Rozdział drugi

Jasne, mnóstwo ludzi wierzy w Boga.

Ale dawniej mnóstwo ludzi wierzyło też,

że ziemia jest płaska.

Ian Fletcher „The New York Times”, 14 czerwca 1988

17 sierpnia 1999

Ian Fletcher stoi w środku piekła. Krąży po nowym planie, gładzi rury z gazem, z których wybuchną płomienie, i poszarpane szczyty skał. Zdrapuje kawałek kciukiem i myśli, że siarka nie wygląda tak, jak powinna.

– Cholera, jest za żółta. Przypomina krąg druidów w stylu New Age.

Scenograf spogląda na drugiego producenta.

– Myślę, panie Fletcher, że siarka i ogień piekielny wiązały się z zapachem.

– Zapachem? – prycha Ian. – A cóż to niby ma znaczyć?

– Chodzi o siarkę. Wie pan, śmierdzi, jak ją zapalić.

Ian patrzy z gniewem na scenografa.

– Powiedz mi – mówi cicho, groźnie – jaki sens mają zapachowe efekty specjalne w medium wizualnym, jakim jest telewizja?

Mężczyzna kuli się ze strachu.

– Nie wiem, panie Fletcher, ale…

– Ale co?

– Zażądałeś ognia i siarki, Ianie. – Głos dochodzi z plątaniny kamer i mikrofonów po lewej stronie. – Nie wiń go za swoje błędy.

Słysząc głównego producenta, Ian wzdycha i przesuwa dłonią po gęstych czarnych włosach.

– Wiesz, James, jedyna rzecz, która każe mi przypuszczać, że może jednak istnieje siła wyższa, to twoja umiejętność wpadania do studia w najgorszym z możliwych momentów.

– To nie Bóg, Ianie, tylko prawo Murphy'ego. – James Wilkinson wkracza w krąg siarki i rozgląda się. – Naturalnie, gdybyś na nowo odkrył religię, byłby to jeden ze sposobów na podwyższenie wyników. – Podaje Ianowi faks z najnowszymi badaniami oglądalności.

– Cholera – mruczy Ian. – Mówiłem ci, że CBS to nie jest dobre wyjście. Powinniśmy wrócić do negocjacji z HBO.

– HBO nie zbliży się do ciebie nawet na dziesięć kroków, jeśli będziesz się plątał na końcu trzeciej dziesiątki. – James odłamuje kawałek siarki i przysuwa do nosa. – Więc to jest siarka, tak? Chyba zawsze wyobrażałem sobie coś w rodzaju wielkiego czarnego kominka.

Ian z roztargnieniem spogląda na dopiero co przygotowany plan.

– Tak. Zaprojektujemy nowy.

– Czyżby? – mówi James sucho. – I zapłacimy za to wielką premią z reklamy Nike? A może z grantu, który niedługo przekaże nam Christian Coalition?

Ian mruży powieki.

– Nie musisz być taki cyniczny. Wiesz, że kiedy przez pół roku robiliśmy wydania specjalne, uzyskaliśmy niewiarygodną jak na ten przedział czasowy oglądalność.

James opuszcza plan, zmuszając Iana do podążenia jego śladem.

– To były wydania specjalne. Może na tym polegała ich atrakcyjność. Niewykluczone, że cotygodniowy program znudził się widzom. – Odwraca się do Iana ze śmiertelnie poważną miną. – Bardzo mi się podoba to, co robisz, Ianie, ale szefowie stacji znani są z tego, że uwagę potrafią skupić tylko na krótki czas. A ja muszę przyprowadzić im zwycięzcę. – Zabiera wydruk od Iana i zgniata w kulkę. – Wiem, że to przeciwne twojej naturze… ale chyba najwyższa pora, żebyś zaczął się modlić.

Chociaż to pytanie niezliczoną ilość razy zadawali mu dziennikarze, Ian Fletcher nigdy nie opowiadał o wypadkach ze swojego życia, które sprawiły, że przestał wierzyć w Boga. Mówił, że z brakiem wiary przyszedł na świat, a teraz zarabia na życie, próbując przekonać ludzi, że każdy rodzi się niewierzący, po czym subtelnie jest uczony wiary jak picia krowiego mleka czy korzystania z nocnika, ponieważ to zachowanie społecznie akceptowalne. Religia, argumentował Ian, jest wspaniałym panaceum. Jego bezceremonialne porównanie żarliwych katolików do małych dzieci, które wierzą, że plaster sam z siebie leczy ranę, gorąco dyskutowano w „The New York Timesie” i „Nesweeku” oraz w programie „Meet the Press”. Pytał, dlaczego Żydzi są ludem wybranym, a mimo to wciąż stają się obiektem prześladowań. Pytał, dlaczego katolicy jedyni widywali Matkę Boską w fontannach i porannej mgle. Pytał, jak może istnieć Bóg, skoro niewinne dzieci są gwałcone, okaleczane i zabijane. Im bardziej otwarcie mówił, tym więcej ludzi chciało go słuchać. Jego wydana w 1997 roku książka „Bóg – jaki?” przez dwadzieścia tygodni utrzymywała się na pierwszym miejscu listy bestsellerów „The New York Timesa”. Ian często gościł w domu Stevena Spielberga, zapraszano go do udziału w organizowanych przez Biały Dom dyskusjach przy okrągłym stole o najrozmaitszych kwestiach kulturowych. Lipcowy numer „People” z Ianem Fletcherem na okładce sprzedał się w dwadzieścia cztery godziny. Mowa wygłoszona w Central Parku przyciągnęła ponad sto tysięcy widzów. We wrześniu 1998 roku Ian Fletcher spotkał się z szefami stacji telewizyjnej i został pierwszym w świecie teleateistą. Korzystając z rozwiązań wielebnych Billy'ego Grahama i Jerry'ego Falwella, założył firmę pod nazwą Pagan Productions, po czym zrobił program. Na ogromnych ekranach za jego plecami wyświetlano obrazy masowego zniszczenia: bomby, miny lądowe, wojny domowe, podczas gdy Ian swym niepokojącym głosem z południowym zaśpiewem kwestionował ideę wyższej, kochającej istoty, która zezwoliła, by sprawy posunęły się tak daleko. Zyskał wielu zwolenników i dbał o swoją reputację rzecznika Generacji Milenium – owych cynicznych Amerykanów, nie mających czasu ani ochoty, by Bogu zawierzyć swoją przyszłość. Był apodyktyczny, arogancki i bezczelny, czym zdobył sobie popularność u widzów w przedziale wiekowym od osiemnastu do dwudziestu czterech lat. Doskonałe wykształcenie – doktorat z teologii na Harvardzie – przyciągało uwagę ich rodziców. Bez wątpienia jednak największą zaletę Iana Fletchera, dzięki której zdobył sympatię kobiet w każdym wieku i świetnie wyglądał na małym ekranie, stanowiła jego uroda, Ian bowiem był piekielnie przystojny.

Dwie godziny później wpada do gabinetu swojego producenta.

– Mam! – krzyczy, nie zważając na to, że James ucisza go gestem, jako że rozmawia przez telefon. – Doskonały pomysł. Dzięki niemu będziesz bogatym człowiekiem.

Słysząc to, James zwraca się ku Ianowi.

– Oddzwonię później – mówi do słuchawki, po czym się rozłącza. – Okay, słucham uważnie. Na czym polega ten twój wspaniały plan?

Pełne życia błękitne oczy Iana lśnią, dłonie gwałtownie gestykulują, podkreślając jego entuzjazm. Wygląda w każdym calu niczym nieco rozgniewany, natchniony mówca, który na początku zwrócił uwagę Jamesa jako głos duchowo zagubionego kraju.

– Co robisz, jeśli jesteś telewizyjnym kaznodzieją, a twoja oglądalność spada?

James chwilę się zastanawia.

– Idziesz do łóżka z sekretarką albo defraudujesz pieniądze.

Ian przewraca oczami.

– Błąd. Ruszasz ze swoim programem w trasę.

– Przyczepą kempingową?

– Dlaczego nie? – mówi Ian. – Pomyśl o tym, James. Kaznodzieje pod koniec ostatniego stulecia tworzyli swoje kongregacje na masowych spotkaniach, na których ludzie doznawali odrodzenia religijnego. Rozstawiali namiot na pustkowiu i czynili cuda.

James przymruża powieki.

– Jakoś cię nie widzę w namiocie, Ianie. Twoja idea biwakowania to zgoda na hotel Four Seasons zamiast Plazy.

