Rozdział siódmy

I czemu z tobą nie zbiegło całe piekło.

John Milton, „Raj utracony”

15 października 1999

Dwa dni później Faith nadal jest w szpitalu. Z mojego punktu widzenia wszystko z nią w porządku – poza otwartymi ranami na dłoniach. Mówi, że już jej nie bolą. Doktor Blumberg, chirurg od dłoni, przyprowadził cały orszak ekspertów, by ustalić diagnozę. Nie chce udzielić nam jednoznacznej odpowiedzi i nie zwolni Faith, dopóki tego nie zrobi.

Próbowałam porozumieć się z Colinem, ale poczta głosowa w jego komórce informuje, że wyjechał, bez podania celu. Dzwoniłam co kilka godzin, ciągle to samo.

Matka uważa, że powinnam martwić się o Faith, a nie o Colina. Spędza z nami całe dnie i dopytuje się, dlaczego tak mi spieszno do domu. W szpitalu przynajmniej żaden dziennikarz ani religijny fanatyk nie ma dostępu do Faith.

Ja naturalnie byłam w domu, żeby wziąć prysznic i przebrać się. Ludzi w gruncie rzeczy nie ubyło – sekta wciąż tu jest i karawan – choć nie widziałam Iana Fletchera. To mnie nie dziwi. Zaskoczyło mnie natomiast, że kiedy Faith znalazła się w szpitalu, nadał relację na żywo, ale nie wspomniał o jej ranach.

– Mamo – kaprysi Faith – wołam cię trzeci raz! Uśmiecham się do niej.

– Przepraszam, słoneczko. Nie słyszałam.

– Nie, za bardzo jesteś zajęta własnymi myślami – mruczy moja matka.

Ignoruję ją.

– Czego ci potrzeba, Faith?

– Loda na patyku. Czerwonego.

– Jasne. – Zamiast fatygować pielęgniarkę, sama wezmę go z lodówki na korytarzu. Otwieram drzwi i widzę Iana Fletchera dyskutującego z policjantem, którego rozsądnie postawiono na straży, by do Faith nie wdarł się żaden dziennikarz, któremu udało się przemknąć obok ochrony.

– Mówię panu – upiera się Fletcher. – Niech pan ją zapyta, na pewno mnie wpuści.

– O co mam ją zapytać?

Uśmiecha się do mnie i wskazuje bukiet róż.

– Miałem nadzieję zobaczyć się z pacjentką.

– Moja córka z nikim nie może się widzieć.

Dokładnie w tej samej chwili przez otwarte drzwi dobiega głos Faith.

– Mamusiu, kto tam jest? – Czołga się na koniec łóżka, dostrzega Iana Fletchera i rumieni się. – Chyba powinnam panu podziękować, że przyniósł mnie pan wtedy do domu.

Fletcher przepycha się do sali i podaje róże Faith.

– Nie ma potrzeby. Rycerze tacy jak ja zawsze rozglądają się za damami w tarapatach.

Faith chichocze, a moja matka bierze kwiaty.

– Boskie, prawda? – wykrzykuje. – Faith, do czego je włożymy?

Spoglądam przepraszająco na policjanta, wracam do sali i zamykam drzwi.

– Jeszcze nie spotkałem kobiety, na którą kwiaty by nie działały – mówi Ian.

– Moja mama od nich kicha – informuje Faith.

– W takim razie zapamiętam to sobie. – Fletcher zwraca się do mnie. – I jak ona się czuje?

– O wiele lepiej.

Nie odrywa ode mnie oczu.

– Tak – mówi – wygląda cudownie.

Przerywa nam moja matka, która wpada pomiędzy nas z wazonem pełnym róż i stawia go na nocnym stoliku, Ian przysiada na skraju łóżka.

– Wiecie, kiedy wrócicie do domu?

– Jeszcze nie – odpowiadam.

– Chcę już wracać – mówi Faith. – Tu brzydko pachnie.

– Pachnie jak w szpitalu – zgadza się Ian. – Jakby ktoś ciągle czyścił toalety.

– Był pan kiedyś w szpitalu? Twarz Iana chmurzy się.

– Nie sam. – Spogląda na mnie. – Mogę z panią zamienić słowo?

I znowu gestem wskazuje korytarz. Kiwam głową mamie i wychodzę za nim. Teraz wszystko się wyda, myślę. Teraz mi powie, że pomimo wyjątkowego zachowania i żółtych róż powinnam się spodziewać ekipy gotowej filmować wyjście Faith ze szpitala.

– Chciał pan porozmawiać?

Stoi oddalony o krok, ramieniem opierając się o framugę drzwi. Chrząka.

– Właściwie…

– Pani White. – Głos doktora Blumberga sprawia, że podskakuję. – Cieszę się, że pani tu jest. Chciałbym porozmawiać o Faith. Mogłaby pani przejść do poczekalni na końcu korytarza?

Chociaż od dawna na to czekam, zaczynam drżeć. Jakimś sposobem wiem, że nowiny będą złe; lekarze zawsze mają do przekazania złe wieści, kiedy proszą, żebyś usiadł. Gdyby z Faith wszystko było w porządku, lekarz przyszedłby prosto do sali. Dowiem się, że Faith ma raka, że zostały jej trzy tygodnie życia, że to moja wina. Gdybym była lepszą matką, zauważyłabym coś wcześniej: guz za uchem, wolno gojące się skaleczenie na kolanie.

– Mariah, mogę? – pyta Ian cicho.

Patrzy za odchodzącym lekarzem, a potem zwraca wzrok na mnie. Zadaje tysiące pytań, wykorzystując chwilę, gdy jestem całkowicie bezbronna, a równocześnie proponuje swoje ramię, tak że mam wrażenie, że nogi nie trzęsą się tak bardzo pode mną. Nie powinien się w to wtrącać – ale z drugiej strony, był z Faith, kiedy to się stało, widział wszystko, co można było zobaczyć. Potrzeba czyjegoś wsparcia jest silniejsza od rozsądku.

– Dobrze – szepczę oszołomiona i idziemy razem.

Obok mnie Ian grzebie przy czymś, ale nie patrzę. Jeśli to magnetofon albo notatnik, nie chcę tego widzieć. Sporo wysiłku kosztuje mnie patrzenie wprost przed siebie, kiedy jednak doktor Blumberg prosi Iana o pożyczenie długopisu, budzi się we mnie ciekawość. Doktor wyciąga z kieszeni owinięty w folię pakunek.

– Widzicie to ciastko?

Ciastko jest z wiśniami i serem. Doktor Blumberg bierze długopis Iana i przebija ciastko na wylot, przez folię.

– To dość dobry przykład rany kłutej. – Oddaje Ianowi długopis, lepki i ociekający, po czym wskazuje dziurę w środku ciastka. – Widzicie, jak jest poszarpane? Jak warstwa sera zlewa się z warstwą wiśni? A wiśnie puściły sok. Rana kłuta rozdziera i zniekształca tkankę. Skóra jest poszarpana na okręgu, czasami wepchnięta do rany, którą wypełniają skrzepy krwi i fragmenty tkanki z przyległych obszarów. Bardzo często znajdujemy w ranie krwiaki i kawałki pogruchotanych kości. – Doktor Blomberg patrzy na mnie. – Rany pani córki tak nie wyglądają.

– Może to nie były… rany kłute – sugeruję.

– Och, wręcz przeciwnie. Przeszły na wylot. Najważniejsze słowo tutaj to „czyste”. Zdjęcia rentgenowskie (mam je w gabinecie) pokazują idealnie okrągłe ranki z idealnie okrągłymi lukami w tkance i kościach… ale bez śladu urazu.

Pogubiłam się.

– Czy to dobrze?

– To rzecz absolutnie niewytłumaczalna, pani White. Jak pani wie, ostatnie dwa dni spędziłem na konsultowaniu diagnozy z kolegami. Nie istnieje żaden sposób na to, by jakiś przedmiot przeszedł przez dłoń na wylot, nie powodując znacznych szkód, a przynajmniej nie rozdzierając tkanki.

– Ale Faith krwawiła. Zemdlała z tego powodu.

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę – mówi doktor Blumberg. – Z drugiej strony, krwawiła wolno. Nie straciła dość krwi, by uzasadniało to utratę przytomności; w wypadku rany szarpanej byłoby odwrotnie. Rany pani córki zachowują się jak rany kłute… ale wcale tak nie wyglądają.

– Nie rozumiem.

– Czytała pani o ludziach, którzy po urazach głowy nagle zaczynali mówić płynnie po japońsku albo francusku? – pyta lekarz. – Rozbili sobie głowę na słupie telefonicznym i z jakiegoś powodu nagle rozumieli język, którego nigdy się nie uczyli. To nie zdarza się codziennie, ale się zdarza. Z medycznego punktu widzenia bardzo trudno to wyjaśnić. – Blumberg nabiera powietrza w płuca. – Po starannym namyśle kilku lekarzy i ja postawiliśmy pytanie, czy Faith rzeczywiście zraniła się w dłonie jakimś przedmiotem, czy też po prostu zaczęła krwawić.

Obok mnie Fletcher cicho gwiżdże.

– Potwierdza pan autentyczność stygmatów.

– Nie stawiam jednoznacznej diagnozy w tej kwestii – sprzeciwia się gorąco lekarz.

– Stygmaty? – pytam równocześnie.

