Księga druga NOWY TESTAMENT
Rozdział dziesiąty

Gdy psuje się i rwie serdeczna więź,

Jej miejsce zawsze zajmie wymuszona

Grzeczność. Zwyczajna, prosta, wierna przyjaźń

Nie zna tych sztuczek.

William Szekspir, „Juliusz Cezar” *


27 października 1999

Mariah stoi obok Joan w gabinecie sędziego i strasznie się boi, że zaraz wykona fałszywy ruch. Jest nieprzyjemnie świadoma swojego ubioru, legginsów i obszernej bluzy, podczas gdy Joan ma na sobie oliwkowy kostium, a Colin i jego adwokat garnitury od Armaniego. Stoi wyprostowana jak struna, jakby postawa mogła się liczyć przy podejmowaniu decyzji o przyznaniu opieki nad Faith.

– Mariah – szepcze Colin za plecami swojego prawnika, ale ten go ucisza.

Sędzia w zapamiętaniu coś notuje, a chociaż minęła trzecia, ani Joan, ani drugi prawnik nie zwracają mu uwagi, że przesłuchanie powinno się rozpocząć. Mariah uświadamia sobie, że sędzia ma w uszach słuchawki. Miniaturowe, w rodzaju tych, których używają prezenterzy wiadomości telewizyjnych – kabelek owija małżowinę uszną jak aparat słuchowy. Sędzia sięga pod biurko, naciska coś i zdejmuje słuchawki.

– Dobrze – mówi, zwracając się do adwokata Colina; Mariah odnosi wrażenie, że chyba widziała go w lokalnym dzienniku telewizyjnym. – Panie Metz, co ma mi pan do powiedzenia?

Mężczyzna wygładza krawat kocim ruchem, który Mariah każe myśleć o fretce.

– To kwestia życia i śmierci, panie sędzio. Mariah White zagraża córce mojego klienta.

Mariah czuje na sobie wzrok wszystkich obecnych. Zalewa ją rumieniec.

– Panie sędzio, mój klient dopiero niedawno zorientował się, że życie jego córki zmieniło się w cyrkowe widowisko, i uświadomił sobie fizyczne niebezpieczeństwo, na jakie ciągle jest narażona. Żywi głębokie przekonanie, że rzeczą niezwykłej wagi jest usunięcie córki z domu matki, a jego obecna sytuacja pozwala na zapewnienie jej bezpieczeństwa. Dlatego tak nam zależało na przesłuchaniu jednostronnym i dlatego też nie mamy wątpliwości, iż pan sędzia przekaże mojemu klientowi pełną opiekę. Ze względu na dobro dziewczynki chcemy, by natychmiast zabrano ją z domu matki, nim poczynione zostaną kolejne nieodwracalne szkody.

Sędzia Rothbottam ściąga wargi.

– Sześć tygodni temu pański klient scedował opiekę na swoją byłą żonę, co skłania mnie do przekonania, że wówczas nie uważał jej za zagrożenie dla dziecka. O ile rozumiem, jedyna rzecz, która od tamtej pory się zmieniła, to aktywność prasy przed domem. W jaki sposób zagrażać może to życiu?

– Poza stresem psychicznym, wywołanym codziennym paradowaniem przed mediami, córkę mojego klienta hospitalizowano z powodu ciężkiego urazu dłoni.

– Urazu? – prycha Joan. – Panie sędzio, nie ma absolutnie żadnego medycznego dowodu, że rany Faith spowodowane zostały urazem, co potwierdzają opinie kilku lekarzy. Jestem pewna, że pan sędzia wie, iż problemem wygodnie pomijanym przez pana Metza jest to, że dziewczynka prawdopodobnie czyni cuda i rozmawia z Bogiem. A co do mediów – cóż, ich obecność przed domem nie ma nic wspólnego z moją klientką. Wręcz przeciwnie, zrobiła wszystko, co w ludzkiej mocy, by pomimo tej sytuacji zapewnić córce normalne życie. Zarzut narażania dziecka na niebezpieczeństwo wysunięty przez pana Metza jest niczym więcej jak marnie zawoalowaną próbą zamienienia słabo udokumentowanej sprawy w dramatyczny spektakl, w którym pragnie odegrać główną rolę.

Mariah nie może oderwać oczu od Joan Standish. Nigdy dotąd nie słyszała, by kobieta z taką zręcznością łączyła tak wiele słów. Sędzia Rothbottam prycha.

– Cóż, pani Standish, muszę przyznać, że pani też dała niezłe przedstawienie.

Metz siedzi na skraju krzesła: pitbull gotowy do ataku.

– Panie sędzio, pani Standish próbuje zaciemnić problem, że dziecku grozi niebezpieczeństwo. Trzy miesiące temu, kiedy mój klient rozstał się z żoną, jego córka była dobrze przystosowaną społecznie dziewczynką. Teraz jest ofiarą psychotycznych halucynacji i poważnych obrażeń cielesnych. Panie sędzio, proszę, by wziął pan pod uwagę względy bezpieczeństwa i przekazał mojemu klientowi opiekę nad dzieckiem do czasu rozprawy. Joan kompletnie ignoruje Metza.

– Panie sędzio, rozwód był dostatecznie ciężkim przeżyciem dla Faith. Kiedy ostatni raz widziała ojca, półnagi zabawiał się z inną kobietą.

– Pani wybaczy! – wtrąca oburzony Metz.

– Nie mnie powinien pan o to prosić. Ostatnie miejsce, do którego należy skierować Faith White, to dom jej ojca, panie sędzio. Proszę pozwolić jej zostać z moją klientką.

Sędzia Rothbottam bierze słuchawki i starannie zwija przewody.

– Myślę, że jak na jedno popołudnie usłyszałem dość. Nie wydaje mi się, żeby dziecku groziło jakieś niebezpieczeństwo, panie Metz. Rozprawa o przyznanie opieki odbędzie się za pięć tygodni. Ufam, że to odpowiedni termin?

– Im wcześniej, tym lepiej, panie sędzio – mówi Metz. – Dla dobra Faith.

Sędzia nie zadaje sobie fatygi, by podnieść wzrok znad kalendarza.

– Wyznaczam psychiatrę, doktora Orlitza, który wyda opinię o waszych klientach oraz o ich córce. To nakaz sądowy, co oznacza, że musicie z nim współpracować. Naturalnie możecie powołać własnych psychiatrów, ale będziecie rozmawiać z doktorem Orlitzem. Wyznaczam także Kenzie van der Hoven na kuratora procesowego nieletniej i spodziewam się, że udzielicie jej wszelkich niezbędnych informacji. Jeśli macie jakieś zastrzeżenia do pani van der Hoven, chcę je usłyszeć natychmiast.

– Ona jest dobra – szepcze Joan do Mariah.

Metz czuje na sobie wzrok klienta i wzrusza ramionami. Nie ma zielonego pojęcia o kuratorach z Nowego Kanaanu. Manchester to zupełnie inna sprawa, ale tu równie dobrze Kenzie van der Jak – jej – tam może być siostrą Joan Standish.

– Nie mamy obiekcji, panie sędzio – oznajmia donośnie i wyraźnie.

– My też nie – dodaje Joan.

– Doskonale. Rozprawa o przyznanie opieki rozpocznie się w piątek trzeciego grudnia.

– Mam problem – mówi Metz, przeglądając własny terminarz. – Na ten dzień wyznaczono przesłuchanie w sprawie chłopca, który chce pozbawić swoich rodziców praw rodzicielskich.

– Czy to ma zrobić na mnie wrażenie? – pyta sędzia Rothbottam. – Bo nie robi. Niech pan znajdzie kogoś innego do tej sprawy. To panu zależy na natychmiastowym rozpatrzeniu pozwu.

Metz zamyka skórzany terminarz.

– Stawię się.

– Joan?

– Nie mam innych spraw.

– Świetnie. – Sędzia wsuwa słuchawki w uszy. – Już się nie mogę doczekać.

Joan skręca na podjazd i dotyka ramienia Mariah.

– Pamiętaj, co ci powiedziałam. To nie jest koniec świata.

Uśmiech Mariah nie obejmuje jej oczu.

– Dziękuję. Za wszystko. – Splata dłonie na kolanach. – Byłam pod wrażeniem.

– Dziewczyno, ty jeszcze nic nie widziałaś! – Joan się śmieje. – Mogłabym zająć się twoją sprawą za darmo tylko po to, żeby stanąć przeciwko Malcolmowi Metzowi. A teraz idź do domu i pobaw się z córką.

