna, piwo oraz pokruszony lód.

– Przecież ta sprawa już została rozwiązana – powiedziała. – On o tym wie.

– Tylko połowicznie – rzekł Reacher. – Oto co wie.

– Połowicznie?

Reacher skinął głową, chociaż nie mogła tego widzieć.

– W tej sprawie kryje się dużo więcej, niż dostrzegł Emerson. Barr chciał, żeby ktoś to zrozumiał. Jednak jego pierwszy adwokat był leniwy. Nie interesowało go to. Dlatego Barr był taki zniechęcony.

– Co więcej?

– Pokażę ci.

– Dużo więcej?

– Tak sądzę.

– Czemu więc nie podał faktów, jakiekolwiek one są?


– Ponieważ nie mógł. I ponieważ i tak nikt by mu nie uwierzył.

– Dlaczego? Co się tam stało, do diabła?

Przed nimi pojawił się wjazd na autostradę, tak jak Reacher oczekiwał.

– Pokażę ci – powtórzył. – Jedź autostradą na północ.

Skierowała samochód na wjazd i włączyła się do ruchu.

Sznur pojazdów ciągnął na północ. Osiemnastokołowe ciężarówki, naczepy, furgonetki, samochody osobowe. Autostrada przekraczała rzekę po betonowym moście. Nabrzeże było widać na wschodzie, w oddali. Centrum miasta mieli przed sobą, po prawej. Szosa wznosiła się łagodnie. Jechali dalej, a po obu stronach migały dachy pierwszych budynków przedmieścia.

– Bądź gotowa skręcić w zjazd za biblioteką-powiedział

Reacher.

Miał to być skręt w prawo. Tablica oznajmiła to ze sporym wyprzedzeniem. Przerywana linia, oddzielająca prawy pas od środkowego, zmieniła się w ciągłą. Potem ciągła przeszła w klin. Jadący dalej pomknęli lewym pasem. Oni zjechali na prawy i pozostali na nim. Klin poszerzył się i wypełnił skrzyżowanymi pasami. Przed nimi były żółte beczki. Minęli je i znaleźli się na zjeździe wiodącym za bibliotekę. Reacher obrócił się na fotelu i spojrzał przez tylną szybę. Nikt za nimi nie jechał.

– Zwolnij – polecił.

Dwieście jardów dalej zjazd zaczynał skręcać za gmach biblioteki, za wieżowiec z czarnego szkła. Szosa była dostatecznie szeroka, żeby poprowadzić na niej dwa pasy. Jednak promień skrętu sprawiał, że dwa szybko jadące obok siebie samochody mogłyby mieć problemy na zakręcie. Specjaliści z nadzoru ruchu drogowego chcieli tego uniknąć. Wybrali inne rozwiązanie. Wyznaczyli tylko jeden pas ruchu. Nieco szerszy niż zwykle, z poprawką na niewłaściwą ocenę szybkości. Pas biegł od lewej do prawej, przecinając zakręt pod znacznie szerszym kątem.

– Teraz jedź naprawdę wolno – rzekł Reacher.

Samochód zwolnił. Przed nimi po lewej pojawił się pół-księżycowaty kształt białych, krzyżujących się linii. Tuż obok


nich po prawej zaczynał się długi i cienki, biały trójkąt. Zwyczajne białe linie na asfalcie, wytyczające bezpieczny kierunek mchu.

– Zatrzymaj się – powiedział Reacher. – Tutaj, po prawej.

– Tu nie wolno się zatrzymywać – odparła Helen.

– Jakbyś złapała gumę. Stań. Tutaj.

Zahamowała i skręciła, kierując samochód na pasy ziemi niczyjej po prawej. Poczuli, jak opony podskakują na tych grubych białych liniach. Gwałtowne, rytmiczne wstrząsy. Rytm stał się wolniejszy, gdy samochód zwolnił.

Zatrzymała wóz.

– Cofnij trochę – powiedział Reacher.

Cofnęła, jakby chciała zaparkować przy betonowej balustradzie.

– A teraz jard do przodu. Podjechała jard.

– W porządku.