Doktor Blumberg waha się, wyraźnie zakłopotany.

– Jak pani wie, pani White, stygmaty to repliki ran ukrzyżowanego Chrystusa, medycznie niewytłumaczalne przypadki, kiedy ludzie krwawili z dłoni, stóp i boku, choć nie doznali żadnych obrażeń. Niekiedy stygmatom towarzyszy ekstaza religijna. Czasami rany pojawiają się i znikają, czasami występują stale. Niemal zawsze są bolesne. Znamy z historii kilka przypadków, kiedy lekarze istotnie postawili taką diagnozę.

– Mówi mi pan, że moja córka… Nie! – Faith nie przeżywa ekstazy religijnej, czymkolwiek to jest. I dlaczego miałaby mieć rany ukrzyżowanego, skoro nawet nie wie, co to jest ukrzyżowanie? Kulę ramiona. – Te historyczne przypadki… z jakiego okresu pochodzą?

– Sprzed setek lat – przyznaje doktor Blumberg.

– Jest rok 1999 – mówię. – Takie rzeczy obecnie się nie zdarzają. Tego rodzaju zjawiska prześwietla się rentgenem, bada węglem i naukowo uznaje za oszustwa. – Zwracam się do Iana Fletchera. – Mam rację?

Ale ten jeden raz on milczy.

– Chcę zobaczyć jej dłonie – oznajmiam.

Doktor Blumberg zgadza się. Wstaje i wraca do sali.

– Kochanie – mówię wesoło, wchodząc za nim przez drzwi – pan doktor chce cię zbadać.

– A potem będę mogła pójść do domu?

– Zobaczymy.

Staję obok doktora Blumberga, który odwija grube bandaże. Codziennie są zmieniane, ale od sceny, którą Faith urządziła w izbie przyjęć, personel bardzo uważa, by nie miała okazji zerknąć na swoje rany. Łagodnie ciągnąc za gazę szczypcami, lekarz zapala regulowaną lampę i tak manewruje, by zasłonić Faith widok swoim ciałem. Zdejmuje ostatnią warstwę bandaży z jej prawej dłoni.

Dziura ma tylko kilka milimetrów średnicy, ale jest. Otaczająca ją skóra jest fioletowa i posiniaczona, odchodzą od niej promienie zaschniętej krwi. Faith zgina palce i widzę błysk cienkiej jak igiełka kości. Mimo to rana nie zaczyna krwawić.

Doktor Blumberg naciska krawędzie rany. Faith raz po raz się krzywi, w pewnym momencie lekarz niechcący się przesuwa i Faith ma okazję zobaczyć swoją dłoń. Podnosi ją do twarzy i wpatruje się w światło przechodzące przez otwór, podczas gdy my wszyscy wstrzymujemy oddech.

Faith zaczyna krzyczeć.

Doktor Blumberg dzwoni po pielęgniarkę, Ian Fletcher razem z moją matką próbują przytrzymać Faith.

– Faith – mówię uspokajająco. – Wszystko w porządku. Pan doktor cię wyleczy.

– Mamusiu, mam dziurę w dłoni! – piszczy Faith.

Do sali wbiega pielęgniarka ze strzykawką na styropianowej tacce. Doktor Blumberg mocno chwyta Faith za rękę i wbija igłę w miniaturowy biceps. Po chwilowej walce jej ciało wiotczeje.

– Przykro mi z tego powodu – mruczy Blumberg. – Myślę, że powinniśmy ją tu zatrzymać. Proponuję konsultacje psychiatryczne.

– Uważa pan, że jest wariatką? – W moim głosie dźwięczy histeria. – Widział pan jej rękę. Przecież tego nie wymyśliła.

– Nie powiedziałem, że jest wariatką. Rzecz w tym, że umysł to potężny organ. Może wywołać chorobę równie łatwo jak wirus. A szczerze mówiąc, nie znam procedury obowiązującej w tego rodzaju sytuacji. Nie wiem, czy umysł potrafi sprawić, że ciało krwawi.

Łzy wypełniają mi oczy.

– Ona ma siedem lat. Dlaczego miałaby tego pragnąć?

Siadam obok Faith na szpitalnym łóżku, gładząc ją po włosach. Zapada w sen, buzia jej się odpręża, pomiędzy rozchylonymi ustami pojawia się banieczka śliny. Słyszę, jak lekarz cicho rozmawia z moją matką. Drzwi dwa razy otwierają się i zamykają.

Małe dziewczynki marzą o byciu księżniczkami. O własnych kucykach. O biżuterii i balowych sukniach. A nie o krwotokach bez żadnego uzasadnionego powodu, nie o byciu jak Jezus.

Głos Iana Fletchera łagodnie muska moją skroń.

– Kiedyś robiłem wywiad z zakonnicą, karmelitanką – mówi. – Miała siedemdziesiąt sześć lat, w klasztorze przebywała od jedenastego roku życia. Według matki przełożonej siostra Mary Amelia została pobłogosławiona stygmatami.

Wolno odwracam głowę, by móc patrzeć mu w oczy.

– Wszyscy myśleli, że to cud… dopóki nie znalazłem szydełka, który wysunął się z habitu siostry Mary Amelii. Okazało się, że między ekstazą religijną a szaleństwem na tle religijnym jest bardzo subtelna granica.

Myślisz, że sama to sobie zrobiła. Nie muszę mówić tego głośno, Ian wie, co myślę.

– Jej dłonie, dłonie tej siostry, wyglądały zupełnie inaczej niż dłonie Faith.

– Co pan chce przez to powiedzieć? Wzrusza ramionami.

– Że to jest inne, nic więcej.

W sumie Allen MacManus uważa, że tanio dobił targu: pizza z pepperoni i sześciopak piwa dla młodego Henry'ego, który pracuje na godziny w dziale edytorskim „Globe'u”, w zamian za włamanie się do komputera i wyszukanie wszelkich informacji zastrzeżonych o rodzinie White'ów.

– Dlaczego to tak długo trwa? – pyta Allen, ostrożnie odsuwając fragment przepoconego dresu i siadając na skraju łóżka w pokoju Henry'ego.

– Mój modem ma tylko dwadzieścia osiem przecinek osiem – wyjaśnia Henry. – Spokojnie, staruszku.

Łatwo powiedzieć. Im więcej Allen się dowiaduje, tym większy ogarnia go niepokój. Ostatnio przypomina sobie cytaty z Apokalipsy i opowiadane przez siostrę Thalomenę w piątej klasie straszliwe historie o grzesznikach, którzy poszli do piekła. Wiele lat upłynęło, odkąd Allen był u spowiedzi albo przystąpił do komunii; religia zawsze naznaczona będzie dla niego bestialstwem zakonnic, które uczyły go w szkółce parafialnej. Jednakże katolicyzm wszedł mu głęboko pod skórę, a ta dziewczynka skłoniła go, by przemyślał swoje wybory. A jeśli przez wszystkie te lata się mylił? Z ilu „Zdrowaś Maria” i „Ojcze Nasz” składać się będzie pokuta za odrzucenie Boga?

Na ekranie komputera pojawia się strumień informacji.

– Zakupy na kartę kredytową. To jest karta małżonki.

Allen nachyla się do ekranu. Mnóstwo zakupów spożywczych, ubrania dla dziecka, kilka pozycji z katalogu L.L. Beana. Nic podejrzanego.

– Jezu, oni co miesiąc spłacają rachunki.

– To ona. Sprawdźmy jej męża. – Palce Henry'ego fruwają nad klawiszami, wywołując biznesową kartę American Express. Gwiżdże przez zęby. – Wygląda na to, że pan Wbite w czasie podróży służbowych udzielał się towarzysko. Popatrz na to: Lily's Palace of Dancing.

Allen chrząka.

– Zdradza żonę, wielka sprawa.

Nie wydaje się, by niewierność męża w sposób naturalny prowadziła żonę do skłaniania córki, by odgrywała rolę fałszywego Mesjasza. Człowiek robi takie rzeczy, by samemu lepiej wyglądać, by przyciągnąć uwagę. Albo jest świrem.

– Hej, celny strzał! – krzyczy Henry. – Poszukiwanie w bazie sądowej dało wynik pozytywny. Mam archiwum stanu New Hampshire. Sądy muszą rejestrować wszelkie zakazy zbliżania się i inne podobne bzdury, w gruncie rzeczy wszystko, co trafiło przed sędziego. Wygląda na to, że pan White próbował zamknąć żonę. Nie, poprawka: wygląda na to, że mu się udało.

– Daj popatrzeć. – Allen siada przy komputerze i przewija stronę. – Boże święty! Oddał ją do szpitala dla psychicznie chorych. – Patrzy na wyrok, przez który ta kobieta wylądowała w Greenhaven, na powtarzane prośby Millie Epstein o zwolnienie córki.

Henry wyciąga się na łóżku, wydłubując pepperoni z zębów.

– Na tym świecie roi się od świrów, bracie.

Allen go nie słyszy. Szpital dla psychicznie chorych. Wszystko zaczyna nabierać sensu. Siedmiolatki nie rozmawiają ot, tak z Bogiem, ktoś nimi manipuluje. Allen myśli, że ktoś, kto już raz przekroczył granicę, z dużym prawdopodobieństwem zrobi to ponownie.

Wstawszy z krzesła, wyjmuje z papierowej torby puszkę piwa marki Rolling Rock i rzuca Henry'emu.