Mariah kiwa głową i wysiada z jeepa, kuląc się przed pytaniami rzucanymi z oddali przez dziennikarzy i ogromnym plakatem z twarzą Faith, który trzyma liczna grupa kobiet. Czuje się bezbronna, jak ozdoba z cukru, ale zbiera siły, by nad sobą zapanować, gdy wchodzi na ganek. Kiedy otwiera drzwi, do holu wbiegają jej matka i Faith. Obrzuciwszy badawczym spojrzeniem twarz Mariah, Millie zwraca się do wnuczki:

– Słoneczko, zostawiłam moje okulary do czytania na kanapie. Możesz mi je przynieść?

Kiedy Faith znika z zasięgu słuchu, Millie pyta:

– I co?

– Za pięć tygodni odbędzie się rozprawa.

– A to sukinsyn. Wiedziałam, że ty…

– Mamo – przerywa jej Mariah. – Nie zaczynaj od nowa. – Opada na schody i pociera dłońmi twarz. – To nie dotyczy Colina.

– Ani ciebie, Mariah, ale założę się, że za pięć tygodni będzie dotyczyło.

– A co to znowu ma znaczyć?

– Że na nieszczęście twoja pięta achillesowa jest celem wielkim jak stodoła. A Colin i ten jego wyrafinowany adwokat z całą pewnością w nią uderzą.

– Do tego czasu Joan coś wymyśli – mówi Mariah, choć wie, że próbuje przekonać nie tylko Millie, ale i samą siebie. Jaki sąd uznałby, że jest lepszym rodzicem? Może Colin ma rację, może to rzeczywiście jej wina. Wcześniej dokonywała złych wyborów, to może być kolejny dowód na złą opiekę: jedna pochopna decyzja, jeden egoistyczny ruch, jedna rozmowa, która zakorzeniła się w wyobraźni Faith i doprowadziła ją do obecnej sytuacji. Przecież były okazje, kiedy Colin nie bez powodu kwestionował zdrowy rozsądek Mariah.

– Och, przestań – mruczy Millie, zmuszając Mariah do wstania. – Idź na górę i zmyj ten wyraz z twarzy.

– Co…

– Weź gorący prysznic. Oczyść myśli. Wcześniej widywałam, jak popadałaś w taki nastrój, jak zaczynałaś wątpić, czy masz tyle rozumu, ile Bóg dał chrabąszczowi, nie wspominając już o byciu dobrą matką. Przysięgam, nie wiem, jak Colin to robi, ale manipuluje tobą jak Svengali. – Wpycha Mariah po schodach, w chwili gdy Faith wchodzi do holu z okularami. – Świetnie – mówi Millie do wnuczki. – A teraz poszukamy niedzielnego komiksu.

Świadoma wzroku Faith, Mariah z uśmiechem stawia kroki. Odpycha dręczące ją myśli: co Joan powie w sądzie, jak sędzia zinterpretuje pośpieszną ucieczkę Mariah do Kansas City, co zrobi i powie Ian teraz, kiedy wrócili. Rozbiera się i przekręca kurek z wodą, wkrótce też łazienkę wypełnia biała mgła. Stoi w kabinie pod ciężkim strumieniem gorącej wody, mimo to nie przestaje się trząść. Jak ktoś, kto uszedł z życiem z wypadku, uświadamia sobie, że niewiele brakowało, i na przemian zalewają ją fale przerażenia i zdumienia. A co, jeśli za pięć tygodni jej córka nakazem prawa będzie musiała się przeprowadzić? Jeśli po raz kolejny Colin postawi na swoim? Mariah osuwa się na kafelki, mocno splatając ręce na piersiach, i pozwala sobie rozpaść się na kawałki.

Po kąpieli Faith i ułożeniu jej do snu Mariah idzie do salonu, gdzie Millie wygląda zza firanki na dwór.

– Jak farma Yasgura – mruczy Millie, słysząc kroki córki. – Popatrz na pole. Widzisz wszystkie te migające światełka? Co oni trzymają, świece?

– Zapalniczki. I skąd wiesz o Woodstock?

Millie odwraca się z uśmiechem.

– Nie doceniasz matki. – Ujmuje Mariah za rękę i ściska. – Czujesz się lepiej?

Słodka troska sprawia, że Mariah o mało znowu się nie załamuje. Pozwala matce poprowadzić się do kanapy, siada i kładzie głowę na jej kolanach. Kiedy Millie odgarnia włosy córki z czoła, Mariah czuje, jak napięcie powoli ustępuje, jak niektóre problemy tracą na znaczeniu.

– Nie powiedziałabym, że czuję się lepiej. Jestem raczej otępiała.

Millie wciąż gładzi ją po głowie.

– Faith chyba dobrze sobie z tym radzi.

– Nie jestem pewna, czy rozumie, co się dzieje. Następuje chwila ciszy.

– Nie jest jedyna.

Mariah siada prosto, jej policzki zalewa rumieniec.

– Co przez to rozumiesz?

– Kiedy masz zamiar opowiedzieć mi resztę?

– Już ci powiedziałam, co się stało w sądzie.

Millie zakłada Mariah kosmyk włosów za ucho.

– Wiesz, masz dokładnie taką samą minę jak wtedy, kiedy byłaś z Billym Flahertym i wróciłaś do domu dwie godziny po wyznaczonej porze.

– Pękła dętka. Powiedziałam ci to prawie dwadzieścia lat temu.

– A ja wciąż ci nie wierzę. Boże, pamiętam, jak siedziałam w łóżku, patrzyłam na zegar i zastanawiałam się, co też Mariah widzi w tym ponurym, humorzastym chłopcu?

– Miał dopiero szesnaście lat, jego ojciec był alkoholikiem, rodzice się rozwodzili. Potrzebował kogoś, przed kim mógłby się wygadać.

– Rzecz w tym – ciągnie Millie, jakby Mariah wcale się nie odezwała – że kilka dni temu też leżałam w łóżku, patrzyłam na zegar i zadawałam sobie pytanie, dlaczego Mariah jest z Ianem Fletcherem? I znowu masz tę samą minę.

Mariah krzywi się i odwraca od matki.

– Nie mam żadnej miny.

– Ależ masz. Ta mina mówi mi, że jest już za późno, żebym mogła powstrzymać cię od skoku w przepaść. – Czeka, aż Mariah znowu na nią spojrzy, wolno i z wielkim wahaniem. – Więc mi powiedz – pyta Millie łagodnie – jak trudny był ten upadek?

Mariah ogarnia wielki spokój, gdy uświadamia sobie, że jej matka wcale nie jest lepszym od niej prorokiem. Wszystkie te momenty, gdy budziła się w środku nocy na ułamek sekundy przed tym, nim krzyki Faith wypełniały mrok, wszystkie te sytuacje, gdy wystarczyło jedno spojrzenie na córkę, by zdemaskować kłamstwo… To niezbędny element macierzyństwa: chcesz czy nie, nabywasz szóstego zmysłu, gdy chodzi o twoje dzieci – instynktownie odczuwasz ich radości, smutki, niepowodzenia, serce ci pęka, gdy ktoś sprawia im ból.

– Był szybki – wzdycha Mariah. – I miałam oczy szeroko otwarte.

Kiedy Millie wyciąga ręce, Mariah tuli się do matki, z wielką ulgą wracając do pociechy z dzieciństwa. Opowiada matce o Ianie, który wcale jej nie śledził, który nie jest takim człowiekiem, jakiego udaje publicznie. Opisuje, jak siadywali na ganku, kiedy Faith zasypiała, jak czasami rozmawiali, a czasami w milczeniu pozwalali, by otuliła ich noc. Mariah nie mówi Millie o bracie Iana, o tym, czy Faith na krótko mu pomogła, czy nie. Nie mówi o tym, co czuła, gdy Ian przyciskał się do niej całym ciałem, nie wspomina o żarze, który ogarnął ją od stóp do głów, o tym, że Ian nawet w czasie snu trzymał ją za rękę, jakby nie mógł ani na chwilę jej od siebie puścić.

Na plus Millie trzeba zapisać, że nie jest zaskoczona ani nie pyta, czy mówią o tym samym Ianie Fletcherze. Zamiast tego tuli córkę i czeka na wyjaśnienia.

– Skoro tyle się między wami wydarzyło – mówi, ostrożnie dobierając słowa – jak teraz wyglądają sprawy?

Mariah patrzy na migoczące za tiulowymi zasłonami światełka, które wcześniej zwróciły uwagę Millie.

– W sytuacji, gdy on jest tam, a ja tu, dokładnie tak samo jak przedtem – odpowiada, uśmiechając się smutno.