Ian wzrusza ramionami.

– Tonący brzytwy się chwyta. Przyjacielu, pójdziemy między lud. Zorganizujemy pierwszą na świecie antyodnowę religijną.

– Jeśli widzowie nie oglądają cię w domu, Ianie, czemu mieliby przychodzić na spotkania z tobą w jakimś kansaskim zadupiu?

– Nie łapiesz, co? Sedno w tym, że zamiast sprawiać, by chromi odrzucali kule, a ślepi widzieli, ja będę demaskował oszustów. Zamierzam rozedrzeć na strzępy te tak zwane cuda. No wiesz, to będą rzeczy takie, jak wyjazd do Lourdes z naukowcami i udowodnienie, że posąg nie roni łez, to po prostu skroplona para wodna. Albo znalezienie naukowego wyjaśnienia, dlaczego facet od dziewiętnastu lat przebywający w śpiączce nagle budzi się zdrowy jak rydz. – Pochyla się, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Ludzie wierzą w Boga, ponieważ nie potrafią w inny sposób wytłumaczyć pewnych zdarzeń. Ja mogę to zmienić.

Twarz Jamesa z wolna rozjaśnia się uśmiechem.

– Wiesz – przyznaje – to faktycznie nie jest zły pomysł.

Ian bierze gazetę leżącą na rogu biurka. Jedną część rzuca producentowi, swoją zaś otwiera szeroko jak skrzydła wielkiego ptaka.

– Każ swojej sekretarce pobiec do kiosku z gazetami. Potrzebny nam „Globe”, „Post”, „L.A. Times” – mówi rozkazująco. – Wczoraj wieczorem ktoś widział twarz Jezusa na swojej pizzy. Teraz musimy go tylko znaleźć.

30 sierpnia 1999

Colin White w biznesowym garniturze siedzi na ławce na placu zabaw i obserwuje matki i opiekunki, biegające za maluchami pod plątaniną przyrządów gimnastycznych. Kanapka z sałatką jajeczną pozostaje nietknięta, Colin na powrót zawija ją w folię i chowa do brązowej papierowej torby z delikatesów.

Mała dziewczynka, ta na poziomych drabinkach, trochę przypomina Faith. Ma tak samo kręcone włosy, choć o odcień ciemniejsze. Za każdym razem dociera do trzeciego kręgu, zsuwa się i spada na ziemię. Colin pamięta, że Faith robiła to samo: ćwiczyła i ćwiczyła, aż udawało jej się przejść przez całość. Chciałby przysunąć się bliżej, ale wie, że lepiej tego nie robić. W dzisiejszych czasach ludzie wzięliby go za pedofila, a nie mężczyznę tęskniącego za swoim dzieckiem.

Przeczesuje włosy palcami. Do diabła, co on sobie myślał? Odpowiedź brzmi, że wcale nie myślał, kiedy tamtego popołudnia przywiózł do domu Jessicę. Zajęcia z baletu nie są pewne, powinien był wiedzieć, że Faith i Mariah mogą nieoczekiwanie wrócić do domu. Minęły trzy tygodnie, ale on wciąż pamięta w najdrobniejszych szczegółach twarze żony i córki, kiedy Jessica wyszła z łazienki. Wciąż pamięta wzrok Faith, która patrzyła przez niego jak przez powietrze, gdy dogonił ją w jej pokoju, jakby była na tyle dojrzała, by wiedzieć, że wszelkie jego wymówki są przejrzyste.

Zranił też Mariah, ale z drugiej strony życie z kobietą, która nie chce przyjąć do wiadomości, że w małżeństwie istnieją jakieś problemy, wykończyłoby świętego. Za każdym razem, kiedy próbował zmusić Mariah, by stanęła twarzą w twarz z faktami, rezygnował roztrzęsiony, bojąc się, że po powrocie do domu z pracy zastanie ją na próbie samobójstwa. Początkowo umawiał się z Jessicą po to tylko, żeby komuś się zwierzyć.

A teraz ją kocha.

Colin zamyka oczy. Co za piekielny bałagan.

Dziewczynka na drabince kończy na ostatnim kręgu i ląduje kilka kroków od Colina, wzbijając chmurę kurzu.

– Och! – Uśmiecha się do niego. – Przepraszam.

– Nic się nie stało.

– Może pan zawiązać mi but?

Colin uśmiecha się. O dzieciach nauczył się jednego: w ich oczach dorośli są zamienni. Każdego, kto jest w wieku ojca, można poprosić o zrobienie różnych rzeczy. Pochyla się nad tenisówką, uświadamiając sobie, że z bliska dziewczynka jest młodsza od Faith, cięższa, zdecydowanie inna.

Mała wspina się po krótkiej drabince.

– Niech pan patrzy! – woła ze szczerą dumą. – Tym razem mi się uda.

Colin łapie się na tym, że wstrzymuje oddech, gdy dziecko wyciąga jedną, potem drugą rękę, łapiąc za metalowe kręgi i owijając wokół nich palce, chociaż odległości są dla niej za wielkie, choć na pewno będą bolały ją mięśnie. Wreszcie dziewczynka bezpiecznie dociera na drugi koniec.

Jak na siedmiolatkę wie dużo. Wie, że larwy monarchy żyją w fałdach liści trojeści, że rajstopy nigdy nie są tak obcisłe jak legginsy, że „zobaczymy” zawsze oznacza „nie”. Poznała już świat na tyle, by rozumieć, że to miejsce dla dorosłych, a jedynym sposobem na zaznaczenie własnej obecności jest przerywanie im, nim skończą zdanie, i naśladowanie ich, bo wtedy prostują się i patrzą na ciebie. Wie, że z chwilą gdy zasypia, zaszyte oczy jej pluszowego misia otwierają się szeroko. Wie, że prawda może spowodować ostry ból na dnie oka, a miłość czasami jest jak pięść zaciśnięta na gardle.

Wie także, chociaż starają się to utrzymać przed nią w tajemnicy, że wszyscy wciąż mówią. Faith wróciła ze szpitala przed trzema dniami, ale nadal nie czuje się dobrze w koszulce. Kiedy ją wkłada, czuje, że rany się otwierają i płynie z nich krew, dlatego martwi się, że zimą albo zamarznie na śmierć, albo kompletnie się wykrwawi.

W ciągu dnia przychodzi babcia i gra z nią w karty, i wcale jej nie przeszkadza, że Faith ma na sobie tylko szorty. Mama siedzi na sofie i wpatruje się w plecy Faith, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi, jakby Faith nie potrafiła wyczuć ciężaru jej spojrzenia. Po kolacji babcia wraca do domu; czasami mama i Faith prowadzą rozmowy z ogromnymi, brzemiennymi, białymi przerwami, tak że wydaje się, iż mijają godziny pomiędzy kolejnymi zdaniami.

Dzisiaj wieczorem Faith wybiera groszek z talerza, kiedy ktoś dzwoni do drzwi. Babcia unosi brwi, mama wzrusza ramionami. Takie są, potrafią rozmawiać bez słów, ponieważ znają się na wylot. Za to między Faith i mamą panuje zupełnie inny rodzaj milczenia, wynikający z faktu, że jedna o drugiej nic nie wie. Faith patrzy, jak matka idzie do drzwi. Kiedy znika z widoku, ona bierze widelec z groszkiem i chowa pod udem.

– Och! – Głos matki pełen jest powietrza i światła. – Przyszedłeś akurat na kolację.

– Nie mogę zostać – odpowiada ojciec.

Faith sztywnieje i czuje, jak groszek wyskakuje jej spod nogi. Nie widziała ojca od Tamtego Dnia. Przyszedł do szpitala z wielkim pluszowym misiem, najbrzydszym, jakiego w życiu widziała, i przez cały czas, kiedy trzymał ją za rękę i mówił do niej, wyobrażała sobie tamtą panią, która wyszła z łazienki, jakby to był jej dom. Faith nie miała pojęcia, dlaczego kobieta brała prysznic w środku dnia ani dlaczego mama przez to płakała. Wiedziała tylko, że całe to wydarzenie miało swoją barwę, jak gryzmoły nie mieszczące się na kartce – tę samą granatową czerń, którą sobie wyobrażała, kiedy leżała w łóżku i przez ściany słyszała, jak rodzice się kłócą.

Ojciec wchodzi do kuchni i całuje córkę w czoło.