– Super – mówi Henry. – Na jaką to cześć?

– Ateizmu – odpowiada Allen, wolno rozciągając wargi w uśmiechu.

Jakimś sposobem szpitalni plotkarze roznieśli wieść o Faith. Przychodzą pielęgniarki pod pozorem sprawdzenia, co u pacjentki, w rzeczywistości zaś po to, by usiąść przy niej i porozmawiać, a w jednym przypadku dać jej medalik świętego Judy do potrzymania przez chwilkę w zabandażowanych dłoniach.

Faith sprawia wrażenie, że nie wie, co robić. Kiedy nie śpi, uprzejmie odpowiada na pytania o szkołę i ulubioną kreskówkę Disneya; kiedy śpi, nieznajomi dotykają jej włosów i policzka, jakby nawet ten przelotny kontakt mógł ich uratować.

Moja matka przez cały dzień chodzi nabuzowana.

– To nic nie znaczy – mówi każdemu, kto chce słuchać. – Stygmaty – szmygmaty. Żydzi od pięciu tysięcy siedmiuset lat czekają na Mesjasza, nie zaczniemy teraz wierzyć w Jezusa.

W pewnej chwili, gdy Faith śpi, odciąga mnie na bok.

– Ciebie to nie niepokoi? Cała ta sprawa z Faith?

– Oczywiście że tak – szepczę rozgorączkowana. – Myślisz, że chcę, żeby przez to przechodziła?

– Mam na myśli katolicyzm. Katolicyzm, na litość boską! Wszyscy ci ludzie paradują przed Faith, jakby była jakąś świętą.

– Krwawienie z dłoni nie czyni jej katoliczką. Mama energicznie potakuje.

– Mam taką nadzieję.

Jest jeden plus: mama poszła do barku poszukać galaretek dla Faith, kiedy tego popołudnia w progu staje ksiądz MacReady.

– Charlotte – mówi do pielęgniarki, która szczotkuje Faith włosy i chowa do kieszeni wyczeski, kiedy myśli, że nie widzę. – Co u ciebie? Jak dzieci?

– U nas wszystko w porządku, proszę księdza – odpowiada pielęgniarka. – Słyszał ksiądz, co się tu dzieje?

– Jeden ze szpitalnych wolontariuszy pracuje w kancelarii kościelnej. – MacReady czeka na wyjście pielęgniarki, po czym siada na zwolnionym przez nią krześle. – Cześć, jestem ojciec MacReady.

– Dlaczego ma pan na szyi tę białą rzecz? – pyta Faith.

– To specjalna koszula, taką noszą ludzie, którzy pracują w kościele – wyjaśniam.

– Myślałam, że jest czyimś ojcem – mówi Faith, marszcząc czoło.

Ksiądz uśmiecha się.

– Po prawdzie, to akurat najtrudniej zrozumieć. – Delikatnie unosi zabandażowaną dłoń Faith. – Słyszę, że rozmawiasz z Bogiem. Sam bardzo bym chciał.

– Czy przez nią bolały pana ręce?

Wpatruję się w Faith. Do tej chwili nie miałam pojęcia, że wie od tego swojego Boga, co się z nią dzieje. Nie przyszło mi na myśl, żeby o to zapytać.

– Nie, Faith – odpowiada ksiądz. – Nie bolały mnie ręce przez Boga.

Czy w jego głosie słyszę żal?

W tej samej chwili do sali wkracza moja matka z galaretką cytrynową na tacce.

– Dzisiaj nie było czerwonej, Faithele, ale… Och. – Mierzy księdza wzrokiem od stóp do głów. – Już się zaczyna – mówi kwaśno.

– Pani Epstein, jak przypuszczam – wita ją MacReady. – Miło mi panią poznać.

Mama zaciska usta.

– Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o panu.

– Mamo!

– Ale to prawda. Mam swoje lata i nie zamierzam przymilać się do człowieka, który próbuje nawrócić na swoją wiarę moją wnuczkę.

– Proszę mi wierzyć, nie mam najmniejszego zamiaru nawracać pani wnuczki…

– Jasne że nie! Pan myśli, że już do tego doszło, bo krwawią jej dłonie. Stygmaty, a niech mnie kule biją.

Przewracam oczami i chwytam księdza za łokieć.

– Mamo, może przypilnujesz Faith i pomożesz jej zjeść galaretkę.

– Dobrze. A ty się go pozbądź.

Kiedy wychodzimy na korytarz, przepraszam.

– Tak mi przykro. Mojej matce trudno się z tym pogodzić.

– A pani?

– Wciąż przyzwyczajam się do myśli, że Faith rozmawia z Bogiem. Posunąć się o krok dalej… cóż, nie potrafię nawet o tym myśleć.

MacReady uśmiecha się.

– Stygmaty, o ile mamy z nimi do czynienia w tym przypadku, to dar.

– Też mi dar. Sprawia ciągły ból i powoduje, że jesteś widowiskiem dla świata. – Wiem, że nie bez powodu „stygmaty” pochodzą od greckiego stigma, piętno.

– Miliony ludzi powiedziałyby, że pani córka jest błogosławiona.

– Ona nie wierzy, że została pobłogosławiona. – Ku mojemu zakłopotaniu głos zaczyna mi drżeć. – Wie ojciec, że włożyła rękawiczki, kiedy jej się to pierwszy raz przytrafiło? Za bardzo się wstydziła, żeby mi to pokazać.

MacReady'ego wyraźnie to interesuje.

– Niewiele wiem o stygmatykach, ale o ile się orientuję, nie pokazują światu swoich ran. Ukrywają je.

Po chwili ciszy zatrzymuję się. Dotarliśmy na koniec oddziału pediatrycznego, do sali z noworodkami, gdzie stałam z Ianem Fletcherem.

– Muszę coś wyznać.

– Zwykle tak działam na ludzi.

– Raz wśliznęłam się do konfesjonału na spowiedź.

– Spowiedź o spowiedzi? – Ojciec MacReady wybucha śmiechem.

– Miałam dziesięć lat, chciałam zobaczyć, jak to jest. Wydawało mi się, że uruchomię jakiś czujnik, sensor, który ujawni, że nie jestem katoliczką.

– Nie, to protestanci bawią się nowoczesną technologią. – Uśmiecha się, oparty o ścianę. – Prawdę mówiąc, zawsze podziwiałem Żydów za ten brak spowiedzi. Zawdzięcza to pani matce.

– Niewykluczone.

– Widzi pani, grzesznik w Kościele katolickim wyznaje grzechy, odmawia kilka modlitw i pozbywa się winy. Mam wrażenie, że Żydzi noszą winę wiecznie, jak wielbłądy swoje garby. Co, pani zdaniem, jest skuteczniejszym środkiem odstraszającym? – MacReady poważnieje. – Nie wiem, czy Bóg rozmawia z Faith, pani White. Choć chciałbym wierzyć, że tak. Nie obchodzi mnie, co powiedzą inni księża, nigdy nie uważałem, że duch pochodzi z religii. Według mnie, pochodzi z naszego wnętrza, przyciąga do nas innych. A pani córka ma go wiele.

Okay, więc to nie jest dzień Sądu Ostatecznego. Przed ratuszem nie płonie jezioro ognia. Nie otworzyła się księga życia z wypisanymi nazwiskami. Jest żydowskie dziecko z ranami, być może są to stygmaty, i to dziecko rozmawia z Bogiem, który jest kobietą. Muszę pani powiedzieć, choć moi przełożeni pewnie się ze mną nie zgodzą, że wcale mnie to nie szokuje. Może na tym polega boska koncepcja nawracania niewierzących, Jego sposób na skłonienie różnych ludzi, by zaczęli Go wielbić. By uwierzyli.

– Ale ona się na to nie zgodziła – mówię. – Nie jest niczyim zbawicielem ani męczennicą, tylko przerażoną małą dziewczynką.

MacReady długą chwilę mi się przygląda.

– Jest także dzieckiem Boga, Mariah. Splatam ręce, by ukryć ich drżenie.

– I w tej kwestii ksiądz się myli.

MacReady zamyka na klucz drzwi prowadzące z zakrystii do jego mieszkania. Wolno wchodzi do kuchni, siada przy porysowanym stole i obserwuje drobinki kurzu, igrające w cienkiej smudze słonecznych promieni. Po namyśle wstaje i wyjmuje z lodówki butelkę sama adamsa. Nie należy do tych, co nadużywają alkoholu, ale czuje, że dzisiaj piwo, które zwykle pija do kolacji, bardziej mu się przyda w środku popołudnia.

Diabelny problem polega na tym, że Joseph MacReady lubi, szczerze lubi Mariah White.

Ale równocześnie kocha, szczerze kocha swój Kościół.

– Nie robię tego im – mruczy pod nosem. – Robię to dla nich. – I opróżnia butelkę do dna.

Jest księdzem od kilkudziesięciu lat i dwukrotnie miał do czynienia z wizjami. Za pierwszym razem w Wietnamie, kiedy żołnierz twierdził, że Matka Boska przyszła do niego w dżungli. Za drugim sprawa była bardziej niepokojąca: szesnastoletnia dziewczyna z ubogiej dzielnicy utrzymywała, że zapłodnił ją Duch Święty. Tym razem MacReady powiadomił władze kościelne i wszyscy wstrzymywali oddech do chwili, gdy dziewczyna urodziła całkowicie normalne dziecko z DNA odpowiadającym DNA niedawno zatrudnionego dyrektora chóru.