Czasami w środku nocy Faith słyszy, jak pod łóżkiem coś się porusza, wąż, potwór morski, który wydostał się z wody, albo może maleńkie łapki szczura zakończone pazurami. Pragnie odrzucić pościel i pobiec do pokoju mamy, ale musiałaby postawić stopy na podłodze, a istnieje spora szansa, że to coś, co hałasuje, owinie się wokół jej kostki i pożre ją ostrymi ząbkami, zanim ona zdąży dobiec do holu.

Dzisiaj wieczorem Faith budzi się przekonana, że potwór zaraz się na nią rzuci, i krzyczy:

– Gryzą mnie! Te stwory, które mieszkają pod łóżkiem! – Krzyczy jeszcze, kiedy świat do niej przychodzi, dziwne czarne kształty zmieniają się w lampy, komodę i inne zwyczajne sprzęty. Faith spogląda na swoje dłonie, na których plastry wciąż zakrywają niewielkie dziurki poniżej kłykci. Teraz wcale jej nie bolą. I nie krwawią. Troszeczkę swędzą, jakby pies muskał je mokrym nosem.

– Dobrze się czujesz?

Faith potakuje.

– W takim razie pójdę spać.

Ale Faith nie chce, żeby mama poszła. Chce, by siedziała na skraju łóżka i myślała wyłącznie o Faith.

– Ojej! – jęczy nagle, ściskając się za lewą dłoń.

Mama szybko się odwraca.

– Co? Co się stało?

– Dłoń mnie boli – kłamie Faith. – Taki ostry ból, jak od igły.

– Tutaj? – pyta mama, naciskając palcem.

Wcale nie boli, wręcz przeciwnie, uczucie jest dość miłe.

– Tak – jęczy Faith. – Oj!

Mama wsuwa się pod pościel, obejmuje Faith.

– Postaraj się zasnąć – mówi, zamykając oczy.

Faith zapada w sen uśmiechnięta.

28 października 1999

Millie chyba nic nie robiła, tylko jadła.

W żaden inny sposób Mariah nie potrafi wyjaśnić, dlaczego w domu nie ma nic do jedzenia. Po tygodniowej nieobecności nie zdziwiłaby się, gdyby owoce i mleko się zepsuły, ale nie ma chleba i nawet słoik z masłem orzechowym świeci pustkami.

– Wielkie nieba, mamo – mówi Mariah, obserwując Faith, która bez entuzjazmu gryzie ryżowe chrupki. – Urządziłaś przyjęcie?

Urażona Millie prycha.

– I to ma być wdzięczność za pilnowanie domu?

– Spodziewałabym się, że uzupełnisz zapasy w lodówce, to wszystko. Dla własnej wygody.

Millie przewraca oczami.

– Och, jasne. Oczywiście te sępy tylko by mi uprzejmie pomachały, gdybym raźno ruszyła w drogę.

– Gdyby cię napastowali, mogłabyś odpowiedzieć im tym samym. – Mariah bierze torebkę i idzie do wyjścia. – Niedługo wrócę.

Jednakże wymknięcie się dziennikarzom nie jest takie łatwe, jak przypuszczała Mariah. Jadąc wolno podjazdem, o mało nie potrąciła człowieka, który tuż przed samochodem pchał wózek inwalidzki z córką. Pomimo obecności policji setki dłoni klepią w okna, zderzaki, karoserię.

– Boże – szepcze, zdumiona liczebnością tłumu. Z ulgą przyśpiesza ćwierć mili za podjazdem.

Wierzyła, że jeśli nie weźmie Faith, nikt nie będzie jej śledził, ale gdy kieruje się do supermarketu w sąsiednim miasteczku, jadą za nią trzy samochody. Obserwując je uważnie w lusterku wstecznym, z rozmysłem wybiera boczne uliczki zamiast głównych dróg, liczy bowiem, że uda jej się zgubić ciekawskich, zanim dotrze do celu. Kiedy opuszcza Nowy Kanaan, widzi za sobą już tylko jeden samochód, który w ślad za nią wjeżdża na parking, ale skręca w przeciwnym kierunku. Mariah z zakłopotaniem uświadamia sobie, że to może być sąsiad albo inny mieszkaniec miasta, a nie śledzący ją dziennikarz.

W sklepie ze schyloną głową wrzuca do wózka melony, sałatę i angielskie bułeczki, nie patrząc w oczy innym klientom. Porusza się po alejkach z posępnym postanowieniem, że nierozpoznana dojdzie do kasy. Kiedy jednak wyciąga rękę, by otworzyć ladę chłodniczą, ktoś łapie ją za przegub i ciągnie za wysoką chłodziarkę z lodami.

– Ian.

Ubrany jest w dżinsy i pogniecioną flanelową koszulę, bejsbolówkę naciągniętą ma nisko na czoło. Nie ogolił się. Mariah dotyka jego policzka.

– To twoje przebranie?

Ian przesuwa dłoń na jej ramię.

– Chciałem się dowiedzieć, co było w sądzie.

Małe światełko gaśnie w sercu Mariah.

– Och.

– I chciałem zobaczyć się z tobą. – Palce Iana zamykają się na gładkiej skórze jej dłoni. – Musiałem.

Mariah podnosi na niego wzrok.

– Za pięć tygodni odbędzie się rozprawa. – Ledwo dostrzega jego oczy pod daszkiem czapki; mają barwę czystego arktycznego błękitu i patrzą z niezwykłą uwagą, przyszpilając Mariah niczym motyla.

Zza rogu wychodzi kobieta, pchając wózek z bliźniakami uwieszonymi po obu jego stronach jak boje. Spogląda na nich obojętnie i idzie dalej.

– Nie możemy tu tak stać – mówi Ian. – Jedno z nas w końcu ktoś rozpozna. – Nie wykonuje jednak ruchu, by odejść, ale gładzi ją po brodzie, przez co Mariah wygina szyję niczym kot.

I nagle Ian cofa się.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Faith została z tobą.

– Sędzia tylko wtedy pozwoli mi ją zatrzymać, jeśli będzie przekonany, że jej życie jest całkowicie normalne – mówi Mariah spokojnie. – Tak więc najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, Ianie, jest wyjazd. – Udziela sobie pozwolenia na jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze jedno dotknięcie jego dłoni. – Najlepszą dla Faith, ale najgorszą dla mnie. – Chwyta poręcz wózka i idzie alejką. Serce jej wali, ale na twarzy maluje się spokój, jakby wcale się z nim nie spotkała.

Telefon dzwoni, kiedy Mariah już zasypia. Nieprzytomna, sięga po słuchawkę, przekonana, że usłyszy Iana, i zbyt późno uświadamia sobie, że nim jeszcze pojawiają się sny, on już zajął w nich miejsce.

– Tak się cieszę, że wciąż odbiera pani telefon.

– Ksiądz MacReady – mówi Mariah, siadając na łóżku. – Czy nie jest za późno?

– A na co? – pyta ksiądz ze śmiechem.

– Na telefon.

Następuje chwila ciszy.

– Nauczono mnie, że na to nigdy nie jest za późno. Czasami spada na człowieka jak cios i powala na ziemię *.

Mariah spuszcza nogi z łóżka, palcami robi fałdki na kocu.

– Znowu przekręca ojciec moje słowa.

– Cokolwiek to warte, modliłem się za was – mówi MacReady cicho. – Modliłem się, żeby mogła pani wywieźć stąd Faith.

– Wygląda na to, że gorąca linia księdza jest cokolwiek zardzewiała.

– To niewykluczone. I dlatego chciałem z panią porozmawiać. Pani mama miała przyjemność odprawić dzisiaj mojego kolegę, który chciał porozmawiać z Faith.

– Moja córka nie jest laboratoryjnym okazem dla Kościoła katolickiego, ojcze – mówi Mariah z goryczą. – Proszę powiedzieć koledze, żeby wracał do domu.

– To nie ode mnie zależy. Na tym polega jego praca. Kiedy Faith zaczyna mówić rzeczy, które kłócą się z trwającym dwa tysiące lat nauczaniem, należy to ocenić.

Mariah przypomina się stare powiedzenie: Jeśli w lesie pada drzewo i nikt tego nie słyszy, czy wydaje ono jakiś hałas? Jeśli nie chcesz religii, czy masz prawo ich odesłać?

– Wiem, że będzie pani przeciwna – ciągnie MacReady – ale uważałbym to za osobistą przysługę, gdyby pozwoliła pani Faith na spotkanie z księdzem Rampinim.

Koło jej domu są ludzie, którzy zgromadzili się tu w imię wiary chrześcijańskiej. Nie zapraszała ich, bardzo by się cieszyła, gdyby sobie poszli.