– Hej, ciasteczko! – Tak samo jak mama udaje, że nie patrzy na jej plecy. – Jak się czuje moja szarlotka?

Faith przygląda się mu i zadaje sobie pytanie, dlaczego ojciec zwraca się do niej wyłącznie nazwami potraw.

– Na litość boską, Mariah! – Babcia wstaje od stołu. – Jak mogłaś go tu wpuścić?

– Musiałam, ze względu na Faith.

Babcia prycha.

– Jasne. Dla Faith. – Podchodzi do Colina i przez chwilę Faith zastanawia się, czy babcia nie chce go uderzyć. Ale nie, tylko dźga go palcem w bok. – Do widzenia, Colin. Nie jesteś tu potrzebny.

– Daj spokój, Millie, dobrze?

Pojawia się mama z talerzem.

– Proszę – mówi śpiewnie. – To żaden kłopot.

– Mariah, mówiłem, że nie mogę zostać.

– To tylko kolacja…

– Mam inne plany.

– Możesz je zmienić. Faith byłoby mi…

– Jessica czeka w samochodzie – mówi ojciec surowo. – Rozumiesz?

Faith ucieka od głosu ojca, chroni się pod ramieniem babci. Mama opada na krzesło, talerz podskakuje i groszek rozsypuje się po stole. Ojciec śmiesznie porusza szczęką, choć z jego ust nie wydobywają się żadne słowa. W końcu mówi:

– Chciałem tylko zobaczyć córkę. Przepraszam. Dotyka ramienia Faith i wychodzi.

– Boże, mamo! Musiałaś to powiedzieć?

– Tak! Skoro ty tego nie zrobiłaś!

– Nie potrzebuję twojej pomocy. – Mama przyciska dłonie do skroni. – Wyjdź już.

Faith ogarnia panika. Ona też nie chce, żeby ojciec tu przychodził, ale tylko dlatego, że z góry wie, iż skończy się to taką sceną.

Kiedyś w szkole nauczycielka napełniła miskę wodą, rozsypała na wierzchu pieprz i wrzuciła do środka mydło. Pieprz natychmiast uciekł. Myśląc o tacie i mamie, Faith z jakiegoś powodu zawsze to sobie przypomina.

– Faith – mówi babcia – może powinnaś dzisiaj nocować u mnie.

Matka kręci przecząco głową.

– W żadnym razie. Zostaje tutaj.

– Cudownie!

Faith próbuje pojąć, co w tym jest takie cudowne. Chce iść do babci. Mama przez cały wieczór będzie się martwiła, a dla niej włączy jakiś film na wideo. U babci Faith śpi w pokoju gościnnym, gdzie w rogu stoi straszliwa czarna maszyna do szycia, a na nocnym stoliku jest pudełko z guzikami i miseczka pełna kostek cukru.

Ale babcia żegna się, a mama mruczy coś o odwrotnej psychologii, i zaraz zostają tylko we dwie przy stole pełnym naczyń. Przez długą chwilę Faith obserwuje mamę, która siedzi z głową w dłoniach w takim bezruchu, że chyba zasnęła. Niepewna, co powiedzieć albo zrobić, Faith szturcha ją w ramię.

– Zagrasz w coś?

Kiedy mama unosi głowę, Faith myśli, że nigdy dotąd nie widziała nic równie smutnego. Może poza tym żółwiem, którego dwa lata temu w wakacje zobaczyła w zoo w San Diego. Uniósł wielki łeb i utkwił wzrok prosto w Faith, prosząc ją, by pomogła mu wrócić tam, gdzie niegdyś przebywał.

– Nie mogę – odpowiada mama zduszonym i łamiącym się głosem.

Wychodzi z pokoju, a Faith po raz kolejny zadaje sobie pytanie, jakimi magicznymi słowami mogłaby zatrzymać ją przy sobie.

Mariah zawsze uważała, że powinna istnieć wzorowana na Anonimowych Alkoholikach organizacja, której celem byłaby pomoc tym, co mają złamane serce. Przecież na pewno jest nas dużo, myśli Mariah, dużo takich, które skorzystałyby z koleżeńskiego wsparcia, gdy przyłapią ukochanego z inną kobietą w ramionach, gdy dzwoni, ale nie chce z tobą rozmawiać, gdy w jego oczach widzisz, że już zaczął o tobie zapominać. Wyobraża sobie, że ma numer do Dobrego Samarytanina, rozmawiającego przez telefon jak Przyjaciółka z klasy, rysującego tarczę z twarzą niewiernego, rozpraszającego cierpienie.

Zamiast tego jednak wpatruje się w małą wizytówkę z numerem telefonu swojego psychiatry. Nie powinna dzwonić, jeżeli sytuacja nie jest kryzysowa, co w jej wypadku przypuszczalnie oznacza przemożne pragnienie otwarcia sobie żył albo powieszenia się w garderobie. Chce z kimś porozmawiać, ale nie wie z kim. Jej najlepszą przyjaciółką jest matka, lecz odesłała ją do domu. Mężowie znajomych kobiet pracują z Colinem; przypuszczalnie wychodzą teraz na kolację z nim i Jessicą. Czuje, jak fala goryczy podnosi się jej w gardle. To nie w porządku, że ta kobieta ma jej męża, przyjaciół i dotychczasowe życie.

Mariah tak wiele ma do zrobienia. Musi zajrzeć do Faith, przed snem dać jej antybiotyki i zmienić opatrunek. Powinna zadzwonić do matki i przeprosić. Powinna przynajmniej posprzątać ze stołu.

Łapie się jednak na tym, że siedzi ze wzrokiem utkwionym w łóżku. Całymi nocami wyobraża sobie, że wpada w zagłębienia materaca, jakby Colin i Jessicą zostawili namacalne ślady. Zrzuca koc i mości sobie gniazdko na podłodze, na wierzchu kładzie pościel i wyciąga się. Przywołuje przed oczy twarz Colina; tak samo robiła na wąskim łóżku w akademiku. Leży nieruchomo jak kamień, nie zważając na łzy, które pojawiają się bez ostrzeżenia, wybuchają niczym gejzer, gorące źródło z mocą uzdrawiania.

Mama płacze, Faith to wie, płacze tak bardzo, że nie potrafi złapać oddechu. Odgłos jest cichutki, mimo to tak samo trudno zagłuszyć go poduszką, jak wcześniej kłótnie rodziców. Faith także chce się płakać. Myśli, żeby zadzwonić do babci, ale przypomina sobie, że babcia o siódmej wieczorem zdejmuje słuchawkę z widełek, żeby uciec przed telemarketingiem. Zwija się w kłębek na łóżku i przytula starego pluszowego misia, który pachnie szamponem Johnson's Baby.

Leży w tej pozycji bardzo długo, a potem śni o osobie w długiej białej koszuli, która siedzi w nogach łóżka. Ostrzegano ją przed nieznajomymi, natychmiast więc się cofa.

– Faith – mówi osoba. – Nie musisz się bać.

Długie ciemne włosy, smutne ciemne oczy.

– Czy ja cię znam?

– A chcesz?

– Sama nie wiem. – Faith z całej siły pragnie dotknąć koszuli nieznajomej osoby. Nigdy wcześniej nic takiego nie widziała. Materia wydaje się miękka, Faith ma wrażenie, że człowiek mógłby się w niej zapaść i nigdy nie znaleźć drogi wyjścia. – Przyjaźnisz się z moją mamą?

– Jestem twoim stróżem.

Faith chwilę się nad tym zastanawia, nie pojmując, jak osoba, której wcześniej nie widziałaś na oczy, może bez zapowiedzi wśliznąć się w twoje życie.

– Z kim rozmawiasz? – W progu nieoczekiwanie staje mama.

Oczy ma czerwone i zapuchnięte, w dłoniach trzyma tubkę bacitracinu.

Przestraszona Faith rozgląda się po pokoju, ale nieznajoma – i sen – zniknęły.

– Z nikim – odpowiada i przewraca się na brzuch, żeby mama mogła zająć się szwami.

Dwie noce później Mariah gwałtownie się budzi. Boso idzie korytarzem i nim otwiera drzwi sypialni córki, wie już, że jej tam nie ma.

– Faith? – szepcze. – Faith!

Zrzuca koc z pustego łóżka, sprawdza szafę. Zagląda do łazienki, zbiega na dół do pokoju zabaw i kuchni. Głowa pulsuje jej bólem, dłonie ma wilgotne.