Nigdy nie spotkał się ze stygmatami.

Wzdychając, wyjmuje zniszczoną książkę z półki pod telefonem i szuka numeru kancelarii diecezjalnej w Manchesterze.

Artykuł w „Boston Globe” z 17 października 1999

Matka wizjonerki „niezrównoważona psychicznie”

Nowy Kanaan, New Hampshire. – Przyjdą, jeśli powiesz, że widzisz. Tak w każdym razie może brzmieć slogan siedmioletniej dziewczynki z Nowego Kanaanu, której rzekomo objawia się Bóg. Pobożni i ciekawscy zjechali do małego miasteczka w New Hampshire, by na własne oczy obejrzeć dziecko, które czyni cuda. Jednakże owe niebiańskie wizje mogą mieć o wiele bardziej ziemskie przyczyny, niż wydaje się tłumowi zgromadzonemu w miasteczku. Jak podają nasze źródła, matka dziewczynki kilka lat temu była pacjentką szpitala dla psychicznie chorych. Zastrzegający sobie anonimowość psychiatra, który pracował w ośrodku Greenhaven, mieszczącym się w Burlington w stanie Vermont, potwierdził, iż Mariah White spędziła tam cztery miesiące w roku 1991. Pytany o naturę jej dolegliwości, psychiatra odmówił odpowiedzi. Według doktora Josiaha Herberta, kierownika katedry psychiatrii na Harvard University, niektóre z najczęściej występujących u dorosłych urojeń natury psychotycznej dotyczą religii. „Nawet jeśli choroba pani White łączyła się z halucynacjami na temat Boga, nie musi to oznaczać, że jej córka będzie miała takie same doświadczenia – powiedział doktor Herbert. – Jednakże w związku między dzieckiem a rodzicem kluczem jest aprobata, a zachowania, którymi dziecko ją zdobywa, mają nieskończenie wiele odmian. W tym wypadku możemy mieć do czynienia nie z wizjonerką, ale małą dziewczynką, desperacko pragnącą zwrócić na siebie uwagę matki”. Pytany o rzekome cuda dziewczynki, doktor Herbert oznajmił, że tego rodzaju zjawiska nie mieszczą się w ramach logiki i nauki.

Zapytany o szum wywołany wizjami dziewczynki, Herbert zaleca ostrożność. „Nie sądzę, by można poważnie przyjmować twierdzenia dziecka bez zbadania wpływów, które je kształtowały. W tym przypadku mogą one być bardziej nienormalne niż paranormalne”.

Kiedy najmniej się tego spodziewam, rabin Daniel Solomon wykorzystuje moją nieuwagę i wdziera się do domu.

Wróciłyśmy niedawno, dzisiaj po południu doktor Blumberg wypisał Faith ze szpitala. Położyłam ją do łóżka i skończyłam zmywać naczynia po kolacji, kiedy rozlega się pukanie do drzwi. Jestem do tego stopnia zaskoczona faktem, że rabinowi Solomonowi udało się prześliznąć koło ludzi zgromadzonych przed domem, że nim dociera do mnie, co robię, wpuszczam go do środka.

Wzrok ma dziki, ubiór rozchełstany, długi kucyk zmierzwiony. Nerwowo przebiera palcami po bursztynowych paciorkach na szyi.

– Przepraszam – mówi. – Wiem, że pora nie jest odpowiednia…

– Nie, nie – mruczę, wskazując jego strój. – Tyle przynajmniej mogę zrobić dla kogoś, komu udało się pokonać ścieżkę zdrowia.

Spogląda na swoje zabłocone dżinsy i wystającą z nich koszulę, jakby dziwiło go, że są w takim stanie.

– Nie bez kozery nazywają nas narodem wybranym – mówi i spogląda na schody.

Twarz mi tężeje.

– Faith śpi.

– Właściwie przyszedłem do pani. Ma pani „The Boston Globe”?

– Gazetę? – pytam głupio. Zastanawiam się, czy rabin miał tupet udzielić wywiadu o Faith. Niemal gniewnym gestem łapię gazetę, którą mi podaje. Z pierwszej strony bije w oczy nagłówek: MATKA WIZJONERKI „NIEZRÓWNOWAŻONA PSYCHICZNIE”.

Jeśli człowiek ukrywa tajemnicę z przeszłości, każdą chwilę przyszłości spędza na budowaniu muru, przez który trudniej dostrzec potwora. Przekonuje siebie, że mur jest solidny i gruby, a kiedy pewnego dnia budzi się i potwór nie pojawia się momentalnie w jego myślach, pozwala sobie na udawanie, że definitywnie przestał istnieć. Przez co tylko mocniej cierpi, kiedy zdarza się coś takiego jak to, dowiaduje się bowiem, że betonowy mur w rzeczywistości jest przezroczysty jak szkło i dwa razy bardziej od niego kruchy.

Opadam na schody.

– Dlaczego mi pan to przyniósł?

– Wiedziałem, że w końcu pani to zobaczy. Uznałem, że jeśli przyjdę osobiście, to będzie z mojej strony micwa. Pomyślałem, że łatwiej przyjąć złe wiadomości od przyjaciela.

Przyjaciela?

– Byłam hospitalizowana – słyszę swój głos. – Mąż zamknął mnie w ośrodku, bo próbowałam popełnić samobójstwo. Ale to nie była tego rodzaju choroba, jak mówi ten… idiota Herbert. I nigdy nie miałam halucynacji o Bogu. Z całą pewnością nie przekazałam ich Faith.

– Nigdy tak nie myślałem, pani White.

– Z czego czerpie pan taką pewność? – pytam gorzko.

Rabin Solomon wzrusza ramionami.

– Istnieje teoria, że w każdym pokoleniu jest trzydziestu sześciu sprawiedliwych. Nazywa się ich Lamed – Waw; lamed oznacza trzydzieści, waw – sześć. Zwykle są bardzo spokojni, łagodni, czasami nawet nieuczeni, całkiem jak pani córeczka. Nie pchają się na afisz. Większość ludzi nic o nich nie wie. Ale oni są, pani White. Dzięki nim świat istnieje.

– Jest pan o tym przekonany. I wie pan, że Faith do nich należy.

– Wiem, że świat istnieje od bardzo długiego czasu. I tak, chciałbym wierzyć, że Faith do nich należy. – Nad naszymi głowami zegar wybija godzinę. – A pani nie?

Prałat Theodore O'Shaughnessy ma okazję oddzwonić do księdza MacReady'ego dopiero następnego dnia wieczorem. Wcześniej zajęty był rozwiązywaniem administracyjnych koszmarów małej diecezji: nadzorowaniem fiskalnych problemów szkół parafialnych i katolickich szpitali, porównywaniem premii ubezpieczeniowych, oferowanych przez konkurencyjne firmy, oraz, co zajęło mu sporo czasu, wypracowaniem stanowiska wobec szczególnie nieprzyjemnego procesu, dotyczącego księdza z Manchesteru i grupki małych chłopców na obozie letnim w 1987 roku. Siada w swoim ulubionym skórzanym fotelu, popękanym ze starości, bierze kartkę z wiadomością od MacReady'ego i wykręca numer.

– Joseph! – mówi jowialnie, gdy ksiądz podnosi słuchawkę. – Tutaj O'Shaughnessy. Minęło trochę czasu, prawda? – W rzeczywistości minęło bardzo wiele czasu. Prałat potrafi przywołać twarz na pamięć, ale nie jest pewien, czy należy ona do MacReady'ego z Nowego Kanaanu czy też do MacDougala z New London. – Chciałeś rozmawiać o misjach młodzieżowych?

– Nie – odpowiada MacReady. – O młodzieńczych wizjach.

– Ach. Obawiam się, że Betty jest trochę za stara na sekretarkę. Całkiem ogłuchła, ale nie wyobrażam sobie, żeby odeszła. Więc chodzi o wizję? O zjawę? – Misje młodzieżowe, powiedzmy, budowa domów dla Habitat for Humanity, to jedno. Mogłyby nawet poprawić złą prasę, którą diecezja ma przez ten proces o wykorzystywanie seksualne. Wizje natomiast… cóż, wizerunek diecezji może się przez nie tylko pogorszyć. – Jakiego rodzaju wizje?

– Mamy tu dziecko, siedmioletnią dziewczynkę, której objawia się Bóg. – MacReady po chwili wahania dodaje: – Formalnie rzecz biorąc, dziecko jest wyznania mojżeszowego.

– Więc to nie nasz problem – mówi kardynał z ulgą.

– Dziewczynka przypuszczalnie ma także stygmaty.

O'Shaughnessy myśli, że biorąc wszystko pod uwagę, to był ciężki tydzień.

– Wiesz, co zrobię? Zadzwonię do biskupa Andrewsa. To wykracza poza moje kompetencje.

– Ale…

– Żadnych „ale” – mówi O'Shaughnessy stanowczo. – Cała przyjemność po mojej stronie.

Rozłącza się, nim MacReady ma okazję powiedzieć mu, że Bóg – według Faith White – jest kobietą. Wypuszczając głośno powietrze z płuc, Joseph odkłada słuchawkę na widełki i myśli, że może wcale tak źle się nie stało.