Sędzia zapisałby jej na plus, gdyby zdołała skłonić ich do odejścia.

A oni na pewno by odeszli, gdyby z ust dostojników swojego Kościoła usłyszeli, że Faith nie jest tą, którą chcieliby w niej widzieć.

Z drugiej strony, oznaczałoby to wykorzystanie Faith, a Mariah nie jest pewna, czy tego chce, nawet w imię wyższych celów.

– Faith i ja nie jesteśmy ojcu winne żadnych przysług. Nie jesteśmy katoliczkami.

– Formalnie rzecz biorąc, Jezus także nim nie był – odpowiada MacReady.

Mariah opada na poduszkę, czuje, jak materiał ociera się o jej policzki. Myśli o drzewach cicho i niezauważenie padających w lesie, aż wreszcie pewnego dnia ktoś, kto przypadkiem tam trafił, widzi, że zniknął cały las.

29 października 1999

Rampini zna wiele sposobów na sprawienie, by posąg płakał, przy czym żaden nie ma nic wspólnego z Jezusem. Można natrzeć marmurowe oblicze chlorkiem wapnia, na którym wilgoć z powietrza będzie osiadać i tworzyć fałszywe łzy. Można wcisnąć w oczodoły kulki smalcu, które roztopią się po ogrzaniu do temperatury pokojowej. Można nawet posłużyć się kuglarską sztuczką, przesuwając mokrą gąbką po posągu, gdy uwaga widzów zajęta jest czymś innym. Widywał sztuczną krew ukrytą w rękawie, stygmaty pojawiające się po jednym ruchu dłoni. Obserwował, jak różańce ze srebrnych zmieniają się w złote za sprawą naukowo wytłumaczalnych reakcji.

Co w tej sprawie podpowiada mu instynkt? Faith White to oszustka.

Na początku był przekonany, że zdyskredytowanie dziewczynki będzie łatwe jak bułka z masłem. Kilka dyskretnych przesłuchań, płaczliwe wyznanie i ksiądz przed kolacją wróci do seminarium. Im więcej jednak dowiaduje się o Faith White, tym trudniej przychodzi odrzucenie jej jednym gestem.

Wczoraj rozmawiał z wieloma dziennikarzami koczującymi przed domem, próbując odkryć sekretną umowę, którą być może zawarła z nimi matka, czy wyłowić choć jedną wzmiankę o wyłączności na relację telewizyjną. Historycznie rzecz biorąc, prawdziwi prorocy nie odnosili korzyści materialnych, nie zdobywali szacunku i uznania. Gdyby natrafił na najbardziej nawet subtelną aluzję o zapewnianiu sobie rozgłosu, jeszcze dzisiaj po południu byłby na autostradzie.

W porządku, więc ta kobieta nie próbuje stać się sławna i bogata przez odgrywanie wizjonerki. Ale też nie ma żadnych dowodów poza rzekomymi wizjami Faith White – jak źródło leczące choroby w Lourdes czy obraz Najświętszej Dziewicy niewykonany ludzkimi rękoma, który otrzymał błogosławiony Juan Diego i który cztery wieki później wciąż wisi w kaplicy w Mexico City. Rampini powiedział to wszystko MacReady'emu, a ten – jakże irytująco! – ledwo uniósł wzrok znad kazania, które pisał w swoim gabinecie.

– Zapominasz, że ona jest uzdrowicielką – powiedział.

Rano pojechali razem do szpitala. Podczas gdy MacReady odwiedzał swoich parafian, Rampini czytał karty chorobowe Millie Epstein. W żadnej nie znalazł jednoznacznych konkluzji. Z medycznego punktu widzenia ta kobieta umarła. Z całą pewnością teraz jest żywa i pełna wigoru. A równocześnie plotka głosi, że Faith dotknęła jej i wskrzesiła z martwych – uzdrawianie przez kładzenie dłoni wydaje się cokolwiek podejrzane.

Jedynym sposobem udowodnienia, że Faith White kłamie, jest rozmowa z nią. I to dzisiaj Rampini ma zamiar zrobić. Przygotował atak na trzech frontach: po pierwsze, zawęzi prawdę dotyczącą tej kobiecej wizji – może to Matka Boska, ale na pewno nie Bóg. Po drugie, dowiedzie, że wizja nie jest autentyczna. Po trzecie, podda dokładnemu badaniu rzekome stygmaty i zbierze argumenty świadczące o ich fałszywości.

MacReady prosi go, by zachował milczenie podczas wstępnej rozmowy z Mariah White, i kierowany zawodową uprzejmością Rampini wyraża zgodę.

– Proszę poczekać – odpowiada kobieta. – Zaraz przyprowadzę Faith.

MacReady przeprasza i idzie do łazienki – Bóg wie, że zjadł na śniadanie tyle kiełbasek, że koń by się napchał, nic dziwnego więc, że jego kiszki nie wytrzymują – podczas gdy Rampini rozgląda się wokół siebie. Jak na stary wiejski dom, ten jest w doskonałym stanie, proste krokwie wygładzone papierem ściernym, podłogi wypolerowane na wysoki połysk, ściany pokryte wypukłą tapetą. Wyglądałoby tu jak w rezydencji z „Country Home”, gdyby nie rzucające się w oczy dowody, że dom zamieszkują prawdziwi ludzie: Barbie wetknięta pomiędzy banany w ozdobnej misie na owoce, dziecięce rękawiczki na poręczy. Rampini nie widzi palm wielkanocnych za lustrami, świec szabasowych na stole, żadnych śladów religii.

Słyszy kroki na schodach i prostuje się, gotów na spotkanie z heretyczką.

Faith White przystaje przed nim i uśmiecha się. Brakuje jej jednego zęba na przedzie.

– Cześć – mówi. – Pan jest ojciec Rampenis?

Twarz Mariah White zalewa się purpurą.

– Faith!

– Rampini – prostuje ksiądz. – Ojciec Rampini.

W progu pojawia się rozbawiony proboszcz.

– Może nazywaj go po prostu ojcem.

– Okay. – Faith ujmuje Rampiniego za rękę i ciągnie ku schodom. Rampini równocześnie uświadamia sobie dwie rzeczy: szorstkie plastry, ocierające się o wnętrze jego dłoni, i niezwykły magnetyzm, który odczuwa, patrząc w oczy dziewczynki. Przypomina sobie, jak w dzieciństwie oglądał pierwszy śnieg, okrywający farmę jego rodziców w Iowa – świetlisty niczym brylant i tak czysty, że nie mógł oderwać od niego wzroku.

– Chodźmy – mówi Faith. – Myślałam, że chciał się pan ze mną pobawić.

MacReady krzyżuje ręce na piersiach.

– Zostanę tutaj. Napiję się kawy z twoją mamą.

Rampini z twarzy kobiety odgaduje, że sądziła, iż będzie obecna przy rozmowie. Cóż, doskonale. Bez niej łatwiej wydobędzie prawdę z dziewczynki.

Faith prowadzi go do swojego pokoju i siada na podłodze z lalką Madeline i kolekcją ubrań dla niej. Rampini wyciąga notatnik i zapisuje kilka uwag. O ile dobrze pamięta, Madeline mieszkała w internacie szkoły katolickiej. Niewykluczone, że ta rzekomo niewinna religijnie dziewczynka wie więcej, niż ludziom się wydaje.

– Woli pan strój łyżwiarski czy na przyjęcie? – pyta Faith.

Minęło wiele czasu, odkąd Rampini bawił się z dzieckiem – odkąd zajmował się czymś innym niż badaniem oszustów i heretyków oraz pisaniem obszernych dysertacji o swoich odkryciach – i teraz przez chwilę patrzy na nią zbity z tropu. Dawniej coś takiego przyszłoby mu bez trudu. Obecnie jest zupełnie innym człowiekiem.

– Tak naprawdę to chciałbym się pobawić z twoją przyjaciółką.

Faith zaciska usta.

– Nie chcę o niej rozmawiać.

– Dlaczego nie?

– Bo nie – odpowiada Faith, wpychając nogę Madeline w rajstopy.

No no, myśli zaskoczony Rampini. Ten, co paple na lewo i prawo o swoich objawieniach, z reguły kłamie. Autentycznych wizjonerów zwykle trzeba namawiać do rozmowy o wizjach.

– Założę się, że jest piękna. Faith zerka na niego spod rzęs.

– Pan Ją zna?