– Faith, gdzie jesteś? – krzyczy.

Myśli o artykułach prasowych na temat dzieci porwanych z domów w środku nocy. Wyobraża sobie stu różnych terrorystów, opuszczających w tej chwili posiadłość. I nagle przez okno dostrzega błysk srebra.

Na dziedzińcu Faith ostrożnie czołga się po pionowym drążku huśtawki trzy i pół metra nad ziemią. Już wcześniej to robiła, poruszając się zręcznie jak kot i przerażając Mariah, która oczyma wyobraźni widziała, jak dziewczynka spada.

– Możesz mi powiedzieć, co tu robisz w samym środku nocy? – pyta Mariah cicho, by nie przestraszyć córki.

Faith spogląda w dół, wcale nie zaskoczona obecnością matki.

– Mój stróż powiedział, żebym tu przyszła.

Mariah spodziewała się różnych usprawiedliwień, ale nie takiego.

– Twój kto?

– Mój stróż.

– Jaki stróż?

– Moja przyjaciółka. – Faith uśmiecha się, oszołomiona prawdą tych słów. – To moja przyjaciółka.

Mariah usiłuje przypomnieć sobie buzie koleżanek Faith. Ale żadna jej nie odwiedziła, odkąd odszedł Colin, ich rodziny przestrzegają nowoangielskiej tradycji nie wtrącania się do kłopotów sąsiadów – na wypadek, gdyby były zaraźliwe.

– Czy ona mieszka blisko nas?

– Nie wiem – odpowiada Faith. – Sama ją zapytaj.

Mariah nagle czuje ucisk w sercu. Od czasów Greenhaven widzi swój umysł w postaci szeregu szklanych kostek domina, które może powalić jeden oddech. Zastanawia się, czy izolacja od rzeczywistości jest uwarunkowana genetycznie, jak kolor włosów czy tendencja do tycia.

– Czy… czy twoja przyjaciółka teraz tu jest?

– A jak myślisz? – prycha Faith. Podstępne pytanie.

– Tak?

Faith śmieje się i siada na drążku, machając nogami.

– Zejdź, zanim zrobisz sobie krzywdę – upomina ją Mariah.

– Nie zrobię sobie krzywdy. Mój stróż tak mówił.

– Łatwo powiedzieć – mruczy Mariah i wdrapuje się na huśtawkę, żeby zdjąć córkę. Z bliska słyszy, jak Faith nuci na melodię „Pop Goes the Weasel”:

– „…tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu…” *

– Do domu. Natychmiast – nakazuje Mariah stanowczo.

Dopiero kiedy córka leży już w łóżku, ona uświadamia sobie, że plecy Faith zagoiły się na tyle, że może włożyć piżamę.

Barbie w gabinecie doktor Keller jest łysa, ale Faith lubi się bawić pozostałymi zabawkami: rękawicami do piłek Koosh, domkiem dla lalek, kredkami w kształcie kaczek, świnek i gwiazd. Za to na widok Barbie przechodzą ją dreszcze. Lalka zamiast włosów ma na głowie maleńkie dziurki i wygląda zupełnie nie tak, jak powinna. Patrząc na nią, Faith przypomina sobie, jak kiedyś upuściła siusiającą lalkę. Pękł jej brzuch, odsłaniając pompkę i baterie zamiast baśniowego serca, które sobie wyobrażała.

Faith właściwie lubi przychodzić do doktor Keller. Myślała, że będą jej dawać zastrzyki albo nawet robić to badanie, kiedy wsadzają do gardła naprawdę długi patyczek, ale doktor Keller tylko obserwuje ją przy zabawie i zadaje pytania. Potem wychodzi do pokoju, w którym czeka matka, i Faith bawi się sama.

Dzisiaj doktor Keller siedzi na krześle i notuje w zeszycie. Faith podnosi lalkę, tę z koroną królowej, zaraz jednak pozwala, by wysunęła jej się z dłoni. Zanurza ręce w pojemnik z kredkami i przesypuje je przez palce. Później idzie na drugi koniec pokoju i przygląda się łysej Barbie. Łapie ją i zanosi do domku dla lalek.

Domek nie jest wymyślny, nie przypomina tych, które robi mama, ale całkiem jej się podoba. Kiedy Faith za bardzo zbliża się do domków mamy, ta na nią krzyczy, a kiedy udaje jej się wyjąć maleńki fotel albo przesunąć palcem po miniaturowym plecionym chodniku, boi się, że zaraz wszystko zniszczy, bo wystarczy, żeby mocniej odetchnęła.

Plastikowy domek dla lalek doktor Keller jest przeznaczony dla dzieci, widać wyraźnie, że zrobiono go, by ktoś się nim bawił.

Ken i druga Barbie (ta ma włosy) stłoczeni są w maleńkiej łazience. Ken leży twarzą w toalecie. Faith przenosi lalki do sypialni i mocno przyciska Kena do Barbie z włosami, a potem opiera łysą Barbie o ścianę, by mogła się temu przyglądać.

Doktor Keller przysuwa krzesło bliżej domku.

– W tym pokoju jest mnóstwo ludzi.

Faith podnosi głowę.

– To jest ojciec i matka, i druga matka.

– Dwie matki?

– Tak. Ta – Faith wskazuje lalkę w objęciach Kena – tylko się całuje.

– A ta druga?

Faith delikatnie gładzi łysą głowę drugiej Barbie.

– Ta tylko płacze.

– Co takiego?

Jessica smutnieje i Colin od razu wie, że popełnił kolejny błąd.

– Myślałam, że będziesz szczęśliwy – mówi Jessica i wybucha płaczem.

Colin nie ma pojęcia, co zrobić. Jest przekonany, że Jessica oczekuje, żeby zachował się właściwie, powiedział, co trzeba, ale on potrafi myśleć wyłącznie o tej chwili sprzed lat, kiedy lekarze w Greenhaven poinformowali go, że Mariah jest w ciąży. Po chwili bierze Jessicę w objęcia.

– Przepraszam. Jestem szczęśliwy, naprawdę.

Jessica unosi głowę.

– Tak? – pyta drżącym głosem.

Colin potakuje.

– Przysięgam na Boga.

Jessica odwraca się i oplata go niczym winorośl.

– Wiedziałam, że tak powiesz. Wiedziałam, że uznasz to za drugą szansę.

„Na co?” – myśli Colin i natychmiast uświadamia sobie, że Jessica mówi o rodzinie.

Uśmiecha się do niej, choć gardło mu się ściska. Oczy Jessiki błyszczą, kiedy bierze jego dłoń i kładzie na swoim płaskim brzuchu.

– Ciekawa jestem, do kogo będzie podobne – mówi cicho.

Colin próbuje wyobrazić sobie dziecko, które poczęli. Zamyka, oczy, ale widzi wyłącznie Faith.

Mariah z jękiem się prostuje, skończywszy wiązać sznurowadła Faith na podwójne węzły. Jest czwartek, dzień na odkurzanie, wymianę książek w bibliotece, kupowanie świeżej kukurydzy na targu, a obecnie też na wizyty Faith u doktor Keller.

– Okay, możemy iść.

– Mamusiu, jej też musisz zawiązać – mówi Faith.

Wzdychając, Mariah znowu kuca i udaje, że wiąże sznurowadła wyimaginowanej przyjaciółce Faith.

– Mamusiu… ona ma sprzączki.

Po chwili Mariah się podnosi.

– Czy teraz jesteśmy gotowe?

Mija córkę, chwyta torebkę i otwiera drzwi. Kiedy Faith jest za progiem, Mariah przystaje na moment, by przyjaciółka córki także mogła wyjść.

Faith się uśmiecha i bierze matkę za rękę.

– Ona ci dziękuje.

Mariah nigdy nie wybrałaby doktor Keller na swojego psychiatrę. Przede wszystkim lekarka jest doskonale zorganizowana i Mariah łapie się na tym, że zawsze sprawdza, czy nie zostawiła czegoś w samochodzie: kluczyków, notatnika, pewności siebie. Poza tym doktor Keller jest piękna i młoda, z włosami barwy lisiego grzbietu i nogami, które zawsze zgrabnie zakłada jedną na drugą. Mariah wiele lat temu przekonała się, że nie chce rozmawiać z takimi osobami. Doktor Johansen doskonale do niej pasował: niski, zmęczony, na tyle ludzki, że Mariah nie miała oporów przed zwierzaniem mu się ze swoich słabości. Ale to on zaproponował, żeby Faith poszła do kogoś, kto pomoże jej poradzić sobie z rozwodem. Mariah chciała, żeby Faith chodziła do doktora Johansena, tylko że on nie leczy dzieci. Polecił doktor Keller i nawet zadzwonił do niej, żeby umówić Mariah na szybką wizytę.