17 października 1999

W Las Vegas Colinowi White'owi podoba się to, że miasto nigdy nie zasypia. Jako przedstawiciel handlowy bywa w Waszyngtonie, Seattle, St. Paul, San Diego – we wszystkich tych miastach wraz z wybiciem północy życie zamiera. Las Vegas pulsuje jak arteria, wsysa cię, uwodzi.

W Las Vegas Colinowi White'owi nie podoba się to, że nie może porządnie się wyspać. Nie wie, czy dlatego, że za hotelowym oknem miasto płonie, neony kasyn są dość jasne, by tworzyć sztuczny dzień. A może nie potrafi przyzwyczaić się do nowej żony, która przez całą noc wierci się u jego boku. Niewykluczone też, że myśli o Faith, o tym, jak ją zostawił, jakim ojcem przez to jest.

Zostawia Jessicę zwiniętą w kłębek i pogrążoną we śnie, wchodzi do salonu i czeka, aż wzrok przywyknie mu do mroku. Na poręczy sofy balansuje koszyk z niedojedzonym jabłkiem. Wzdychając, Colin opada na poduszki i bierze ogryzek, włączając pilotem telewizor.

Nadają reklamówkę zachęcającą do wakacji w New Hampshire. Colin wpatruje się w jesienne kolory i zarysy Man in the Mountain ze stromymi trasami narciarskimi. Ogarnięty tęsknotą za domem odkłada jabłko i pochyla się, opierając łokcie na kolanach.

Gdyby nie świadomość, że zdenerwowałby tym Jessicę, skróciłby miesiąc miodowy. Tak wiele spraw musi załatwić w swoim dawnym życiu, nim rozpocznie nowe. Chciałby przeprosić Mariah za prosty fakt, że ich przeznaczeniem nie było wspólne życie. Chciałby poczuć ciężar Faith trzymanej w ramionach, słodki zapach jej włosów, kiedy otula ją kołdrą. Chciałby móc powiedzieć słowo „rodzina” bez wrażenia, że wnętrzności skręcają mu się w węzeł marynarski.

Na ekranie pojawia się widok hotelu Mount Washington.

Bierze telefon i wybiera cztery cyfry z numeru jego dawnego domu, kiedy uświadamia sobie, że w New Hampshire jest wpół do piątej rano. Odkłada słuchawkę. Faith na pewno teraz śpi.

Niewielki pokój wypełnia znajomy motyw muzyczny z „Hollywood Tonight!”. I pomyśleć, że nadają te bzdury w środku nocy. Colin wyciąga się na sofie i zamyka oczy. Zaraz jednak uchyla powieki, kiedy słyszy głos Petry Saganoff. Może i jest zmęczony, ale jeszcze nie umarł.

Jej zmysłowy głos otula go niczym koc, na ekranie pojawia się jaskrawoniebieski napis: „Malutka święta?”.

– Drodzy państwo – mówi Saganoff – kontynuujemy historię z zeszłego tygodnia o chorym na AIDS małym Rafaelu Civernosie, który został cudownie uleczony po zabawie z dziewczynką na podwórzu widocznym za moimi plecami. – Colin wytęża wzrok, usiłując zrozumieć, czemu otoczenie Petry Saganoff wydaje mu się znajome, ale bez skutku.

– Redakcja „Hollywood Tonight!” odkryła, że siedmioletnia cudotwórczym sama znalazła się w szpitalu z powodu tajemniczej dolegliwości. – Na ekranie pojawiają się zdjęcia witraży. – Od stuleci chrześcijańscy święci manifestowali ekstazę religijną stygmatami, niewytłumaczalnymi medycznie ranami na dłoniach, stopach i w boku, które symbolizują rany odniesione przez Jezusa na krzyżu. – Glos Petry zaczyna usypiać Colina. – Dla tego dziecka z New Hampshire to tylko ostatnia pozycja na rosnącej liście dowodów, że Bóg w jakiś sposób je naznaczył.

Na ekran wraca Petra Saganoff, stoi przed kamiennym murem, pod którym siedzą otuleni w koce i śpiwory ludzie z kwiatami, różańcami i aparatami fotograficznymi w dłoniach.

– Jak widzisz, Jim, powszechna akceptacja twierdzeń dziewczynki rośnie z godziny na godzinę. Obecnie jest tu ponad dwieście osób, które usłyszały o wizjach i cudach tej małej i pragną nawiązać z nią kontakt.

Znowu pojawia prezenter „Hollywood Tonight!”.

– Możesz powiedzieć coś o aktualnym stanie zdrowia dziewczynki?

– Wiemy, że wróciła ze szpitala. Pozostaje nam czekać, by się przekonać, czy ta miniaturowa uzdrowicielka będzie w stanie uzdrowić samą siebie. Mówiła Petra Saganoff z New Hampshire dla „Hollywood Tonight!”.

Colin siada, nagle sobie uświadamiając, dlaczego to wszystko wydaje mu się takie znajome: Petra Saganoff stoi na wschodnim skraju podjazdu prowadzącego do jego domu.

18 października 1999

Wiesz co? – przerywa Ian, zostawiając Davida z otwartymi ustami. – Gówno mnie to obchodzi. Wiem tylko, że twoja robota polega na informowaniu mnie o tym, co się dzieje pomiędzy stronicami „The Boston Globe”, a udało ci się pominąć ten jeden istotny fragment. – Podnosi głos przy każdym słowie, do punktu, w którym przygważdża młodego Davida do wąskich drzwi karawanu. Wyrywa wczorajsze wydanie z drżącej dłoni asystenta i nie musi nawet się krzywić, by chłopak uciekł z przyczepy.

Ian opada na niewygodną kanapę i ponownie przegląda krótki artykuł w poszukiwaniu szczegółów, które umknęły jego uwagi. Powinien skakać pod niebiosa z radości: przypuszczono pośredni atak na wiarygodność Faith, ale to nie on jest demaskatorem. Allen McManus wykonał lepszą robotę, niż Ian przypuszczał, nie tylko znalazł sądowy nakaz umieszczenia Mariah w ośrodku zamkniętym, ale też uzyskał potwierdzenie od psychiatry, że istotnie była tamtejszą pacjentką. W każdym innym wypadku Ian przez telefon komórkowy już zapraszałby McManusa na zwołaną naprędce konferencję prasową. Subtelnie sugerowałby inne sposoby szkalowania całej rodziny White'ów.

Zamiast tego Ian może tylko zadawać sobie pytanie, po kiego diabła w ogóle zadzwonił do McManusa.

Zamyka oczy i wali głową w ścianę karawanu, próbując sobie przypomnieć, kiedy dokładnie rozpętał to piekło. A, racja: Millie Epstein wskrzeszona z martwych. Cóż, Ian niemal sobie wybacza; faktycznie, to sytuacja absolutnie wyjątkowa. I jeśli ma być szczery, setki razy wcześniej robił takie rzeczy. Jego zdaniem, im więcej wątpliwości siejesz, tym więcej zwolenników zbierasz. Problem tutaj nie polega na tym, że podsunął dziennikarzowi trop, tylko że podsunął mu trop dotyczący Mariah White»

Cholera, on naprawdę ją lubi. Wie, że nie powinien, wie, że ta sympatia zniekształca jego osąd, ale ją lubi. Mógłby poradzić sobie z fizycznym pociągiem, tylko że tutaj chodzi o coś więcej. Chwilami pragnie, by Mariah nie była wplątana w tę sprawę, tak by w ostatecznym rozrachunku nie stała się też tą, która będzie cierpieć. I to obce uczucie przeraża go śmiertelnie.

Jego rozmyślania przerywa pukanie do drzwi, Ian otwiera je szeroko, spodziewając się skruszonego Davida, błagającego o pracę, ale zamiast niego widzi nieznajomego mężczyznę w średnim wieku, z lekkim brzuszkiem i rzednącymi jasnymi włosami. Ubrany jest w bejsbolową kurtkę z plamami wzdłuż zamka błyskawicznego.

– Hej, widzę, że już jest pan moim fanem – mówi nieznajomy, Ian zerka na swoją dłoń, w której ściska „Globe”.

– Allen McManus – mówi mężczyzna, wyciągając rękę. – Poznanie pana to zaszczyt. Przyjechałem tutaj, by napisać dalszy ciąg, zobaczyłem pańską przyczepę i… cóż mogę powiedzieć? Sądzę, że obu nam chodzi o to samo. Wielkie umysły myślą podobnie.

Ian ignoruje wyciągniętą dłoń.

– Ale pan nie jest jednym z nich.

– Za to pan…

Ian chwyta mocno palce McManusa, co postronny obserwator uznałby pewnie za uścisk ręki, jemu jednak chodzi o to, by intruzowi sprawić dotkliwy ból.

– Pracuję sam – mówi Ian przez zaciśnięte zęby. – A jeśli pan sugeruje, że mam jakikolwiek związek z tymi bzdurami, które pan publikuje, znajdę w pańskiej szafie tyle szkieletów, że szef nie pozwoli panu pisać alfabetu, nie wspominając już o nekrologach.

I z uczuciem wielkiej satysfakcji zatrzaskuje drzwi przed nosem dziennikarza.