– Pracuję w miejscu, gdzie ludzie uczą się o Bogu. Dlatego tak bardzo mi zależało na rozmowie z tobą, żebyśmy mogli porównać to, co wiemy. Czy twoja przyjaciółka ma imię?

Faith prycha.

– To Bóg.

– Powiedziała ci to? Powiedziała: „Jestem Bogiem”?

– Nie. – Faith wsuwa but na stopę lalki. – Powiedziała: „Jestem twoim Bogiem”.

Rampini także i to notuje.

– Czy ona przychodzi zawsze wtedy, gdy jej potrzebujesz?

– Tak myślę.

– A mogłaby przyjść teraz?

Faith ogląda się przez ramię.

– Nie chce.

Wbrew rozsądkowi Rampini patrzy w tym samym kierunku, ale nic tam nie ma.

– Czy ona jest ubrana w niebieską suknię? – Szuka w myślach określenia na szatę Matki Boskiej, które zabrzmiałoby znajomo dla siedmiolatki. – Taką z kapturem?

– Jak płaszcz przeciwdeszczowy?

– Właśnie.

– Nie. Ubrana jest zawsze tak samo, w brązową spódnicę i bluzkę, ale to jest całość i wygląda jak rzeczy, które ludzie z dawnych czasów noszą w telewizji. Włosy też ma brązowe i długie dotąd. – Faith pokazuje na swoje ramiona. – I ma takie buty, w których się chodzi na plażę i do wody, i mama nie krzyczy. Takie z rzepami.

Ojciec Rampini krzywi się.

– Ma sandały?

– Tak, tylko że bez rzepów. I mają kolor wymiocin.

– Założę się, że chciałaś zobaczyć swoją przyjaciółkę, zanim po raz pierwszy się pojawiła.

Ale Faith nie odpowiada. Grzebie w szafie i po chwili wraca z pudełkiem Lite – Brite. Rampini czuje ukłucie tęsknoty; pamięta, jak dał taką samą zabawkę swojemu synowi, na długo przedtem, nim przyjął święcenia. Czyżby dzieci wciąż się nimi bawiły?

Faith obserwuje go ciekawie.

– Pozwolę panu zrobić żółty kolor.

Rampini zmusza się do koncentracji.

– Więc… prosiłaś, żeby przyszła?

– Co wieczór.

Rampini widział dość rzekomych wizjonerów, by poczynić porównania. Pobożni, którzy przez lata modlili się o objawienie i nagle Jezus im się ukazywał, zawsze mieli pomieszane w głowie. Tak było także, co ze smutkiem stwierdził, w przypadku tej przemiłej starej zakonnicy z Medford, którą zajmował się ubiegłej zimy. I porównać to z dziećmi z Fatimy, które po prostu pasły owce, gdy Matka Boska objawiła się im bez żadnej zapowiedzi. Albo święta Bernadetta: zbierała drewno niedaleko śmietniska, kiedy zmaterializowała się przed nią Najświętsza Panienka.

Niebiańskie wizje pochodzą z nieba, ale są nieoczekiwane. Jednakże, jak twierdzi Faith, ona prosiła o objawienie – pobożnie, ktoś mógłby powiedzieć.

– Strasznie zależało mi na przyjaciółce – ciągnie dziewczynka. Więc co wieczór prosiłam gwiazdę. A potem przyszła.

Rampini waha się z długopisem zawieszonym nad notatnikiem. Prośba o przyjaciółkę nie jest tym samym co modlitwa o cudowne objawienie, ale były przypadki dzieci, które bawiły się, by tak to ująć, na pastwiskach naszego Pana. Święty Herman – Joseph igrał z Marią Panną i Dzieciątkiem Jezus, święta Juliana Falconieri miała wizje, w czasie których Chrystus jako dziecko splatał dla niej wianki z kwiatów.

Jego wzrok pada na dłonie Faith, wsuwające kołeczki w odpowiednie otwory Lite – Brite.

– Słyszałem, że się zraniłaś.

Dziewczynka pośpiesznie chowa zwinięte piąstki za plecy.

– Nie chcę już z panem rozmawiać.

– Dlaczego? Bo zapytałem o twoje dłonie?

– Będzie się pan ze mnie śmiał – szepcze Faith.

– Prawdę mówiąc – odpowiada Rampini łagodnie – widziałem innych ludzi, którzy mieli takie same rany jak ty.

To zwraca uwagę Faith.

– Naprawdę?

– Jeśli pozwolisz mi je obejrzeć, powiem ci, czy twoje są takie same, czy się różnią od tamtych.

Faith kładzie jedną dłoń na podłodze między nimi, rozchylając palce niczym płatki róży. Drugą ręką odrywa plaster. W środku jej dłoni widnieje maleńki otwór. Ciało po obu stronach nie jest pokaleczone, nie ma też zgrubień jak u świętego Franciszka z Asyżu, jakby paznokcie naciągały skórę.

– Bolą cię? – pyta Rampini.

– Teraz nie.

– A kiedy twoje dłonie krwawią – pyta ksiądz wolno – czy myślisz czasami o Jezusie?

Faith marszczy czoło.

– Nie znam nikogo, kto tak się nazywa.

– To imię Boga – wyjaśnia Rampini.

– Nieprawda.

Siedmiolatki potrafią być bardzo dosłowne. Czy Faith tak mówi, bo Bóg wyraźnie powiedział jej, że nie jest Jezusem? A może dlatego, że wcale nie wymienił swojego imienia? Albo też dlatego, że ta wizja nie jest niebiańska, tylko sataniczna?

Rampiniemu cisną się na usta kolejne pytania o imię Boga, jak w tej baśni o Rumpelstiltskinie będzie zgadywał, aż trafi na właściwą odpowiedź. Nie Maria, nie Jezus. Ale czy jest to Belzebub? Jahwe? Allah? Zamiast tego słyszy własny głos:

– Możesz mi powiedzieć, co czujesz, kiedy Bóg do ciebie mówi?

Faith patrzy na swoje kolana w milczeniu.

Rampini patrzy na nią i myśli o chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył swojego syna. Pamięta, jak paluszki noworodka rozpostarty się na piersi Anny, gdy go kołysała. Chociaż podczas studiów ascetycznej teologii nauczył się, że ziemskie uczucia nie są ważne, że odprawianie mszy i udzielanie sakramentów najbardziej zbliża go do Boga, teraz o tym nie myśli. Tylko dwa razy w trakcie swojego pięćdziesięciotrzyletniego życia poczuł, że serce ma przepełnione boskością. Raz, gdy patrzył na swoją żonę i nowo narodzonego syna. A potem sześć lat później, kiedy Duch Święty zstąpił na niego niczym jedna z tych pierwszych zamieci śnieżnych na środkowym wschodzie, tłumiąc ból po wypadku samochodowym, który zabrał jego rodzinę, i napełniając serce przebaczeniem.

Mija chwila, nim Rampini dostrzega, że Faith wzięła jeden z kołeczków, czerwony, i prawą dłonią wpycha go w otwór. Kołeczek utyka w połowie drogi. Faith napina mięśnie, ale rana się nie otwiera, a kołeczek wypada. W końcu udaje jej się wsunąć go na miejsce. Rampini czuje wstrząs na widok jaskrawego kwiatu.

– Kiedy Ona do mnie mówi, czuję to tutaj. – Faith przytyka zwiniętą w pięść dłoń do jego serca.

Rampini od dawna wie, że porusza się w świecie, który sceptycy uważają za nieprawdopodobny, ale dla niego katolicyzm, a mówiąc ściślej, teologia katolicka to królestwo logiki. „Świat” pozbawiony jest sensu, bo z jakiego innego powodu pijany kierowca miałby zderzyć się z samochodem jego rodziny, a nie z którymś z pozostałych trzystu pojazdów, mijanych przez niego tej nocy? Religia ze swym bóstwem, porządkiem i zbawieniem dosłownie okazała się dla Rampiniego łaską.

Odkręca zimną wodę w łazience i pryska sobie na twarz. Wycierając się, spogląda na swoje odbicie w lustrze szafki z lekarstwami i chwilę się waha. Co powie o Faith White? Z jednej strony, dziewczynka odznacza się pokorą błogosławionych i nie zyskuje nic poza rozgłosem, którego najwyraźniej wcale nie pragnie. Z drugiej strony, głosi herezję.

Rampini w myślach porządkuje argumenty za i przeciw. Jeszcze nie widział zweryfikowanego przypadku, ale niewykluczone, że Faith istotnie ma stygmaty.

Jednakże widzi także coś, czego nikt poza nią nigdy nie widział. Formalnie rzecz biorąc, Bóg jest mężczyzną. Ale to wcale nie oznacza, że nie jest kobietą.