Mariah nie chce przyznać, nawet przed samą sobą, że jest pierwotną przyczyną halucynacji Faith. W końcu lekarze w Greenhaven nie wiedzieli, czy prozac nie uszkodzi dziecka w jej brzuchu. I nie byli w stanie określić, w jaki sposób.

Mariah zmusza się, by spojrzeć na doktor Keller.

– Martwię się tą wyimaginowaną przyjaciółką.

– Niepotrzebnie. To absolutnie normalne. Wręcz zdrowe. Mariah unosi brwi.

– Zdrowe i normalne jest rozmawianie z kimś, kto nie istnieje?

– Całkowicie. Faith stworzyła sobie kogoś, kto dwadzieścia cztery godziny na dobę udziela jej emocjonalnego wsparcia. – Doktor Keller wyjmuje rysunek z teczki Faith. – Nazywa przyjaciółkę swoim stróżem, co tylko wzmacnia to zachowanie – ma teraz kogoś, kto ją ochrania, tak by nic złego jej się nie stało.

Mariah bierze kartkę i uśmiecha się na widok prostego rysunku jasnowłosej dziewczynki. Jest nią Faith – świadczy o tym fioletowa sukienka w żółte kwiaty, którą dziewczynka nosiłaby codziennie, gdyby mogła, i warkoczyki przypominające węże. Trzyma za rękę jakąś postać.

– To jej przyjaciółka – mówi doktor Keller. Mariah wpatruje się w rysunek.

– Wygląda jak przyjazny duszek Casper.

– To całkiem możliwe. Jeśli Faith stworzyła sobie obraz tej osoby, przypuszczalnie wcześniej gdzieś ją widziała.

– Casper z włosami – koryguje Mariah, palcem przesuwając po opływowym białym ciele i hełmie brązowych włosów, okalających twarz. – Ale stróż.

– Ważne jest to, że Faith pomaga.

Mariah bierze głęboki oddech i skacze w otchłań.

– Skąd pani wie, że pomaga? – pyta cicho. – Skąd pani wie, czy ta przyjaciółka to nie głos, który Faith słyszy w głowie?

Doktor Keller chwilę milczy. Mariah zastanawia się, co lekarka wie o jej pobycie w szpitalu, ile zdradził jej Johansen.

– Po pierwsze, nie zaklasyfikowałabym tego jako halucynacji. To by sugerowało, że pani córka przeżywa epizod psychotyczny, a pani nie mówiła o żadnych zmianach w jej zachowaniu, które doprowadziłyby mnie do takiego wniosku.

– Jakiego rodzaju zmiany?” – pyta Mariah, choć doskonale zna odpowiedź.

– Drastyczne. Kłopoty ze snem. Wpatrywanie się przed siebie. Agresja. Zmiany w nawykach żywieniowych. Wstawanie o trzeciej nad ranem i mówienie, że przyjaciółka kazała jej wejść na dach domu.

Mariah myśli o Faith czołgającej się w środku nocy po drążku huśtawki.

– Nie – kłamie. – Nic takiego się nie zdarzyło.

Doktor Keller wzrusza ramionami.

– W takim razie nie ma powodu do niepokoju.

– A jeśli chce, żeby przyjaciółka kładła się z nią do łóżka albo jadła?

– Proszę się na to zgadzać i nie robić z tego wielkiej sprawy. W końcu Faith poczuje się na tyle bezpieczna, że zrezygnuje z przyjaciółki.

„Pozbędzie się stróża” – myśli Mariah i niemal się uśmiecha.

– Będę z nią rozmawiała o przyjaciółce, pani White. Ale naprawdę widziałam sto takich przypadków. Dziewięćdziesiąt dziewięć z tych dzieci nie miało potem najmniejszych problemów.

Mariah kiwa głową, zadaje sobie jednak pytanie, co stało się z tym jednym.

Colin uśmiecha się do zastępcy dyrektora sieci domów opieki.

– To potrwa minutkę – mówi i spokojnym krokiem opuszcza gabinet, by przeszukać bagażnik swojego samochodu. Trudno przekonywać o zaletach tego przeklętego świetlnego znaku ewakuacyjnego nad drzwiami, skoro strzelają z niego iskry, gdy podłącza się go do prądu. Na szczęście w samochodzie Colin ma zapasowy egzemplarz; jeśli chodzi o ten, winę może zrzucić na zły montaż kabli na Tajwanie.

Próbka leży na dnie pudła. Zgrzytając zębami, Colin zanurza w nim dłoń i szuka charakterystycznego kabelka. Trafia na coś, wyjmuje i widzi, że to spinka do włosów.

Nie ma pojęcia, skąd wzięła się w jego pudle z próbkami. Pamięta, kiedy ostatnio widział ją u Faith, połyskującą srebrzyście na kaskadzie jasnych włosów. Faith trzyma spinki i gumki w starym pudełku po cygarach, które Colin dostał od swojego dziadka.

Zapominając o zastępcy dyrektora, zapominając o znaku, który niedbale zwisa z pudełka, Colin przesuwa kciukiem po krawędzi spinki.

Był u ginekologa z Jessicą. Słyszał serce płodu. Ale bardzo trudno jest udawać radość i podniecenie z powodu tego nienarodzonego dziecka, kiedy tak zawalił sprawę z tym, które już ma.

Próbował do niej dzwonić, raz nawet z daleka obserwował ją na szkolnym boisku, ale coś go powstrzymuje przed nawiązaniem kontaktu. Prawdę mówiąc, nie wie, co powiedzieć. Za każdym razem, gdy wydaje mu się, że znalazł właściwe słowa przeprosin, przypomina sobie, jak Faith patrzyła na niego, kiedy odwiedził ją w szpitalu po wypadku w cyrku: w milczeniu, osądzająco, jakby nawet przy swoim ograniczonym doświadczeniu wiedziała, że postąpił źle. Colin zdaje sobie sprawę, że bycie ojcem nie jest reklamówką AT &T, nie polega na prostej radości rzucania piłką na podwórku ani na zaplataniu jasnego warkocza. To znajomość wszystkich słów do „Goodnight Moon”. To budzenie się w środku nocy na ułamek sekundy przedtem, nim słyszysz, jak córka spada z łóżka. To obserwowanie dziewczynki wirującej w baletowej spódniczce i zastanawianie się, jak wiele lat później będziesz się czuł, tańcząc na jej weselu.

To podtrzymywanie iluzji, że ty rządzisz, choć jesteś całkowicie bezbronny od pierwszej chwili, gdy uśmiechnęła się do ciebie z gniazdka na twojej ręce.

Ostatnio myśli o Faith tak często, że nie potrafi pojąć, jak mógł zapomnieć o niej na czas dość długi, by popełnić tę monumentalną pomyłkę i przespać się z Jessicą w swoim domu.

Colin wzdycha głęboko. Kocha Jessicę i ona ma rację, czas, by na nowo siebie określił. Składa w duchu przysięgę, że tym razem będzie lepszym ojcem, zadba, by Faith skorzystała z nowej karty jego życia. Mówi sobie, że jak tylko uporządkuje sprawy, wróci po Faith. Wszystko jej wynagrodzi.

– Panie White – mówi od progu zniecierpliwionym tonem zastępca dyrektora. – Możemy kontynuować?

Colin odwraca się, chowa spinkę do kieszeni. Bierze nową próbkę i gładko rozpoczyna mowę pochwalną o finansowo – i energooszczędnych zaletach urządzenia, przez cały czas się zastanawiając, jak ktoś, kto zarabia na życie, pomagając ludziom skutecznie uciec przed niebezpieczeństwem, za nic w świecie nie potrafi dostrzec drogi wyjścia z własnych problemów.

6 września 1999

Millie Epstein bierze dietetyczną colę i siada obok córki na sofie w salonie.

– Cóż, uznaj to za błogosławieństwo. Mogła wyobrazić sobie brytyjskiego żołnierza w wielkiej futrzanej czapie i narzekać, że nie mieści się na tylnym siedzeniu samochodu.

Mariah toczy puszkę z wodą sodową po czole.

– W przyszłym tygodniu idzie do szkoły. A jeśli dzieci będą się z niej śmiały?