W wieku siedmiu lat Constantine Christopher Andrews wszył kawałki drutu kolczastego w podszewkę swoich ubrań, uznał bowiem, że tylko wtedy zdoła wydostać się z dzielnicy, w której się urodził, i najprawdopodobniej umrze, jeśli swą gorliwą pokutą zwróci na siebie uwagę Boga. Jego matka, która nie zadała sobie trudu, by nauczyć się angielskiego, kiedy z Sycylii przypłynęła do Ameryki, zawsze zakładała, że syn zostanie księdzem; jej pewność miała jakiś związek ze znamieniem w kształcie krzyża, wyraźnie znaczącym jego brzuszek przy narodzinach. Constantine przez całe dzieciństwo tak często słyszał o swym powołaniu, że sam przyzwyczaił się do tej myśli i przyjął ją jako fakt.

Kochał katolicyzm. Była to tygodniowa dawka koloru, pozłoty i wspaniałości w biednym jak mysz kościelna getcie. Jego poświęcenie zostało stosownie nagrodzone i Constantine wspiął się po szczeblach kościelnej hierarchii; obecnie piętnasty rok służył jako biskup. Chciał przejść na emeryturę pięć lat temu, ale papież nie wyraził zgody. Minęło tak wiele czasu, odkąd miał styczność ze zwykłymi wiernymi – a prawdę mówiąc, odkąd religia znaczyła coś więcej niż tylko oliwienie kół w maszynerii służącej do zbierania funduszy – że kiedy O'Shaughnessy dzwoni z historią o rzekomej stygmatyczce, Constantine'a ogarnia konsternacja.

– O czym my tu mówimy? – pyta zdesperowany, ponieważ przedłużanie tej rozmowy oznacza, że spóźni się na Heritage Breakfast w Italian Center, w którym udział biorą niektórzy najbogatsi katoliccy biznesmeni w Manchesterze. – Stopy, dłonie, boki?

– O ile wiem – odpowiada O'Shaughnessy – tylko dłonie. Poza tym dziewczynka jest Żydówką.

– Ha, to sprawę załatwia. Niech się nią zajmą rabini.

– Chyba tak zrobią. Tylko że prasa już się w to zaangażowała. Według księdza MacReady'ego, około trzystu praktykujących katolików odwiedziło jej dom. – Prałat chrząka. – Jest też drobna kwestia rzekomego wskrzeszenia.

– Prasa, powiadasz? – Biskup Andrews zastanawia się. Jako członek kościelnej hierarchii zdążył zauważyć, że dotacje na rzecz kościoła są częstsze, jeśli wiarę promują specjaliści od PR – u. Gdyby udało mu się do grudnia zebrać założoną sumę, mógłby chyba wybrać się do Scottsdale na golfa.

Nie po raz pierwszy żałuje, że jest biskupem w małej, biednej diecezji w południowym New Hampshire, a nie w wielkim mieście w rodzaju Bostonu.

– W tym roku wysłałem do seminarium Świętego Jana trzech kandydatów. Powinni użyczyć nam jednego z wykładowców, żeby przyjrzał się tej sprawie.

– Bardzo dobrze, wasza ekscelencjo. Powiadomię księdza Mac – Ready'ego.

Biskup rozłącza się, po czym dzwoni do rektora seminarium Świętego Jana w Bostonie. Przez minutę rozmawia o meczu drużyny Celtics, po czym przechodzi do sedna z tym samym wyrachowanym wdziękiem, który zwykle rezerwuje do wylewnych powitań. Po niecałych dziesięciu minutach przyparty do muru rektor podaje nazwisko. Biskup notuje je na kartce i przekazuje ją swojemu asystentowi. Kiedy wychodzi z gabinetu, zastanawia się, czy zje wafle, czy raczej grzankę; zdołał już całkowicie usunąć z myśli dziewczynkę ze stygmatami.

Faith wie, że dzień nie będzie dobry, jeśli mama na śniadanie robi naleśniki z bananami. Lubi naleśniki, ale smażone banany śmierdzą jak stopy i próbując je przełknąć, cały czas mimowolnie myśli o przepoconych skarpetkach, co przy śniadaniu całkiem wystarczy, by zwymiotować. Mówiła mamie chyba z miliard razy, że nie znosi naleśników z bananami, tylko że jak w wypadku większości rzeczy, które jej mówi, słowa trafiają w próżnię; Faith zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście wydaje jakieś dźwięki, czy też głos rozbrzmiewa wyłącznie w jej głowie.

– Mamo – mówi, siadając przy stole. – Chcę coś innego.

Mama bez słowa się odwraca i zabiera naleśniki z bananami.

Faith opada szczęka. Jeśli mama zadaje sobie trud, żeby przygotować na śniadanie coś więcej niż płatki, Faith powinna docenić jej wysiłki i zjeść wszystko, co ma na talerzu. Patrzy teraz, jak mama wyrzuca naleśniki do kosza na śmieci i z roztargnieniem zamyka pokrywę.

– Co mam jeść?

Mama patrzy na nią i mruga.

– Och – mówi, wracając na ziemię. – Sama nie wiem. Płatki? – I nie czekając na zgodę Faith, otwiera pudełko i wsypuje część jego zawartości do miski, po czym zalewa to wodą. Ze stukiem stawia miskę na stole. Faith pociąga nosem. Banany.

– Założę się, że tatuś nie kazałby mi jeść czegoś tak obrzydliwego – mruczy.

Matka okręca się na pięcie.

– Co powiedziałaś?

Faith zadziera brodę.

– Założę się, że gdybym mieszkała z tatusiem, nie kazałby mi tego jeść.

Oczy matki są czerwone i załzawione, głos tak cichy, że słuchanie go wręcz boli. Faith ma wrażenie, że dostała kopniaka w żołądek. Matka z wysiłkiem przełyka, jakby bananowe płatki utkwiły jej w gardle.

– Chcesz mieszkać z tatusiem?

Faith przygryza wargę. Kocha ojca, to prawda, ale z matką jest inaczej, jakoś łatwiej i bliżej, i po tych wszystkich latach przebywania na obrzeżach jej życia Faith nie ma ochoty rezygnować z ani jednej cennej sekundy.

– Ja chcę mieszkać tutaj – mówi ostrożnie.

Warto było to powiedzieć, bo matka pośpiesznie przemierza dzielący je dystans i przytula Faith. A jeszcze lepsze jest to, że wsadza łokieć do miski z płatkami.

– Cholera – mówi i rumieni się. – Chyba lepiej dam ci coś innego.

– Chyba tak.

Faith patrzy, jak matka opłukuje rękaw i moczy gąbkę.

– Nie najlepiej mi to wychodzi – mówi, wycierając stół.

Grudki płatków spadają, lądując na kolanach Faith i na podłodze. Faith patrzy na włosy zasłaniające mamie połowę twarzy, na dołeczek w jej policzku. Kiedy Faith miała trzy, cztery lata, dotykała tego miejsca i czekała, aż przy uśmiechu zrobi się tam wgłębienie. Uwielbiała to, że mogła wsuwać palec w uśmiech mamy.

– Radzisz sobie doskonale – mówi Faith i nieśmiało podnosi się z krzesła, by pocałować mamę w łuk karku.

Joseph MacReady ukradkiem zerka na siedzącego obok niego w starym chevrolecie księdza i myśli, że stopień naukowy z psychologii pastoralnej jeszcze nie czyni z człowieka eksperta. Ksiądz Rourke z seminarium Świętego Jana wciąż ma mleko pod nosem. Jest tak młody, że pewnie jeszcze się nie urodził, kiedy MacReady był w Wietnamie. I nie wysuwa nosa poza bostońskie seminarium, tę swoją wieżę z kości słoniowej. Nie wiedziałby, jak doradzić parafianinowi, nawet gdyby ten sam do niego przyszedł.

Ale oczywiście MacReady zachowuje te uwagi dla siebie.

– Psychologia pastoralna – mówi przyjaźnie, skręcając na drogę prowadzącą do domu Mariah White. – Co skłoniło cię do takiego wyboru?

Rourke zakłada nogę na nogę, spod czarnych spodni widać polarową skarpetkę i sandały.

– Och, przypuszczam, że dar nawiązywania kontaktów z ludźmi. Pewnie zostałbym psychiatrą, gdybym nie poczuł innego powołania.

Oraz przemożnej potrzeby opowiadania o tym wszystkim dookoła.

– Nie wiem, ile dokładnie rektor powiedział ci o Faith White.

– Niewiele – odpowiada Rourke. – Jestem tu, żeby zbadać stan jej umysłu.

– Dla ścisłości, to już zostało zrobione. Przez świeckich psychiatrów.

Rourke odwraca się na siedzeniu.

– Zdajesz sobie sprawę, że szansa, iż ta dziewczynka jest prawdziwą wizjonerką, praktycznie nie istnieje?

Joseph MacReady uśmiecha się.

– Zawsze postrzegasz szklankę jako w połowie pustą?

– Jeśli mówimy o umyśle, połowa nigdy nie jest tak dobra jak całość.

MacReady parkuje na polu naprzeciwko podjazdu White'ów, pomiędzy samochodem kempingowym i grupą starszych kobiet, które siedzą na turystycznych składanych krzesełkach. Ksiądz z seminarium rozgląda się, szczęka mu opada.

– Ojej! Zebrała sporo wyznawców.

Chwilę rozmawiają z policjantem na końcu podjazdu, dzięki Bogu, także parafianinem, który bez problemu ich przepuszcza, kiedy MacReady mówi, że jest umówiony z panią White.