Siada na pokrywie sedesu i pustym wzrokiem wpatruje się. w kolekcję nagich Barbie w brodziku prysznica. Faith White pod każdym względem jest absolutnie zwyczajną świecką dziewczynką. Nie buduje swojego życia na modlitwie, przypuszczalnie nie potrafiłaby odróżnić „Zdrowaś Maria” od Przysięgi na Wierność Sztandarowi. Na jej korzyść świadczy fakt, że uznani wizjonerzy, tacy jak dzieci z Fatimy i święta Bernadetta, także wydawali się mało prawdopodobnymi kandydatami do objawień.

Ale oni przynajmniej byli chrześcijanami.

Rampini wzdycha. MacReady miał rację – w sprawie Faith White wiele jest elementów, które trudno odrzucić. W ostatecznym rozrachunku jednak jej wizja do nich nie należy. To, co Faith mówi, jest niezgodne z przyjętym porządkiem.

Rampini otwiera łazienkę i rusza po schodach do holu. Podjął już decyzję. A mimo to myśli o świętych z szesnastego stulecia, których potępiono i szkalowano z powodu radykalnych przekonań. Świętych, których sekcje zwłok wykonywane wiele lat po egzekucji ujawniały dziwne blizny na sercu – wyglądały one jak litery składające się na imię Jezusa.

Malcolm Metz spogląda na poobijaną hondę Lacey Rodriguez, jednej z armii doskonałych prywatnych detektywów, z których usług jego kancelaria od lat korzysta. Wskazuje maleńką figurkę Matki Boskiej, przymocowaną do deski rozdzielczej dwustronną taśmą klejącą.

– Ładny chwyt.

– No tak. – Lacey wzrusza ramionami. – A nuż ktoś zwróci uwagę na samochód.

– Z tego, co słyszałem, przypuszczalnie będziesz musiała zaparkować półtora kilometra dalej. Odezwiesz się później?

– Po południu, jak tam dojadę. A potem dwa razy na dzień.

Metz opiera się o zardzewiałą maskę.

– Nie muszę ci mówić, jak ważne jest to, żebyś wygrzebała jakieś brudy o matce.

Lacey zapala papierosa, po czym częstuje Metza, który kręci głową.

– To nie może być trudne – mówi, wydmuchując dym. – Ta kobieta była w pieprzonym wariatkowie.

– Na nieszczęście posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa, a dziecko wciąż mieszka z matką. Chcę wiedzieć, czy matka pozwala małej chodzić spać późno, karmi ją chemicznymi świństwami albo rozmawia przez przenośny telefon zbyt blisko wanny, kiedy dziecko się kąpie. Chcę wiedzieć, co, do diabła, mówi tym wszystkim księżom i rabinom, którzy ciągle przychodzą do domu.

– Załatwione.

– Nie rób nic, czego sąd nie przyjmie. Żadnych przebieranek za pomocnika hydraulika, wchodzenia do domu pod pretekstem sprawdzenia rur i zdobywania dowodów bez nakazu.

– Tylko raz tak zrobiłam – mówi Lacey wzburzona. – Będziesz mi to wiecznie wypominał?

– Całkiem możliwe. – Metz klepie ją po ramieniu. – Zabieraj się do roboty.

Odprowadza wzrokiem odjeżdżającą hondę, potem idzie w stronę budynku, w którym jest jego kancelaria. Spogląda na swoje nazwisko, wyryte na kamiennej tabliczce. Drzwi ze szkła i chromu na komórkę otwierają się, jakby przez cały czas na niego czekały.

Mariah chowa się w swoim warsztacie w piwnicy. Podnosi z determinacją klonowy klocek, zamierzając przekształcić go w stół jadalny, ale jest zbyt roztrzęsiona, żeby zrobić to dobrze. Sfrustrowana, siada koło na wpół wykończonego domku dla lalek i opiera głowę na dłoni.

Widzi miniaturową armaturę w łazience, podłogę z sękatego sosnowego drewna w sypialni i wciąż otwarty kuchenny kredens. Widzi najbardziej intymne części domu, choć wcale się nie stara.

Tak to jest być Bogiem, myśli.

Zastanawia się nad tym przez chwilę, myśląc o wszystkich małych dziewczynkach, które z taką łatwością odgrywają rolę bóstwa – gotowe poddać swoje rodziny z domków dla lalek wszelkim próbom. Mariah patrzy w sufit i zastanawia się, czy Bóg nie postępuje tak samo z nią i Faith.

Nagle przypomina sobie, jak w dzieciństwie nigdy nie miała ludzi w swoich domkach dla lalek. Pies rozbijał się o dom, a miniaturowe dziecko spadało ze schodów, nim Mariah miała szansę je złapać. Albo figurka przedstawiająca matkę – leżała na brzuchu na łóżku i Mariah myślała, że lalka przez całą noc szlochała, podczas gdy ona smacznie spała. To sprawiało, że miała wyrzuty sumienia – nie mogła bawić się lalkami, nie mogła dbać o wszystkie ich potrzeby. Bycie bogiem wcale nie należało do wielkich przyjemności: dysponowałaś mocą pomagania, pocieszania i kojenia, a równocześnie wiedziałaś, że nie da się uratować wszystkich naraz.

Tak więc Mariah wyrosła na osobę, która buduje domy bez lalek, domy z meblami przykręconymi i przyklejonymi na swoim miejscu, gdzie nic nigdy się nie zmienia. A mimo to uświadamia sobie, że niewiele to dało.

Manipulacje, odpowiedzialność, czujność. W gruncie rzeczy to nie tak bardzo różni się od bycia matką.

Z Diecezji Rzymskokatolickiej w Manchesterze

Manchester, New Hampshire, 29 października 1999

Jego Ekscelencja biskup Manchesteru wydał oświadczenie w odpowiedzi na zapytania księży i świeckich, dotyczące działalności Faith White, mieszkanki Nowego Kanaanu, stan New Hampshire, która twierdzi, jakoby miała boskie objawienia. Diecezja przeprowadziła uważne i wnikliwe badania, w których wyniku twierdzenia Faith White uznane zostały za fałszywe. Naszym obowiązkiem jest zwrócenie uwagi na zasadniczy błąd doktrynalny: niewłaściwe sformułowania, dotyczące Chrystusa, który nie jest i w żadnym razie nie powinien być określany jako kobieta albo matka.

Towarzystwo Boga Matki ponosi odpowiedzialność za rozpowszechnianie przesłania Faith White poprzez broszury i mowy, które nie są zgodne z dogmatem katolickim i jako takie muszą być ignorowane.

Tego wieczoru, gdy ogłoszono oficjalne stanowisko biskupa w sprawie Faith White, członkinie Towarzystwa Boga Matki rozdają jabłka. Częstują tłum ponad trzystoma sztukami jonagoldsów z miejscowego sadu, zachęcając ludzi, by posmakowali mitu męskiej religii.

– Eden dopiero się zaczął! – krzyczą. – Ewa nie spowodowała upadku!

Ich przywódczyni, Mary Anne Knight, krąży wśród zebranych, ściskając dłonie. Wie, że jej ruch nie jest tak radykalny ani nowy, jak ludziom może się wydawać. Dwadzieścia lat temu studiowała w Boston College z Mary Dały, która zerwała z Kościołem katolickim, gdy doszła do wniosku, że jego nauka ma swoje korzenie w seksizmie. Jednakże Mary Anne za bardzo kochała katolicyzm, żeby go odrzucić. Pewnego dnia, modliła się, i dla mnie znajdzie się miejsce w Kościele.

A potem usłyszała o Faith White.

Stoi na odwróconej skrzyni po jabłkach, wokół której gromadzą się jej wyznawczynie, wymachując ogryzkami. Otula się polarem, zasłaniając T – shirt z prowokacyjnym hasłem: MOJA BOGINI URODZIŁA WASZEGO BOGA.

– Drogie panie! – krzyczy. – Mamy list pasterski od biskupa Andrewsa. – Wyjmuje z kieszeni zapalniczkę. – A oto nasza odpowiedź. – Zamaszystym gestem podpala róg kartki i czeka, aż płomień dotrze do jej palców.

Mary Anne uśmiecha się, słysząc entuzjastyczne okrzyki zebranych kobiet. Niech diecezja w Manchesterze myśli sobie, że to stadko kobiet wywiesza majtki, niech nadęty stary biskup pisze ostrzeżenia, aż posinieje na twarzy – dwóch rzeczy jego ekscelencja nie wziął pod uwagę. Towarzystwo Boga Matki wciąż ma Faith White. Oraz dwie przedstawicielki w drodze do Watykanu, gdzie zamierzają złożyć oficjalny protest.

