Miasteczko zaczęło się roić jak oszalałe mrowisko: wszyscy biegali i krzyczeli, patrzyli w górę i gonili te zbiegłe ptaki, które przez całe lata były chlubą ich pana, a teraz skrzydlatą drwiną na niebie. Hervé Joncour wyszedł z domu i zszedł do miasteczka, idąc wolno i patrząc przed siebie z bezgranicznym spokojem. Nikt zdawał się go nie widzieć i on zdawał się nie widzieć niczego. Szedł prosto za złotą nicią w osnowie dywanu utkanego przez szaleńca. Przeszedł most na rzece, dotarł do wielkich cedrów, wszedł w ich cień i wyszedł z cienia. Na wprost siebie zobaczył olbrzymią wolierę z otwartymi drzwiami, zupełnie pustą. A przed nią kobietę. Hervé Joncour nie rozejrzał się wokół, szedł po prostu dalej, powoli, i przystanął dopiero wtedy, gdy znalazł się przed nią.
Jej oczy nie miały wykroju orientalnego, a jej twarz była twarzą małej dziewczynki.
Hervé Joncour postąpił krok ku niej, wyciągnął rękę i otworzył dłoń. Leżała na niej złożona we czworo karteczka. Ona ją spostrzegła i każdy załomek jej twarzy opromienił uśmiech. Oparła rękę na dłoni Hervé Joncoura, uścisnęła ją delikatnie, chwilę zwlekała, po czym cofnęła rękę, ściskając w palcach tę kartkę, która objechała cały świat. Zaledwie zdążyła ją ukryć w fałdach sukni, gdy rozległ się głos Hara Keia
– Witam pana, mój francuski przyjacielu.
Był o kilka kroków od nich. Ciemne kimono, czarne włosy zebrane starannie na karku. Podszedł bliżej. Zaczął przyglądać się wolierze, zatrzymując kolejno wzrok na wszystkich szeroko otwartych drzwiach.
– Wrócą. Trudno jest oprzeć się pokusie powrotu, prawda?
Hervé Joncour nie odpowiedział. Hara Kei popatrzył mu w oczy i powiedział łagodnie
– Proszę ze mną.
Hervé Joncour ruszył za nim. Po kilku krokach odwrócił się w stronę dziewczyny i lekko skłonił.
– Mam nadzieję, że wkrótce panią zobaczę.
Hara Kei szedł dalej.
– Nie zna pańskiego języka.
Powiedział.
– Proszę ze mną.