– I tym się przejmujesz? Naprawdę, Mariah, daj spokój. Ona ma siedem lat. W przyszłym tygodniu nie będzie nawet o tym pamiętała.

Mariah przesuwa ustami po ostrej krawędzi puszki.

– Ja pamiętałam – mówi cicho.

– Z tobą nie działo się nic złego – odpowiada jej matka gwałtownie. – Colin wmówił ci, że jesteś meszuge * choć tylko kiepsko się czułaś.

– To była depresja kliniczna, mamo.

– Ale to nie to samo, co opowiadanie, że kosmita transmituje wiadomości radiowe do twojego mózgu.

Mariah kręci się na siedzeniu.

– Nigdy nie twierdziłam, że jestem schizofreniczką.

– Kochanie. – Millie kładzie dłoń na ramieniu córki. – Jako pięciolatka też miałaś wyimaginowanego przyjaciela. Chłopca imieniem Wolf. Mówiłaś, że śpi w nogach twojego łóżka i każe ci unikać warzyw.

– Czy przez to mam się poczuć lepiej? – Mariah czuje, że w głowie jej dudni. Bierze pilota i włącza telewizor matki. Trafia na opery mydlane, których nie potrafi znieść, inforeklamy i program Marthy Stewart. Przeskakuje po rzadziej oglądanych kanałach telewizji satelitarnej i wybiera jakiś sitcom.

– Nie, wróć. – Millie łapie pilota. – Lubię słuchać jego akcentu.

Mariah krzywi się na kolejny odcinek antyewangelicznego programu Iana Fletchera, obserwuje go, jak krąży niczym napuszony kogut. Akcent, rzeczywiście. Pewnie nauczył go tego facet od wizerunku. Nigdy nie rozumiała, dlaczego filozofia tego człowieka pociąga masy, ale z drugiej strony nigdy nie była do tego stopnia zainteresowana religią, by brać pod uwagę alternatywę.

– Myślę, że ludzie go oglądają, bo są przekonani, że jeśli dalej będzie tak gadał, Bóg ugodzi go piorunem podczas transmisji na żywo i cały świat zobaczy, jak będzie się smażył.

– To bardzo starotestamentowe podejście. – Millie wyłącza głos. – Niewykluczone, że więcej pamiętasz z hebrajskiej szkoły, niż sądziłam.

Mariah mruga.

– Chodziłam do hebrajskiej szkoły?

– Jeden dzień. Ojciec i ja pomyśleliśmy, że postąpimy zgodnie z konwencją. Niektórzy twoi koledzy uczęszczali do szkółki niedzielnej, więc… – Millie śmieje się. – Wróciłaś do domu i powiedziałaś, że wolałabyś chodzić na balet.

To Mariah nie dziwi. Kiedy była mała, jej przynależność religijna była wyłącznie towarzyska, wychowała się w rodzinie, która do synagogi chodziła w święta po to tylko, by zobaczyć, jak ubrani są inni. Mariah pamięta, jak na pocztówce zobaczyła Świętego Mikołaja i pragnęła usiąść mu na kolanach. Pamięta, jak w Boże Narodzenie, kiedy reszta świata świętowała, szła z rodzicami do chińskiej restauracji na kolację, a potem do kina, gdzie na widowni oprócz nich nikogo nie było.

Nikt się nie dziwił, kiedy Mariah wyszła za członka Kościoła episkopalnego.

Mariah nie przypomina sobie zajęć z baletu, wie jednak, że chociaż wciąż potrafi ułożyć stopy do pięciu podstawowych pozycji, bardzo by się musiała namęczyć, żeby wyrecytować dziesięć przykazań.

– Sama nie wiem…

– Och! – wykrzykuje Millie. – To jego wielkie tournee! Jedzie przez całą Amerykę! We wtorek był w New Paltz.

Mariah wybucha śmiechem.

– W New Paltz jest dużo ateistów?

– Wręcz przeciwnie. Był tam, ponieważ kościół twierdził, że mają krwawiący posąg. Okazało się, że to jakieś osady wapnia czy coś w tym rodzaju.

Na dole ekranu pojawia się napis: HOULTON W STANIE MAINE, NA ŻYWO! Kamera przesuwa się, wyłapuje z tłumu T – shirt z napisem: GAŁĄŹ ŻYCIA: DRZEWO JEZUSA, po czym robi zbliżenie Iana Fletchera stojącego przed przyczepą.

– Szalenie przystojny mężczyzna – wzdycha Millie. – Popatrz na ten uśmiech.

Mariah nie podnosi wzroku znad „TV Guide'a”.

– Jasne – mówi. – Pewnie nigdy jeszcze tak świetnie się nie bawił.

Ian w życiu nie był tak nieszczęśliwy. Jest rozgrzany i spocony, potwornie boli go głowa. Zaczyna nienawidzić Maine, chyba i całej Nowej Anglii. A co gorsza, nie może spodziewać się wytchnienia po emisji programu. Producent nie zgodził się na wynajęcie pokoju w przyzwoitym hotelu; uznał, że facet, który rusza w trasę, by zwiększyć liczbę swoich wyznawców, musi wreszcie postawić stopy we włoskich butach na ziemi. Tak więc ze względu na wizerunek ekipa nocuje w Houlton Holiday Inn, podczas gdy Ian obozuje w rozreklamowanej szeroko puszce na konserwy.

Nie zamierza nikomu się zwierzać, że warunki mieszkaniowe są niezwykle ważne dla człowieka, który w nocy nie potrafi zasnąć, ale wyczerpany snuje się do rana. Bezsenność jest wyłącznie jego sprawą. Mimo to Ian nie potrafi opisać, jak niecierpliwie wyczekuje na koniec tego programu o małym Chrystusie. Dopilnuje, żeby następne oszustwo miało miejsce w pobliżu hotelu Ritz – Carlton.

Na znak Jamesa wychodzi z przeklętej przyczepy i natychmiast otacza go kilku reporterów. Przepycha się między nimi, po czym wstępuje na pustą skrzynię po mleku, którą ktoś tu zostawił.

– Jak wszyscy chyba wiecie – mówi, gestem wskazując niewielką grupę pobożnych, stojących pod rozłożystą jabłonią McKinneyów – ostatnio zadajemy sobie pytanie, czy Houlton w stanie Maine jest rzeczywiście miejscem cudu religijnego. Według relacji Williama i Bootsie McKinneyów, rankiem dwudziestego sierpnia, po gwałtownej burzy, w rozłupanym konarze tej jabłoni ukazał się im Chrystus.

Ian odwraca się w kierunku drzewa. Istotnie, ułożenie kręgów w drzewie oraz delikatne linie zaschniętych soków przypominają twarz z wydłużonym podbródkiem i ciemnymi oczami, którą skojarzyć można z konwencjonalnymi portretami Jezusa, jeśli naturalnie ktoś w takie rzeczy wierzy, Ian z rozmysłem klepie w obraz otwartą dłonią, całkiem go zakrywając.

– Czy tutaj jest twarz? Może. Gdyby jednak McKinneyowie nie byli żarliwymi katolikami, regularnie uczęszczającymi na msze, czy zobaczyliby Jezusa? A może powiedzieliby, że portret przypomina Orville'a Redenbachera albo wuja Samuela? – Czeka, aż jego słowa dotrą w pełni do słuchaczy, po czym dodaje: – Czy cud naprawdę jest niewytłumaczalny i boski? A może to po prostu przypadkowe spotkanie tego, co zostało zaprogramowane w czyimś umyśle, z tym, co człowiek ów chce zobaczyć?

Zakonnice wstrzymują oddech, ksiądz Reynolds, proboszcz w Houlton, robi krok do przodu i mówi:

– Panie Fletcher, są udokumentowane przypadki cudów, które zostały przyjęte przez Watykan.

– Jak ten z Matką Boską, która kilka lat temu ukazała się w kałuży w meksykańskim metrze?

– Nie sądzę, by ta sprawa osiągnęła etap akceptacji.

– Niech ksiądz da spokój – parska Ian. – Gdyby ksiądz był Matką Boską i chciał się komuś objawić, wybrałby ksiądz kałużę oleju na peronie metra? Nie potrafi ksiądz zaakceptować możliwości, że to może nie być tym, na co wygląda?

Ksiądz stuka się palcem w brodę.

– Ja potrafię – mówi wolno. – A pan?