Mariah szczotkuje zęby i przeskakuje po kanałach, aż trafia na swój dom i stojącą na jego tle Petrę Saganoff.

– „Hollywood Tonight!” przedstawia nowy zwrot w sprawie Faith White. Nieoczekiwanie ojciec dziecka, Colin White, pojawił się w Nowym Kanaanie, żądając pełnej opieki nad córką.

Do pokoju wpada Millie z kremem na twarzy, ubrana we flanelową koszulę nocną.

– Oglądasz to?

Na ekranie pojawia się gmach sądu; Colin i jego prawnik mówią do kilku mikrofonów równocześnie, kuląc się przed przenikliwym wiatrem.

– To prawdziwa tragedia – oznajmia Colin. – Żadne dziecko nie powinno być wychowywane w takich… – Głos mu się łamie i nie jest w stanie mówić dalej.

– Och, na litość boską! – wzdycha Millie. – Kogo on wynajął, prawnika czy instruktora gry aktorskiej?

Na ekran wraca Petra Saganoff.

– Malcolm Metz, adwokat pana White, oświadczył, że pozostawienie Faith pod opieką Mariah White naraża dziewczynkę na psychiczne i fizyczne niebezpieczeństwa. Naturalnie rozprawa o przyznanie opieki jest teraz przedmiotem powszechnej uwagi. Będziemy informować na bieżąco o postępach. Mówiła Petra Saganoff dla „Hollywood Tonight!”.

Millie energicznie podchodzi do telewizora i wyłącza go.

– Kompletne bzdury. Żaden rozsądny człowiek nie uwierzy Co – linowi.

Mariah kręci głową, wypluwając pastę do umywalki.

– Mylisz się. Będą patrzeć, jak płacze nad córką, i tylko to zapamiętają.

– Jedyną osobą, o którą powinnaś się martwić, jest sędzia. A sędziowie nie oglądają takich brukowych programów jak ten.

Mariah płucze usta, udając, że nie słyszy. Zastanawia się, czy Joan to widziała, czy widział to Ian, czy widziała doktor Keller. Matka nie ma racji. Można dotrzeć do bardzo wielu ludzi, nawet się o to nie starając, a dowodem jest Faith. Mariah zakręca wodę dopiero wtedy, gdy słyszy, że Millie wychodzi z pokoju.

Wie, kiedy do niej zadzwonić, ponieważ przestawił swój karawan tak, by widzieć okna sypialni Mariah. Kiedy gaśnie światło, Ian zamyka oczy i próbuje sobie wyobrazić, w co Mariah jest ubrana, czy jej długie nogi zamykają się pod chłodną pościelą. Bierze telefon komórkowy i wybiera numer, nie odrywając wzroku od dwóch niewielkich okien.

– Zapal światło – mówi.

– Ian?

– Proszę. – Słyszy, jak Mariah się porusza, i zaraz pokój zalewa złota poświata. Nie widzi Mariah, ale udaje, że jest inaczej; wyobraża ją sobie, jak siada na łóżku, kurczowo trzyma słuchawkę i myśli o nim. – Czekałem na ciebie.

Mariah sadowi się wygodnie, Ian słyszy delikatny szelest materiału.

– Długo?

– Za długo – odpowiada Ian. W tych słowach jest coś więcej niż zwykły flirt. W sklepie, gdy patrzył za oddalającą się Mariah i nie mógł za nią pójść, musiał z całej siły nad sobą panować. Teraz wyobraża sobie jej włosy, rozrzucone na poduszce niczym złoty wachlarz, łuk szyi i ramion, które tak doskonale pasują do jego ciała. Przyciskając mocniej telefon, szepcze:

– Więc jak, pani White, opowie mi pani bajkę na dobranoc?

Spodziewa się usłyszeć śmiech w jej głosie, ale zamiast tego słyszy łzy.

– Och, Ianie, zabrakło mi szczęśliwych zakończeń.

– Nie mów tak. Masz sporo czasu do rozprawy o przyznanie opieki. – Ian wstaje, myślą nakazując jej, by podeszła do okna. – Nie płacz, słoneczko, kiedy nie mogę przy tobie być.

– Przepraszam. Ja… och, Boże, co ty musisz o mnie myśleć! To przez tę sprawę, Ianie. Jeden koszmar za drugim.

Ian bierze głęboki oddech.

– Nie zrobię programu o Faith, Mariah. Niewykluczone, że w ogóle się wycofam pod pretekstem, że zainteresowało mnie coś innego. W każdym razie będę milczał do rozprawy.

– To bez różnicy. Mnóstwo innych ludzi postawiło sobie za cel zamienienie Faith w jakąś męczennicę. Widziałeś „Hollywood Tonight!”?

– Nie, a dlaczego?

– Występował Colin. Z płaczem mówił, że Faith nie powinna żyć w takich warunkach.

– Przeciąga media na swoją stronę. Ma sprytnego prawnika, który robi wszystko, by jego klient zaskarbił sobie powszechne współczucie. – Chwilę się zastanawia. – To może nie jest taki zły pomysł. Powinnaś zadzwonić do „Hollywood Tonight!” i zaprosić ich, żeby przyjechali i wysłuchali drugiej strony. Daj starej Petrze wyłączność.

Mariah milknie. Po chwili mówi:

– Nie mogę tego zrobić, Ianie.

– Wręcz przeciwnie. Przygotuję cię do tej rozmowy, tak jak adwokat przygotował twojego byłego.

– Nie w tym rzecz. – Mariah mówi cicho, z rezerwą. – Nie mogę pozwolić, żeby jakiś dziennikarz o wszystko mnie wypytywał, bo są w moim życiu zdarzenia, które wolę zachować dla siebie. Nawet tobie o nich nie powiedziałam.

Ian już dawno nauczył się, że najlepszym wyjściem w takiej sytuacji jest milczenie. Siada na kanapie i czeka, aż Mariah powie mu o czymś, o czym wie od tygodni.

– Siedem lat temu próbowałam popełnić samobójstwo i Colin oddał mnie do zamkniętego ośrodka.

– Wiem. – Ian myśli o „The Boston Globe” i czuje, jak wnętrzności mu się skręcają.

– Ty… o tym wiesz?

– Naturalnie – odpowiada Ian, siląc się na lekki ton. – Zanim twój urok sprawił, że kompletnie straciłem dla ciebie głowę, przygotowywałem program o tobie i twojej córce.

– Ale… nic nie mówiłeś.

– Publicznie nie. Prywatnie też nie, ponieważ to dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia. Mariah, jesteś najzdrowszą na umyśle osobą, jaką znam. A jeśli chodzi o poczucie, że nie masz po co dłużej żyć… ha, ostatnio dokładam wszelkich starań, żebyś tak nie myślała.

I wtedy to słyszy, słyszy, jak Mariah ogarnia radość.

– Dziękuję. Bardzo ci dziękuję.

– Moim celem jest sprawianie przyjemności.

– O ile pamiętam, to ci się udało – odpowiada Mariah i oboje się śmieją.

Następuje chwila przyjemnego milczenia, przerywanego odległym pohukiwaniem sów i szczekaniem psów.

– Ale powinnaś to zrobić – odzywa się po chwili Ian. – Zaproś Petrę Saganoff. To najlepszy sposób na pokazanie milionom ludzi, że twoja córka jest zwykłą małą dziewczynką. Powiedz Petrze, że może ją filmować i komentować zza kadru, ale wywiad jest wykluczony. – Uśmiecha się do telefonu. – Walcz, Mariah.

– Może tak zrobię.

– Grzeczna dziewczyna. – Ian widzi kształt w oknie sypialni. – Czy to ty?

– Tak. Gdzie jesteś?

Ian patrzy, jak Mariah w ciemności szuka twarzy, której nie potrafi zobaczyć. Zapala światła w karawanie.

– Tutaj. Widzisz? – Mariah przyciska dłonie do szyby, a Ian przypomina je sobie na swojej piersi, chłodne i ciekawe. – Chciałbym teraz z tobą być.

– Wiem.

– A wiesz, co bym zrobił, gdybym z tobą był?

– Co? – pyta Mariah bez tchu. Ian uśmiecha się.

– Poszedłbym spać.

– Och, nie to miałam na myśli.

– To też, potem. Ale, Boże, od lat nie wyspałem się tak jak wtedy przy tobie.

– Myślę… myślę, że chciałabym się przy tobie obudzić – mówi Mariah nieśmiało.