– Jesteśmy umówieni? – pyta Rourke, kiedy idą w kierunku domu. – Naprawdę?

– Niezupełnie. – MacReady puka do frontowych drzwi. W szybce pojawia się buzia elfa. Słychać odgłos spadających zasuw i szczęk klucza przekręcanego w zamku, a potem drzwi się otwierają.

– Już jest lepiej – mówi Faith, wyciągając w stronę księży dłonie. – Niech pan patrzy, wystarczą plastry.

MacReady gwiżdże.

– W dodatku masz plastry z Flintstone'ami. Super.

Faith zerka na drugiego księdza i chowa ręce za plecami.

– Nie powinnam z panem rozmawiać – przypomina sobie nagle.

– Może w takim razie moglibyśmy porozmawiać z twoją mamą.

– Jest na górze, bierze prysznic.

Rourke robi krok do przodu.

– Ksiądz MacReady mówił mi, jak bardzo lubił rozmawiać z tobą, kiedy byłaś w szpitalu. Wiesz, nie mogłem się doczekać, żeby też z tobą porozmawiać.

MacReady widzi, że Faith się waha. Może w tej psychologii pastoralnej coś jednak jest.

– Faith, twoja mama mnie zna. Na pewno nie będzie się sprzeciwiać.

– To może lepiej poczekajcie, aż zejdzie.

Rourke zwraca się do MacReady'ego:

– No cóż, nie wiem, co w takim razie zrobię z tymi wszystkimi grami, które przyniosłem.

Faith pociera rękawem o gałkę, polerując ją na wysoki połysk.

– Grami? – pyta.

Zdążyłam wytrzeć włosy w ręcznik, kiedy słyszę męskie głosy.

– Faith!

Ubieram się pośpiesznie i zbiegam po schodach, czując, jak żołądek mi się ściska.

Faith siedzi na podłodze z MacReadym i innym nieznajomym księdzem; zieloną kredką zakreśla odpowiedzi na formularzu, który bez najmniejszych wątpliwości jest testem psychologicznym. Zaciskając zęby, notuję w myślach, by zadzwonić do komendanta policji i zażądać protestanckiego funkcjonariusza.

– Faith, nie powinnaś otwierać drzwi.

– To moja wina – mówi gładko MacReady. – Powiedziałem jej, że nie będzie pani się sprzeciwiać. – Waha się, a potem głową wskazuje swego towarzysza. – To ksiądz Rourke z seminarium Świętego Jana w Bostonie. Przyjechał, żeby spotkać się z Faith.

Policzki płoną mi rozczarowaniem.

– Jak pan mógł! Miał pan stać po naszej stronie.

MacReady otwiera usta, by przeprosić, ale mu nie pozwalam.

– Nie. Niech pan nie myśli, że powie pan coś i wszystko będzie w porządku, bo to niemożliwe.

– Mariah, nie miałem wyboru. W Kościele katolickim przestrzegamy określonych procedur i…

– My nie jesteśmy katoliczkami!

Rourke spokojnie podnosi się na nogi.

– Nie, ale pani córka zwróciła uwagę wielu katolików. Kościół chce się upewnić, że ludzie ci nie zostaną sprowadzeni na manowce.

Przed oczami przesuwają mi się wizje ukrzyżowanych, męczenników palonych na stosach.

– Mariah, nie robimy zdjęć – mówi ojciec MacReady. – Nie powiemy w wieczornych wiadomościach, jakie płatki Faith je na śniadanie. Chcemy tylko chwilę z nią porozmawiać.

Faith wstaje i wsuwa dłoń w moją dłoń.

– Wszystko w porządku, mamusiu, naprawdę.

Przesuwam wzrok od córki do księży.

– Pół godziny – mówię stanowczo. Krzyżuję ramiona na piersiach i siadam obok Faith, by być świadkiem tej rozmowy.

Rourke równie dobrze może pozbierać testy i karty z kleksami i następnym samolotem wracać do domu. Nie potrzebuje analizy komputerowej, by wiedzieć, że Faith White nie jest dzieckiem, które straciło kontakt z rzeczywistością, że jej zachowania nie można sklasyfikować jako psychotycznego.

Spogląda na MacReady'ego, który z ozdobnej miski wybiera żółte m &m i wrzuca do ust. Matka od dwudziestu minut siedzi nieruchomo jak kamień. Rourke nie wie, co robić. Dziewczynka nie jest chora psychicznie, a z drugiej strony, z religijnego punktu widzenia też nie stanowi jakiegoś szczególnego problemu. W przeciwieństwie do tej kobiety, którą Rourke wysłał na badania do Plymouth, nie plecie o tym, co usłyszała od Boga. W gruncie rzeczy Faith White prawie nic nie mówi.

Starając się ustalić następny krok, Rourke wyciąga z kieszeni różaniec i z roztargnieniem przesuwa po nim palcami.

– Och – wzdycha Faith. – Jakie to ładne.

Rourke patrzy na wypolerowane paciorki.

– Chcesz obejrzeć?

Faith kiwa głową, po czym wkłada różaniec przez głowę jak naszyjnik.

– Tak się tego używa?

– Nie. Różaniec służy do modlitwy. – Widząc, że dziewczynka nie rozumie, Rourke dodaje: – „Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…” – Przerywa mu wybuch śmiechu Faith.

– Myli się pan.

– W jakiej sprawie? Faith przewraca oczami.

– Bóg jest matką.

– Słucham?

– Panią. Bóg jest panią.

Twarz mu czerwienieje. Bóg kobieta? W żadnym razie. Odwraca głowę ku pani White, która wznosi brwi i wzrusza ramionami. Joseph MacReady dla odmiany stanowi uosobienie niewinności.

– Och – mówi – czyżbym o tym nie wspomniał?

Tuż po dziesiątej wieczorem rozlega się dzwonek do drzwi. W nadziei, że Faith się nie obudzi, schodzę cicho na dół. Otwieram drzwi i widzę przed sobą Colina.

Wygląda strasznie. Włosy ma przyklepane z jednej strony, jakby leżał na tym boku, płaszcz wymięty, oczy zaczerwienione z niewyspania. Zaciśnięte w wąską linię usta wyrażają dezaprobatę.

Ogląda się przez ramię na widoczne w świetle księżyca furgonetki i samochody, zaparkowane na polu kukurydzy po drugiej stronie drogi. Zaspana Faith, potykając się, schodzi po schodach. Staje i obejmuje mnie w pasie.

Colin przykuca i wyciąga do niej rękę. Faith waha się, potem chowa się za moimi plecami.

– Na Boga, co zrobiłaś mojej córce? – pyta Colin zdławionym głosem.

– Śmieszne, że tak to ująłeś – odpowiada Mariah.

Colin musi wykorzystać całą swoją samokontrolę, by jej nie odepchnąć i nie utorować sobie drogi do córki. Jadąc tu, nie miał pojęcia, co właściwie zastanie. Z całą pewnością te idiotyczne programy telewizyjne naginają prawdę, w taki sam sposób, w jaki w „National Enquirer” rzekomo przedstawiono ciało Heather Locklear z głową Elizabeth Taylor. Colin myślał, że może Faith oparzyła sobie dłonie na piecu. Może spadła z roweru i konieczne były szwy. Istniało bardzo wiele sposobów na wyjaśnienie marnego ujęcia krwawiących dłoni małej dziewczynki.

Ale Colin zarezerwował miejsce na pierwszy lot z Las Vegas, stoczył batalię z Jessicą, przez cały dzień podróżował samolotem i wynajętym samochodem, po czym dotarłszy na podjazd swojego dawnego domu, przekonał się, że wejścia pilnują policjanci, a dokoła posiadłości przy kapliczkach i namiotach roją się ciekawscy.

– Wchodzę – mówi z napięciem.

Faith puszcza matkę i biegnie schodami na górę.

– Nie wydaje mi się. Teraz to mój dom.

Colin potrzebuje minuty na pozbieranie myśli. Mariah czegoś mu odmawia? Robi krok do przodu, ale drogę blokuje mu jej wyciągnięta ręka.

– Mówię poważnie, Colin. Wezwę policję, jeśli będę musiała.

– Proszę bardzo! – wrzeszczy sfrustrowany Colin. – Są na cholernym końcu twojego cholernego podjazdu!

Jest znużony, opryskliwy, przygnębiony. Kiedy występował o rozwód, bez zastanowienia oddał Mariah opiekę nad Faith. Nigdy nie przypuszczał, że Mariah się sprzeciwi, kiedy będzie gotów wprowadzić córkę w swoje nowe życie. Była uczciwa i naiwna.

Była.

– Posłuchaj – mówi spokojnie Colin. – Możesz mi przynajmniej opowiedzieć, o co chodzi z tymi jej dłońmi?

Mariah spuszcza wzrok na swoje gołe stopy.

– To nie takie proste.

– Więc to uprość.

Mariah waha się, po czym otwiera szeroko drzwi, wpuszczając Colina do domu.

Ponownie kładę Faith do łóżka i opowiadam o wszystkim Colinowi: o wyimaginowanej przyjaciółce, lekach na psychozę, regularnej procesji księży i rabinów, wskrzeszeniu mojej matki. Przez chwilę wpatruje się we mnie bez słowa, a potem wybucha śmiechem.

– Wiesz, już zaczynałem ci wierzyć.