Przez tłum przebiega szmerek i Ian uświadamia sobie, że stracił impet. Przeklęta telewizja na żywo.

– Panie i panowie, chciałbym przedstawić doktora Irwina Nagela z wydziału dendrologi Princeton University. Słuchamy, doktorze.

– Drzewo – zaczyna uczony – zbudowane jest z kilku typów komórek ksylemowych, w tym z naczyń przewodzących składniki odżywcze i wzmacniających pień. Tak zwany portret, który tu widzimy, jest rezultatem naturalnych procesów. Wraz z mijającymi latami położone najgłębiej warstwy przestają rozprowadzać składniki odżywcze i zatykają się żywicą, klejem i taniną, które twardnieją i ciemnieją. Twarz, którą widzieli McKinneyowie, w rzeczywistości jest konglomeratem złogów w twardzieli drzewa.

Do Iana podchodzi producent.

– Co o tym myślisz? – pyta Ian.

– Nie wiem, czy to kupią – szepcze James. – Ale podobał mi się przykład z metra.

Doktor Nagel nieoczekiwanie podnosi wielki, niebezpiecznie wyglądający sekator.

– Dostałem na to pozwolenie państwa McKinneyów – mówi i odcina wybraną na chybił trafił gałąź. Wydaje się, że świeże drewno zalewa się rumieńcem, a po krótkiej chwili widać wyraźnie kręgi. – Proszę. Wygląda trochę jak Myszka Miki.

Ian robi krok do przodu.

– Profesor chce przez to powiedzieć, że portret Chrystusa jest dosłownie wybrykiem natury. Że nie jest to niczym niezwykłym w wypadku drzewa tej wielkości i wieku. – Pod wpływem impulsu wyjmuje z kieszeni czarny marker i na przekroju drzewa rysuje jakiś kształt. – Roddy – woła do znajomego reportera – co to jest?

Mężczyzna mruży oczy.

– Księżyc.

Ian wskazuje ojca Reynoldsa.

– Misa.

– Półokrąg – mówi profesor Nagel.

Ian z głośnym szczęknięciem zamyka marker.

– Percepcja to potężna rzecz. Ja mówię, że to nie jest twarz Jezusa. To moja opinia. Może prawdziwa, może nie, nie potrafię jej udowodnić, a wy macie prawo wątpić w moje słowa. Ale kiedy Bill McKinney i ksiądz Reynolds mówią: „Tak, to oblicze Jezusa”, także wyrażają jedynie własne zdanie – i także nie potrafią go udowodnić. Nie ma znaczenia, czy zgodzi się z nimi papież, prezydent albo większa część populacji tego cholernego świata. Bez wątpienia to widzą, ale czy to jest faktem? Może tak, może nie. Jeśli nie wierzycie mnie, jak możecie wierzyć im?

– Wiesz, nie rozumiem połowy z tego, co on mówi, ale wciąż uważam, że jest rewelacyjny – oznajmia Millie. – Popatrz na tego księdza. Jest czerwony jak burak.

Mariah wybucha śmiechem.

– Możemy to wyłączyć, mamo? Chyba że następny jest program Jerry'ego Springera.

– Bardzo śmieszne. To poeta, Mariah. Tylko go posłuchaj.

– Ktoś mu napisał wszystkie kwestie – mówi Mariah, podczas gdy Ian Fletcher bierze Biblię i z wyraźnym sarkazmem w głosie zaczyna czytać:

– „…tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, żebyście nie pomarli”.

Faith wchodzi do pokoju i sadowi się na kanapie.

– Znam ten wiersz – mówi.

Śmieszne, ale biblijne wersy brzmią znajomo także dla Mariah, choć nie potrafi zrozumieć dlaczego. Minęło wiele lat, odkąd miała w ręku Biblię, a o ile się orientuje, Faith nigdy żadnej nawet nie widziała. Oboje z Colinem na czas nieokreślony zrezygnowali z wychowania religijnego córki, żadne bowiem nie potrafiło myśleć o tym, nie czując się jak hipokryta.

– „Wtedy rzekł wąż do niewiasty…”

Faith mruczy coś do siebie. Spodziewając się najgorszego, Mariah zaplata ręce na piersi.

– Co mówiłaś, młoda damo?

– „Na pewno nie umrzecie!”

Ledwo Faith kończy, Ian Fletcher powtarza te same słowa w telewizji, po czym zrywa jabłko z jabłoni McKinneyów i prowokacyjnie wbija weń zęby. I wtedy Mariah przypomina sobie, gdzie wcześniej to słyszała: kilka dni temu, kiedy Faith w środku nocy bawiła się na szczycie huśtawki i nuciła sobie cicho. Kilka dni temu Faith, która nigdy w swoim młodym życiu nie była w kościele ani w synagodze, która nie uczęszczała ani do hebrajskiej, ani do niedzielnej szkółki, śpiewała wersy z Księgi Rodzaju, jakby były wyliczanką.

Mężczyźni i kobiety zatrudnieni w Pagan Productions w Los Angeles zachowują zdrowy dystans wobec Iana Fletchera. Powodem są jego wybuchy gniewu i zdolność wykorzystania cudzych słów przeciwko temu, kto je wypowiedział, a także instynkt samozachowawczy – na wypadek gdyby Fletcher mylił się w kwestii Boga, nie chcą razem z nim w dzień Sądu Ostatecznego wylądować w morzu ognia. Są dobrze opłacani za szanowanie prywatności szefa oraz zdecydowaną odmowę udzielania wywiadów. Z tej to przyczyny nikt poza pracownikami Pagan Production nie wie, że Ian wyjeżdża w każdy wtorek rano, choć nawet oni nie mają pojęcia dokąd.

Naturalnie podwładni spekulują jak szaleni: Fletcher regularnie spotyka się z kochanką. Bierze udział w sabacie czarownic. Dzwoni do papieża, który – o czym wierni jego Kościoła nie mają pojęcia – jest cichym wspólnikiem w Pagan Productions. Kilka razy najodważniejsi zakładali się i próbowali śledzić Iana, kiedy odjeżdżał swoim czarnym jeepem. Każdego zdołał zgubić na krętych autostradach Los Angeles. Jeden przysięga, że śledził go aż do lotniska, ale nikt mu nie wierzy. Bo dokąd niby można polecieć, żeby wrócić tego samego dnia wieczorem na montaż programu?

We wtorkowy poranek w tygodniu, w którym Ian prowadzi antyodnowę przy Drzewie Jezusa, długa czarna limuzyna zatrzymuje się koło przyczepy, Ian z Jamesem i innymi pracownikami produkcji omawia reakcje prasy na jego ostatnie komentarze.

– Muszę się zbierać – mówi, czując ulgę na widok zbliżającego się samochodu. Będzie musiał pokombinować z czasem i pójść na pewne ustępstwa, jako że dzisiaj wyjeżdża z Maine, a nie z L.A.

– Musisz się zbierać? – pyta James. – A dokąd?

Ian wzrusza ramionami.

– Tu i tam. Przepraszam, myślałem, że wspomniałem, że dzisiaj wychodzę wcześniej.

– Nic nie mówiłeś.

– W każdym razie wieczorem wracam. Wtedy skończymy. – Łapie teczkę i skórzaną kurtkę, po czym wypada za drzwi.

Dokładnie dwie i pół godziny później przekracza próg niewielkiego ceglanego budynku. Idzie korytarzami z pewnością człowieka, który już tu wcześniej był. Mijający go ludzie pozdrawiają go skinieniem głowy, Ian kieruje się do świetlicy wyposażonej w dębowe stoliki, telewizory i sofy. Przy stoliku w rogu siedzi mężczyzna. Chociaż w sali jest gorąco, Michael ma na sobie bluzę i zapiętą pod szyję bawełnianą koszulę. Jego dłonie drżą nad talią kart, którą jedną po drugiej odwraca.

– Królowa karo – mruczy. – Szóstka pik.

Ian siada na fotelu obok niego.

– Witaj – mówi cicho.

– Król kier. Dwójka pik. Siódemka kier.

– Jak się miewasz, Michaelu? – Ian przysuwa się bliżej.

Ramiona mężczyzny kołyszą się na boki.

– Szóstka trefl! – oznajmia stanowczo, Ian wzdycha i kiwa głową.

– Szóstka trefl, stary! – Znowu się odsuwa. Patrzy, jak karty po kolei lądują na stole: czerwone, czarne, czerwone, czarne. Michael odwraca asa.