– To też byłoby miłe – zgadza się Ian. – A teraz odejdź od tego okna. Nie chcę, żeby cała ta banda gapiła się na ciebie. – Czeka na szelest pościeli, świadczący, że Mariah wsunęła się pod kołdrę. – Dobranoc.

– Ianie? – Tak?

– Chodzi o to, co mówiłeś wcześniej… nie wyjedziesz, prawda?

– Zostanę tak długo, jak będziesz chciała – odpowiada Ian i obserwuje, jak okienka jej sypialni ciemnieją.

Mariah dopiero wtedy odkłada słuchawkę na widełki, gdy uświadamia sobie, że jej matka stoi w uchylonych drzwiach. Nie wie, ile Millie usłyszała, od jak dawna tu jest.

– Kto tak późno dzwonił? – pyta Millie.

– Nikt, pomyłka. – Czując na sobie wzrok Millie niczym kolejną kołdrę, Mariah odwraca się na bok, w stronę okna, w stronę Iana.

Z przyczyn nie do końca zrozumiałych dla MacReady'ego ksiądz Rampini nie wyruszył w drogę do Bostonu, choć po południu wysłał swój raport biskupowi Andrewsowi. Spędził kilka godzin w pokoju gościnnym nie na pakowaniu, lecz na wysyłaniu faksów ze swojego laptopa, który podłączy! do telefonu. Tak więc MacReady jest zdziwiony, kiedy schodzi do kuchni po szklankę mleka przed snem i widzi swego gościa siedzącego przy stole z butelką wina.

– Chianti? – mówi Rampini, unosząc lekko kącik ust. – No, Josephie – żartuje, przerzucając się na irlandzki akcent – gdzie schowałeś dobrą słodową whisky?

– Czasem pożytecznie jest przełamywać bariery kulturowe – uśmiecha się MacReady.

– Chcesz trochę? – Rampini podaje gospodarzowi szklankę po brzeg napełnioną winem, po czym unosi swoją i opróżnia jednym szybkim ruchem.

Ha, wprawdzie to nie mleko, ale wino tak samo ukołysze go do snu. MacReady przechyla szklaneczkę i wypija do ostatniej kropli.

– Urządzimy sobie konkurs plucia? – śmieje się Rampini.

– Nie, dziękuję. Już mi niedobrze. Wiesz, uczono mnie, że objawem złych manier jest upijanie gościa tak, żeby spadł pod stół.

– Będę dobrym gościem – odpowiada rozbawiony Rampini. – Przyrzekam, że film urwie mi się na krześle.

MacReady bębni palcami po stole.

– A jak sądzisz, długo będziesz gościem?

– Jeśli potrzebujesz…

– Nie, nie – przerywa MacReady pojednawczo. – Zostań tak długo, jak będziesz chciał.

Rampini prycha.

– Próbujesz znaleźć grzeczny sposób na zapytanie, dlaczego wciąż tu jestem.

– Ta myśl istotnie przeszła mi przez głowę.

– Hmm. – Gość trze policzki obiema dłońmi. – Sam siebie też o to pytam. Wiesz, co robiłem przez całe popołudnie?

– Nabijałeś astronomiczny rachunek telefoniczny?

– Też, ale za to zapłaci diecezja. Poza tym czytałem psychiatryczną rozprawę o wyobrażeniach Boga u małych dzieci. Jest taka teoria, że najwcześniejsze obrazy Boga powstają, gdy noworodek patrzy na matkę z przekonaniem, że spokojnie może zamknąć oczy i wyobrażać ją sobie, bo kiedy je znowu otworzy, ona wciąż przy nim będzie.

MacReady wolno kiwa głową, niepewny, dokąd to wszystko prowadzi.

– Dziecko rośnie, ma sześć, siedem lat. Słyszy o Bogu w telewizji, widzi obrazy aniołów. Nie ma pojęcia, czym jest Bóg, ale z kontekstu wnioskuje, że to istota wielka, potężna, wszechwiedząca. Dziecko zna dwoje ludzi odpowiadających temu opisowi: mamę i tatę, więc wykorzystuje ich jako surowiec. Jeśli jest często przytulane i rozpieszczane, może stworzyć sobie wizerunek uczuciowego Boga. Jeśli wychowywane jest rygorystycznie, jego Bóg będzie bardziej surowy. – Rampini ponownie przechyla butelkę nad szklanką. – Albo wręcz przeciwnie, dziecko może Bogu przypisać cechy, które pragnęłoby widzieć u rodzica: bezwarunkową miłość, opiekę, cokolwiek. – Pociera palcem po kropli wody na blacie. – A tu mamy do czynienia z Faith White, której matka (co sama przyznała) nie zawsze należała do najbardziej oddanych rodziców. Co przydarza się dziecku, które stale pragnęło uwagi matki? A które nagle, cud nad cudami, zostaje tylko z nią? Jak takie dziecko przypuszczalnie będzie wyobrażało sobie Boga?

– Jako kochającą matkę – mruczy MacReady. Bierze wino i pije prosto z butelki, potem wyciera szyjkę wierzchem dłoni. – Myślałem, że wysłałeś już rekomendację biskupowi.

– Wysłałem. – Rampini się krzywi. – Ale… jest coś. – Odchyla się i wodzi wzrokiem po zniszczonych ścianach kuchni. – Gdybym mógł zrozumieć, dlaczego ona widzi kobietę. Dlaczego. To przechyliłoby szalę, rozumiesz? Bo te bzdury, o których ci mówiłem, to psychologia, nie teologia. Mogę je czytać, ale nie potrafię szczerze w nie uwierzyć.

– Może to nie jest to, co ona widzi – mówi MacReady wolno – ale sposób, w jaki to interpretuje.

– A czym to się różni od tego, co przed chwilą powiedziałem?

– Różni się zasadniczo. Znasz ten rysunek, na którym można zobaczyć butelkę albo dwoje całujących się ludzi?

Rampini odsuwa wino.

– Chyba czas najwyższy, żebyś przestał pić.

– Jestem całkowicie trzeźwy. Wiesz… jakże się to nazywa… złudzenie optyczne! Niewykluczone, że błędny jest sposób, w jaki Faith mówi o swojej wizji, a nie sama wizja. – Widząc niezrozumienie na twarzy Rampiniego, MacReady ciągnie: – Powiedzmy, że jesteś małą dziewczynką, która absolutnie nic nie wie o religii. O żadnej religii. Żyjesz w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku w dość konserwatywnym miasteczku, gdzie większość ludzi wygląda tak samo. Pewnego dnia ktoś się przed tobą pojawia. Jest to osoba wysoka, ma długie włosy, nosi suknie i sandały jak twoja matka. Pomyślisz, że kogo widzisz?

– Kobietę – mruczy Rampini. – Ale to Chrystus, może młody, bez brody, w tradycyjnym stroju.

– Nie ma najmniejszego powodu do przypuszczeń, że dziewczynka z Nowego Kanaanu wie, jak ubierali się mężczyźni w Galilei dwa tysiące lat temu. – Ojciec MacReady uśmiecha się szeroko; myśli, że jeszcze chwila i twarz mu pęknie.

Rampini szarpnięciem stawia go na nogi i bierze w niedźwiedzi uścisk.

– Wiesz, co to znaczy? Wiesz?

– Że zaraz wykonasz następną rozmowę międzymiastową z mojego telefonu – śmieje się MacReady. – Nie przeszkadzaj sobie. Zadzwoń do biskupa Andrewsa na mój koszt.

Idzie za Rampinim do pokoju, gdzie gość grzebie w papierach zaścielających biurko, szukając numeru do biskupa.

– Naturalnie – mruczy Rampini – konferencja biskupów uzna, że Chrystus niezależnie od stroju natychmiast ujawniłby swoją prawdziwą boską istotę… ale przynajmniej się tym zajmą. A, tu jest. Podasz mi telefon?

MacReady nie słucha. W jednej ręce trzyma przenośny telefon, w drugiej kalendarz ze świętymi, należący do ojca Rampiniego. Zerwał stronę, tak że pokazuje jutrzejszy dzień. Bez słowa podaje go swojemu gościowi.

Święta Elżbieta z Schonau. Zmarła w 1146 r. Święta Elżbieta miała wizję młodej Kobiety, siedzącej na słońcu, i poprosiła anioła, by wyjaśnił jej znaczenie tego obrazu. Anioł odpowiedział: „Młoda kobieta jest świętą ludzką naturą naszego Pana, Jezusa Chrystusa”.

Ojciec Rampini wybiera numer.

– Wiem – mówi po chwili do słuchawki. – Proszę go obudzić.

Загрузка...