Opuścił szybę. Po lewym pasie jechało się gładko i spokojnie, lecz pomalowana w pasy ziemia niczyja, na której stanęli, była pokryta warstwą ziemi, śmieci i rozmaitych resztek pozostawionych tu w ciągu lat przez przejeżdżające pojazdy. Puszki, butelki, połamane kołpaki, okruchy szkła z reflektorów i plastikowe drzazgi z potrzaskanych zderzaków. W oddali po lewej jadące dalej pojazdy z warkotem mknęły po oddzielnym moście. Panował na nim spory ruch. Tutaj jednak czekali całą minutę, zanim następny pojazd przejechał tą samą drogą co oni. Samotny pick-up przejechał tak blisko nich, że podmuch zakołysał samochodem. Potem na zjeździe znów zrobiło się cicho.

– Słaby ruch – zauważył Reacher.

– Nigdy nie jest duży – odparła Helen. – Ten zjazd nie prowadzi w żadne uczęszczane miejsce. Kompletna strata pieniędzy. Oni chyba po prostu muszą nieustannie coś budować.

– Spójrz na dół – powiedział Reacher.

Estakada była wsparta na wysokich filarach. Szosa znajdowała się około czterdziestu stóp nad ziemią. Balustrada miała trzy stopy wysokości. Dalej, przed nimi i po prawej, były górne piętra budynku biblioteki. Miała ozdobny gzyms z rzeźbionego


wapienia i pokryty dachówkami dach. Ten był niemal na wyciągnięcie ręki.

– Co? – zapytała Helen.

Reacher wskazał kciukiem, a potem odchylił się, żeby mogła się przyjrzeć. Po prawej mieli widok na cały plac, przy czym wąskie przejście między brzegiem zbiornika fontanny a murkiem znajdowało się dokładnie naprzeciw nich. A za nim, idealnie na wprost, były drzwi wydziału komunikacji.

– James Barr był strzelcem wyborowym – powiedział Reacher. – Nie najlepszym, nie najgorszym, ale był jednym z naszych i szkolił się ponad pięć lat. Takie szkolenie ma pewien cel. Z ludzi, którzy niekoniecznie są sprytni, robi bardzo sprytnych, wbijając im do głów pewne reguły. Aż zaczną ich przestrzegać zupełnie odruchowo.

– Nie rozumiem.

– To jest miejsce, z którego strzelałby snajper. Tutaj, z autostrady. Ponieważ stąd widziałby swoje cele idące w jego kierunku. Szeregiem, w wąskim przejściu. Wycelowałby w jeden poruszający się cel i nic więcej nie musiałby robić. Cele weszłyby w pole ostrzału, jeden po drugim. Strzelać z boku jest znacznie trudniej. Cele przesuwają się stosunkowo szybko, trzeba odłożyć poprawkę i przesuwać lufę po każdym strzale.

– Ale on nie strzelał stąd.

– Właśnie o to mi chodzi. Powinien, ale nie zrobił tego.

– A zatem?

– Miał minivana. Powinien zaparkować go w tym miejscu, gdzie teraz stoimy. Dokładnie tutaj. Powinien przejść na tył wozu i otworzyć przesuwane drzwi. Powinien strzelać z wnętrza samochodu, Helen. Jego wóz miał przyciemnione szyby. Z mijających go samochodów nikt niczego by nie zauważył. Powinien oddać sześć strzałów, do znacznie łatwiejszych celów, a wtedy sześć łusek pozostałoby w samochodzie. Potem zamknąłby drzwi, wrócił za kierownicę i odjechał. Miałby znacznie lepsze stanowisko i nie zostawiłby żadnych śladów. Żadnych materialnych dowodów poza śladami opon na drodze, ponieważ niczego nie musiałby dotykać.


– Stąd jest dalej. Musiałby strzelać z większej odległości.

– Najwyżej siedemdziesiąt jardów. Barr potrafił celnie strzelać z pięciokrotnie większej odległości. Jak każdy wojskowy snajper. Dla M1A super match siedemdziesiąt jardów to jak strzał z przystawienia.

– Ktoś mógłby zapamiętać numery rejestracyjne. Wprawdzie rzadko, ale jeżdżą tu samochody. Ktoś mógł go zapamiętać.

– Tablice rejestracyjne jego wozu były zachlapane błotem. Zapewne celowo. Odjechałby niepostrzeżenie. Po pięciu minutach byłby pięć mil stąd. To lepsze od przedzierania się przez korki w centrum miasta.

Helen Rodin nic nie odparła.