– O nie – mówi. – As…

– W dziurze – kończy Ian.

Po raz pierwszy Michael nawiązuje przelotny kontakt wzrokowy z Ianem.

– As w dziurze – powtarza, po czym wraca do liczenia kart.

Ian siedzi spokojnie przez godzinę, i nie chodzi wcale o to, że Michael dał znak, iż wie o jego obecności, ale o to, że Michael zauważy nieobecność, jeśli nawet o minutę będzie różniła się od ustalonej długości wizyty.

– Do zobaczenia za tydzień, stary – mruczy Ian.

– Dama trefl. Ósemka kier.

– W takim razie w porządku. – Ian przełyka ślinę.

Wychodzi z budynku i rozpoczyna podróż powrotną do Maine.

Ostatnio Faith odkryła, że jeśli kurczowo zaciśnie oczy i potrze je mocno kciukami, widzi różne rzeczy: maleńkie gwiazdki, zielonkawoniebieskie kręgi, o których myśli, że to tęczówki, jakby w środku miała odbijające je lustro. Ciągnie za powieki i widzi falę czerwieni; uważa, że taki kolor musi mieć gniew. Robi to często, chociaż wczoraj, w pierwszy dzień szkoły, skutek nie był najlepszy. Willie Mercer powiedział, że tylko niemowlęta noszą lunch w pudełku z Małą Syrenką, a kiedy zaczęła szeptać do swojej przyjaciółki, próbując zignorować zaczepkę, Willie wybuchnął śmiechem i oznajmił, że Faith jest świrnięta. Zamknęła więc oczy, żeby na niego nie patrzeć, jedno doprowadziło do drugiego, i zanim się zorientowała, szkolna pielęgniarka zadzwoniła do domu, że Faith ciągle trze oczy, pewnie ma zapalenie spojówek.

– Czy bolą cię oczy, Faith? – pyta doktor Keller.

– Nie, choć wszyscy myślą, że tak.

– Twoja mama powiedziała mi, co stało się wczoraj w szkole.

Faith mruga, patrzy na jarzeniowe lampy.

– Nie byłam chora.

– Nie.

– Lubię to robić, bo widzę rzeczy. – Zadziera brodę i mówi wyzywająco: – Spróbuj.

Ku jej zaskoczeniu doktor Keller zdejmuje okulary i pociera powieki w sposób, w jaki robi to Faith.

– Widzę coś białego. Wygląda jak księżyc.

– Jest w środku twojego oka.

– Naprawdę? – Doktor Keller na powrót wkłada okulary. – Wiesz na pewno?

– Właściwie nie – przyznaje Faith. – Ale może nasze oczy wciąż patrzą, nawet kiedy zamykamy powieki?

– Nie widzę powodu, dla którego tak by nie miało być. Widzisz swoją przyjaciółkę, kiedy masz zamknięte oczy?

Faith nie lubi mówić o swoim stróżu, ale z drugiej strony, doktor Keller zdjęła okulary i potarła oczy – Faith nawet przez myśl by nie przeszło, że może to zrobić.

– Czasami – mówi cichutko.

Doktor Keller przygląda jej się uważnie; mało kto poza nią zadaje sobie ten trud. Kiedy Faith mówi, mama zwykle odpowiada „aha” i „naprawdę?”, ale myśli o miliardzie innych rzeczy, mimo iż Faith próbuje jej coś powiedzieć. A pani Grenaldi, nauczycielka, nikomu nie patrzy w oczy. Spogląda ponad głowami dzieci, jakby wszystkie w przedziałkach miały rojące się insekty.

– Od jak dawna masz przyjaciółkę?

– Jaką przyjaciółkę? – pyta Faith, choć wie, że nie uda jej się oszukać doktor Keller.

Lekarka nachyla się ku niej.

– A masz innych przyjaciół?

– Jasne. Bawię się z Elsą i Sarah, i z Garym, bo mama mi każe, ale Gary wyciera nos w moje ubrania, kiedy myśli, że nie patrzę.

– Miałam na myśli przyjaciół takich jak twoja opiekunka.

– Nie. – Faith chwilę się zastanawia. – Nie znam nikogo takiego jak ona.

– Jest teraz z tobą?

Faith rozgląda się niespokojnie.

– Nie.

– Czy opiekunka rozmawia z tobą?

– Tak.

– Czy mówi o rzeczach, które cię przerażają?

Faith kręci głową.

– Przy niej czuję się lepiej.

– Czy ona cię dotyka?

– Czasami. – Faith zamyka oczy i przyciska kciuki do powiek. – Potrząsa mnie nocami, żeby mnie obudzić. I często mnie przytula.

– Brzmi miło – mówi doktor Keller. – Założę się, że to lubisz.

Faith z zakłopotaniem potakuje.

– Ona mówi, że mnie kocha najbardziej.

– To znaczy, że jest tylko twoją przyjaciółką? Z nikim innym się nie przyjaźni?

– O nie – mówi Faith. – Ma innych przyjaciół, tylko że teraz zbyt często się z nimi nie widuje. Ja też dawniej ciągle odwiedzałam Briannę, ale teraz ona chodzi do innej szkoły i rzadko się bawimy.

– Czy opiekunka opowiadała ci o innych przyjaciołach?

Faith wymienia kilka nazwisk.

– Bawiła się z nimi dawno temu, teraz już nie.

Doktor Keller nieruchomieje i milknie. To dziwne, zwykle bowiem zadaje pytania, tyle pytań, że Faith ma ochotę zatkać sobie uszy. Dziewczynka widzi, że dłonie lekarki trzęsą się tak samo jak dłonie mamy, kiedy bierze tabletki.

– Faith – mówi wreszcie doktor Keller – czy ty… czy… – Bierze głęboki oddech i pyta: – Czy kiedykolwiek modliłaś się o taką przyjaciółkę?

Faith marszczy nos.

– A co to znaczy „modlić się”?

Z błyszczących oczu doktor Keller Mariah wnioskuje, że lekarka bliska jest przełomu. A może już nastąpił; trudno to stwierdzić, bo Faith bawi się grzecznie za weneckim lustrem. Doktor Keller siada za biurkiem. Gestem zaprasza Mariah, by zrobiła to samo.

– Faith wymieniła dzisiaj kilka nazwisk: Herman Joseph ze Steinfeld, Elżbieta z Schonau, Juliana Falconieri. – Doktor Keller podnosi wzrok.

Mariah wzrusza ramionami.

– Nie znamy żadnego Hermana. I czy Schonau leży gdzieś blisko?

– Nie, pani White – mówi doktor Keller łagodnie. – Nie leży w pobliżu.

Mariah śmieje się nerwowo.

– Cóż, może wymyśliła sobie te nazwiska. To znaczy, jeśli była w stanie stworzyć wyimaginowaną przyjaciółkę?… – Urywa, czując, że dłonie zaczynają jej się pocić, chociaż nie ma pojęcia, skąd to zdenerwowanie.

Doktor Keller pociera skronie.

– To bardzo skomplikowane nazwiska, mało prawdopodobne, by siedmiolatka sama je wymyśliła. Poza tym są, czy raczej były, nazwiskami ludzi, którzy naprawdę żyli.

Jeszcze bardziej zdezorientowana Mariah kiwa głową.

– Może usłyszała je w szkole. W zeszłym roku była ekspertem od lasów deszczowych.

– Czy Faith chodzi do szkółki parafialnej?

– Och nie, nie jesteśmy katolikami. – Mariah uśmiecha się z wahaniem. – A dlaczego?

Doktor Keller siada na brzegu biurka naprzeciwko Mariah.

– Moje panieńskie nazwisko brzmi O'Sullivan. Pochodzę z Evanston w Illinois. Z okazji mojej pierwszej komunii wyprawiono wielkie przyjęcie. Aż do studiów w Yale co niedziela przyjmowałam komunię i uczęszczałam do szkółki parafialnej. Mnie uczono o Hermanie Josephie. I Elizabeth, i Julianie. To katoliccy święci, pani White.

Mariah brakuje słów.

– No cóż – wydusza wreszcie; nie wie, co właściwie powinna powiedzieć.

Doktor Keller krąży po gabinecie.

– Wydaje mi się, że źle rozumiałyśmy Faith… Jej stróż, opiekun… te słowa mogą oznaczać jedno… *

– Co pani chce powiedzieć?

– Myślę, że pani córce objawia się Bóg – mówi doktor Keller spokojnie.

Загрузка...