– Ja nie żartuję, Colin.

– Jasne. Naprawdę uważasz, że Faith ma jakąś gorącą linię do Boga. – Znowu się śmieje. – Zawsze miała diabelną wyobraźnię, Rye, sama dobrze o tym wiesz. Pamiętasz, jak przekonała całą grupę z przedszkola, że kiedy wyjdą na dwór na przerwę, znajdą się w Disneylandzie?

Mam kłopoty z koncentracją. Tuż pod powierzchnią gotuje się we mnie gniew, uraza do Colina, który myśli, że może tu wracać i wydawać rozkazy, a przecież kilka miesięcy temu sam zrezygnował z tego prawa. Ale są też inne uczucia. Samo przebywanie w jednym pokoju z Colinem wciąż jest niczym powrót do domu, jakby moje ciało było przekonane o słuszności takiej sytuacji, choć nie zdołałam jeszcze przekonać umysłu. W moim brzuchu wybucha tornado, wir wywołany przypuszczeniem, że Colin wrócił na dobre, i ten wir wsysa mój zdrowy rozsądek.

Obserwuję ruchy jego warg, słucham, jak wymawia moje imię, i zastanawiam się, czy potrafię żyć blisko niego ze świadomością, że on dłużej mnie nie chce.

– Cokolwiek się stało, wymknęło się spod kontroli. Uważasz za normalne, że Faith nie może chodzić do szkoły? Że pod rododendronami śpią ludzie, którzy myślą, że nasza córka… – Colin strzela palcami tuż przed moim nosem. – Hej… czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Wpatruję się w jego długie palce. Chociaż rozwód został orzeczony, Colin wciąż nosi obrączkę.

A potem uświadamiam sobie, że to nie jest obrączka, którą ja mu dałam.

– Och – mówi Colin, czerwieniąc się. – To. – Przykrywa obrączkę prawą dłonią. – Ja… hmm… ożeniłem się. Z Jessicą.

Kiedy potrząsam głową, moja wizja Colina ulega zmianie. Nie jest bogiem, nie jest czułym wspomnieniem, ale człowiekiem, którego nigdy nie zrozumiem.

– Ożeniłeś się z Jessicą – powtarzam wolno.

– Tak.

– Ożeniłeś się z Jessicą.

– Rye, nam nigdy by się nie udało. Jest mi z tego powodu szczerze, naprawdę szczerze przykro.

Mój gniew powraca pełną siłą.

– Nigdy by nam się nie udało? A skąd wiesz, Colinie, skoro tylko ja gotowa byłam próbować?

– Tak, byłaś. Ale ja nie, Rye.

Sięga po moją dłoń, ale cofam ją i chowam między kolanami.

– Byłeś gotowy spróbować, tylko nie ze mną.

– Nie, nie z tobą. – Odwraca wzrok z zakłopotaniem. – To teraz nie jest ważne.

– Nie? Boże, a co jest ważniejsze?

– Faith. Tym razem nie chodzi o ciebie. Zawsze tak zakręcasz każdą sytuację, że staje się twoim problemem.

– Ale to był mój problem! – krzyczę. – Jak możesz mówić, że Greenhaven nie dotyczyło mnie?

– Bo nie rozmawiamy o Greenhaven! Jezu Chryste, rozmawiamy o naszej córce! – Wsuwa dłoń we włosy. – Na litość boską, minęło osiem lat. Zrobiłem, co uważałem za słuszne. Czy nigdy mi tego nie wybaczysz?

– Najwyraźniej nie – szepczę.

– Wiem – mówi Colin po krótkiej chwili. – Przykro mi.

– Mnie też jest przykro.

Wyciąga ramiona, a ja przytulam się do niego. Obojętnie dziwię się, że można tak dobrze znać czyjeś ciało, nawet po rozłące, jak krainę, którą odwiedziłeś w dzieciństwie i do której wróciłeś po latach, a choć spodziewasz się nieznajomego krajobrazu, stopy stawiasz pewnie.

– Nigdy nie chciałem wyrządzić ci krzywdy – mruczy w moje włosy Colin.

Zamierzam powiedzieć mu to samo, ale wychodzi mi zupełnie nie tak.

– Nigdy nie chciałam cię kochać.

Zaskoczony Colin robi krok do tyłu, uśmiechając się smutno.

– O to w tym wszystkim chodzi, co? – Dotyka mojego policzka. – Wiesz, że mam rację, Rye. Faith na to nie zasługuje.

W tej samej chwili pojmuję, po co przyjechał: nie po to, by się ze mną pogodzić, ale by mi odebrać córkę.

Nagle przypominam sobie, jak wiele lat temu budziłam go czasem w środku nocy i zadawałam dziwaczne pytania: „Co bardziej lubisz z batonikach cracker jacks: orzeszki czy kukurydzę?”, „Gdybyś miał być dniem tygodnia, to którym?”. I wiele innych, jakbym zamierzała wziąć udział w teleturnieju „Nowożeńcy”. Teraz widzę, że niczym wiewiórka magazynowałam te odpowiedzi. Że zapewniałam sobie odrobinę pociechy: nie wiedziałam, że Colin sypia z inną kobietą, za to wiedziałam, że lubi rozlane żółtka w sadzonych jajach. Że od zapachu tapety kręci mu się w głowie. Że gdyby miał wybierać, jakiego języka chce się nauczyć, wybrałby japoński.

Teraz Jessica będzie się dowiadywała tych wszystkich rzeczy. Jessica będzie miała mojego męża, moją córkę.

Faith na to nie zasługuje, tak powiedział Colin.

I myślę: Ja też nie.

Serce mi się ściska: A jeśli nie zdołam zatrzymać Faith?

Nagle czuję się dość silna, by przesunąć górę. W pojedynkę przegonić wszystkich tych ludzi, którzy ukradli moją prywatność. Zanieść Faith w takie miejsce, gdzie nikt nie będzie miał szansy dotknąć mojej córki w przejściu, ukraść kulki wełny z jej swetra czy grzebać w jej śmieciach.

Jestem dość silna, by przyznać, że wziąwszy pod uwagę okoliczności, chyba dobrze sobie radzę jako matka. I jestem dość silna, by po raz pierwszy w życiu przyznać, że chciałabym, żeby Colin już sobie poszedł.

– Wiesz – mówię – gdyby Faith z przekonaniem oznajmiła mi, że niebo jest pomarańczowe, rozważyłabym tę koncepcję. Jeśli tak mówi, ma do tego powód i ja jej wysłucham.

Colin nieruchomieje.

– Wierzysz, że Faith rozmawia z Bogiem, wskrzesza z martwych i resztę tych bzdur? To szaleństwo.

– Nieprawda. I ja też nie byłam szalona. – Prostuję się. – Zdecydowałeś, że oddasz mi opiekę nad Faith. Twoja następna wizyta przypada w Święto Dziękczynienia. Do tego dnia nie chcę, żebyś się z nami kontaktował, Colinie.

Podchodzę do frontowych drzwi i szeroko je otwieram, chociaż Colin potrzebuje czasu, by otrząsnąć się z szoku, jakim były moje słowa. Wreszcie energicznie rusza do wyjścia.

– Ja nie będę się z tobą kontaktował – mówi cicho. – Za to spodziewaj się wizyty mojego adwokata.

Pomimo brawury, którą w sobie odkryłam, po wyjściu Colina przez wiele godzin nie potrafię opanować drżenia. Zapalam wszystkie lampy na parterze i chodzę z pokoju do pokoju, próbując znaleźć wygodne miejsce. Wreszcie siadam przy stole jadalnym, ostrożnie bawię się okiennicami miniatury naszego domu, którą zrobiłam przed wieloma laty. Obecnie nie jest już dokładna. W łazience przy głównej sypialni jest inna tapeta, Faith zamiast kołyski ma łóżko i – naturalnie – teraz mieszkają tu dwie, a nie trzy osoby.

Jestem wściekła na Colina za to, co zrobił, za groźby, jakimi mnie obrzucił. Gniew gna mnie schodami na piętro, przez korytarz do drzwi pokoju Faith, gdzie czaję się niczym duch. Czy Colin mówił poważnie? Naprawdę gotów jest walczyć, by odebrać mi Faith?

Wiem, że wygrałby. Nie mam cienia szansy. A jeśli to nie Colin przyjdzie po Faith, to będzie to ktoś inny: jakiś dostojnik Kościoła katolickiego… reporter z plotkarskiego programu telewizyjnego, którego relacja kazała Colinowi wsiąść do samolotu… albo tysiące innych, którzy też widzieli ten program i chcą zdobyć dla siebie kawałek Faith.

Wchodzę na palcach do pokoju i wyciągam się na wąskim łóżku koło mojej córki, wpatrując się w krągłość jej policzka i muszlę ucha. Dlaczego nigdy nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak coś jest dla nas cenne, dopóki nie grozi nam, że to utracimy?

Faith porusza się, odwraca i unosi powieki.

– Czuję pomarańcze – mówi sennie.

– To mój szampon. – Wygładzam kołdrę. – Śpij.

– Tatuś wciąż tu jest?

– Nie.

– Wróci jutro?

Wpatruję się w Faith, podejmując decyzję. Nie chcę tego robić, ale w gruncie rzeczy nie mam wyboru.

– Nie może – mówię – bo ty i ja wyjeżdżamy.

Загрузка...