– I spodziewał się pogodnego dnia – rzekł Reacher. – Mówiłaś mi, że tu przeważnie jest pogodnie. O piątej po południu zachodzące słońce miałby za plecami. Strzelałby ukryty w słońcu. To najlepsze stanowisko, o jakim może marzyć snajper.

– Czasami pada.

– To też by mu nie przeszkadzało. Deszcz zatarłby ślady jego opon w tym błocie. Tak czy inaczej, powinien przyjechać tutaj. Miał wszelkie możliwe powody, żeby być właśnie tu.

– Jednak nie był.

– Najwyraźniej.

– Dlaczego?

– Powinniśmy wrócić do twojego biura. Tam powinnaś teraz się znaleźć. Musisz opracować strategię.


***

Helen Rodin usiadła przy biurku. Reacher podszedł do okna i spojrzał na plac. Poszukał wzrokiem mężczyzny w grubym garniturze. Nie zauważył go.

– Jaką strategię? – spytała Helen. – Barr wybrał sobie stanowisko, to wszystko, i twoim zdaniem wybrał nie najlepiej, niezgodnie z wojskową doktryną sprzed czternastu lat, o której zapewne zapomniał w dniu, kiedy odszedł z wojska.

– Tego się nie zapomina – rzekł Reacher.

– To mnie nie przekonuje.


– Właśnie dlatego wypiął się na Chapmana. Ten też nie dałby się przekonać. Dlatego poprosił, żebyście ściągnęli mnie.

– A ciebie to przekonuje?

– Dziwi mnie, że wyszkolony strzelec wyborowy rezygnuje z idealnego stanowiska strzeleckiego na rzecz znacznie gorszego.

– W Kuwejcie strzelał z parkingu. Sam tak mówiłeś.

– Ponieważ tam miał idealną pozycję. Dokładnie naprzeciwko drzwi do budynku. Ci czterej faceci wyszli prosto na niego. I upadli jak kostki domina.

– Minęło czternaście lat. On nie jest już taki dobry, jak był. To wszystko.

– Tego się nie zapomina – powtórzył Reacher.

– No i co, to czyni go mniej winnym?

– Jeśli ktoś wybiera okropne B zamiast wspaniałego A, musi być po temu jakiś powód. A powody mają swoje konsekwencje.

– Jaki on miał powód?

– Musiał to być dobry powód, no nie? Ponieważ dobrowolnie wszedł w pułapkę, jaką był budynek parkingu, wybrał stanowisko znajdujące się znacznie niżej i w zamkniętej przestrzeni, z którego trudniej było strzelać i które z samej swej natury było najlepszym miejscem do zbierania dowodów, jakie weteran Emerson widział w swojej dwudziestoletniej praktyce.

– W porządku, powiedz mi, dlaczego to zrobił.

– Ponieważ dosłownie wychodził z siebie, żeby dostarczyć nam wszystkich możliwych dowodów.

Wytrzeszczyła oczy.

– To szaleństwo.

– Dowody były doskonałe. Wszyscy byli tak zachwyceni tymi doskonałymi dowodami, że nikomu nie przyszło do głowy, że są zbyt doskonałe. Mnie również. To było jak z serialu kryminalnego, Helen. Pewnie taką sprawę dali Bellantoniowi pierwszego dnia w Akademii Policyjnej. O wiele za dobrą, żeby była prawdziwa, tak więc nieprawdziwą. Wszystko było nie tak. Na przykład, dlaczego włożył prochowiec? Było ciepło,


nie padało, a on jechał samochodem i ani chwili nie przebywał pod gołym niebem. Włożył go, żeby zostawić włókna materiału na filarze. Dlaczego miał na nogach te idiotyczne buty? Wystarczy na nie spojrzeć, żeby wiedzieć, że przyczepi się do nich każdy paproch. Czemu strzelał z ciemności? Aby ludzie zauważyli błyski strzałów i zlokalizowali jego stanowisko, żeby technicy mogli zaraz tam pójść i zebrać wszystkie dowody. Dlaczego porysował karabin o murek? Przecież to broń za dwa i pół tysiąca dolarów. Dlaczego nie zabrał ze sobą tego styropianowego słupka? Łatwiej byłoby wrzucić go do bagażnika, niż zostawiać.

– To szaleństwo – powtórzyła Helen.

– Są dwa kluczowe fakty – ciągnął Reacher. – Dlaczego zapłacił za parkowanie? Od początku mnie to niepokoiło. No wiesz, kto tak robi? A on to zrobił. I zrobił to tylko po to, żeby zostawić jeszcze jeden ślad. Żadne inne wyjaśnienie nie ma sensu. Chciał zostawić w parkometrze ćwierćdolarówkę ze swoimi odciskami palców. Aby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Żeby odciski pasowały do tych na łusce, którą pewnie też zostawił specjalnie.

– Wpadła do szczeliny.

– Mógł ją wyjąć. Według raportu Bellantonia leżało tam mnóstwo kawałków drutu. Zajęłoby mu to półtorej sekundy.

Helen Rodin zastanowiła się.

– A drugi kluczowy fakt?

– Łatwo go dostrzec, kiedy spojrzy się z odpowiedniej strony. On chciał patrzeć na fontannę od południa, nie od zachodu. To było najważniejsze. Chciał strzelać wzdłuż niej, nie w poprzek.

– Dlaczego?

– Ponieważ wcale nie chybił, Helen. Ten jeden strzał rozmyślnie oddał do fontanny. Chciał wpakować kulę w wodę, po dłuższej osi, pod ostrym kątem, jakby strzelał do kulochwytu w laboratorium balistycznym, żeby znaleziono ją później nieuszkodzoną. Żeby można było ustalić, że została wystrzelona z jego broni. Nie osiągnąłby tego celu, gdyby strzelał w poprzek. Kula miałaby zbyt krótki odcinek do pokonania, nie zostałaby


wyhamowana przez wodę i za mocno uderzyłaby w murek. Zostałaby zniekształcona.

– Tylko dlaczego zrobił to wszystko?

Reacher nie odpowiedział.

– Skrucha? Z powodu tego, co zrobił czternaście lat temu?

Chciał zostać złapany i ukarany?

Reacher pokręcił głową.

– W takim wypadku przyznałby się do winy zaraz po aresztowaniu. Gdyby dręczyły go wyrzuty sumienia, od razu by się przyznał.

– Zatem dlaczego to zrobił?

– Ponieważ musiał, Helen. Po prostu

Wytrzeszczyła oczy.

– Ktoś go zmusił – wyjaśnił Reacher. – Zmuszono go,

żeby to zrobił i żeby zostawił obciążające dowody. Kazano mu

po wszystkim jechać do domu i czekać na aresztowanie. Dlatego

zażył środki nasenne. Zapewne był bliski szaleństwa, gdy

siedział tam i czekał na policję.

Helen Rodin milczała.

– Został wrobiony – powiedział Reacher. – Wierz mi.

To jedyne logiczne wytłumaczenie. Nie jest wariatem. Właśnie

dlatego powiedział: „Mają niewłaściwego faceta”. To była

wiadomość. Miał nadzieję, że ktoś ją zrozumie. Chciał przez

to powiedzieć, że powinni szukać drugiego faceta. Tego, który

kazał mu to zrobić. Tego, który, jego zdaniem, jest bardziej

winny.

Helen Rodin nadal milczała.

– Faceta, który pociągał za sznurki – zakończył Reacher.


***

Reacher ponownie spojrzał z okna na plac. Zbiornik fontanny był w dwóch trzecich pełny. Fontanna wesoło pluskała. Słońce zaszło. Nie zauważył nikogo kręcącego się bez celu.

Helen Rodin podniosła się zza biurka. Stała i nie ruszała się.

– Powinnam fikać koziołki – powiedziała.

– On zabił pięć osób.


– Jednak jeśli został do tego zmuszony, to zmienia jego

sytuację. Jak sądzisz, co to było? Rodzaj wyzwania? Szukanie wrażeń.

– Może – odparł Reacher. – Chociaż wątpię. Przede wszystkim James Barr jest o dwadzieścia lat za stary na wyzwania. To dobre dla dzieci. I w takim wypadku strzelałby z autostrady. Chcieliby, żeby wyszedł cało i mógł robić to znowu.

– Zatem co?

– Coś zupełnie innego. Coś konkretnego.

– Czy nie powinniśmy pójść z tym do Emersona?

– Nie – powiedział Reacher.

– Ja sądzę, że powinniśmy.

– Mamy powody, żeby tego nie robić.

– Jakie?

– Pierwszy to ten, że Emerson ma najlepszą sprawę w swojej karierze. Nie będzie chciał jej psuć. Żaden policjant by nie chciał.

– Co więc powinniśmy zrobić?

– Powinniśmy zadać sobie trzy podstawowe pytania – rzekł Reacher. – Kto, jak i dlaczego. To był rodzaj transakcji. Musimy dojść do tego, kto na niej skorzystał. Ponieważ na pewno nie był to James Barr.

– Tym kimś jest na pewno ten, kto nasłał na ciebie tych facetów wczoraj wieczorem. Ponieważ jest zadowolony z transakcji i nie chce, żeby jakiś obcy zaczął kołysać łodzią.

– Słusznie – pochwalił Reacher.

– Powinnam więc poszukać tego kogoś.

– Może nie.

– Dlaczego nie?

– Aby chronić życie klienta.

– James Barr jest w szpitalu, pilnowany dzień i noc.

– On nie jest twoim klientem. Jest nią Rosemary Barr. Powinnaś się zastanowić, jaka groźba mogła zmusić kogoś takiego jak James Barr do popełnienia takiego czynu. Przecież w najlepszym razie mógł oczekiwać dożywocia. W najgorszym kaftana bezpieczeństwa. On dobrze o tym wiedział. Musiał


wiedzieć. Zatem dlaczego to zrobił? Dlaczego posłusznie wykonał rozkaz? To musiała być bardzo poważna groźba, Helen. A co Barr miał do stracenia? Nie ma żony ani dzieci, ani nikogo innego. Poza siostrą.

Helen Rodin nic nie odparła.

– Kazano mu siedzieć cicho do końca. Najwyraźniej. Dlatego chciał, żebyście mnie tu sprowadzili. To był rodzaj zaszyfrowanej wiadomości. Ponieważ marionetka nie może mówić o swoim panu, nigdy, gdyż groźba nadal jest aktualna. Sądzę, że poświęcił swoje życie za życie siostry. A to rodzi poważny problem. Jeśli ten, kto pociąga za sznurki, zobaczy, że zaczynasz węszyć, pomyśli, że marionetka zaczęła mówić. Właśnie dlatego nie możesz pójść z tym do Emersona.

– Jednak marionetka nic nie powiedziała.

– Możemy dać ogłoszenie w gazecie. Myślisz, że ktoś w to uwierzy?

– No to co mam robić?

– Nic – odparł Reacher. – Nic nie możesz zrobić. Ponieważ im bardziej będziesz się starała pomóc Jamesowi Bar-rowi, tym bardziej narazisz życie Rosemary Barr.

Helen Rodin milczała długą chwilę.

– Możemy zapewnić jej ochronę? – zapytała.

– Nie – odrzekł Reacher. – Nie możemy. Jest nas tylko dwoje. Potrzebowalibyśmy co najmniej czterech ludzi i bezpiecznej kryjówki. A to byłoby bardzo kosztowne.

Helen Rodin wyszła zza biurka. Obeszła je, stanęła obok Reachera i spojrzała przez okno. Lekko oparła dłonie o parapet, jak pianistka o klawiaturę. Potem odwróciła się i oparła o szybę. Ładnie pachniała, jakby mydłem.

– Mógłbyś poszukać winnego – powiedziała.

– Mógłbym? – zapytał beznamiętnie.

Kiwnęła głową.

– Popełnił błąd. Dał ci powód niezwiązany z Jamesem

Barrem. Nie bezpośrednio. Nasłał na ciebie tych chłopców.

W ten sposób dał ci dobry powód do szukania ich pracodawcy.

Niezależny powód. Mógłbyś zacząć go szukać, a on niekoniecznie musiałby dojść do wniosku, że James Barr coś powiedział.


– Nie przyjechałem tutaj go bronić.

– Możesz uważać, że pomagasz prokuratorowi. Jeśli w tę zbrodnię były zamieszane dwie osoby, to obie zasługują na karę. Dlaczego tylko jedna ma zapłacić za wszystko?

Reacher nie odpowiedział.

– Albo uważaj, że mnie pomagasz – powiedziała Helen.


***

Grigor Linsky zadzwonił ze swojej komórki.

– Wrócili do jej biura – powiedział. – Widzę ich oboje

w oknie.

Загрузка...