Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
Ewangelia wg św. Mateusza, 6,21
6 grudnia 1999 – wczesny wieczór
– Kimże jestem, do diabła – mówi Ian – żeby mówić wam, co powinniście myśleć, a czego nie?
Jego głos wznosi się aż do krokwi ratusza, płosząc starego ptaka w gnieździe, który mieszka tam od zawsze. Przed prowizorycznym podium kręcą się dwaj operatorzy. Reflektory i lampy błyskowe niczym konfetti ozdabiają boki sceny, gdzie w listopadzie zwykle stawia się urny do głosowania. W ruchliwym gwarnym tłumie znajduje się ponad dwustu przedstawicieli sieci telewizyjnych i gazet. Sala audytoryjna ratusza jest jedynym dostatecznie obszernym pomieszczeniem w Nowym Kanaanie, które może pomieścić otwartą dla wszystkich konferencję prasową Iana. Choć zapowiedziano ją z dwugodzinnym zaledwie wyprzedzeniem w holu sądu, sala jest zatłoczona. Dziennikarze chcą usłyszeć, co Ian Fletcher będzie miał do powiedzenia teraz, gdy prawo do opieki wyrokiem sądu zostało przyznane Mariah.
Ian uśmiecha się.
– Po co tu przyszliście? Dlaczego takie ważne jest to, co mam do powiedzenia?
– Ze względu na darmową kawę? – krzyczy ktoś z tyłu sali.
Wszyscy się śmieją, Ian także.
– Może. – Ian przesuwa wzrokiem po tłumie. – Przez lata wyrabiałem sobie nazwisko jako ten, który potępia Boga i wierzących. Próbowałem przeciągnąć ludzi na swoją stronę. Wiem, że wszyscy czekacie, co powiem o Faith White, ale będziecie rozczarowani. Mówiłem prawdę panu Metzowi, gdy zeznawałem w sądzie: nic nie wydarzyło się w Kansas City. Nie powiem, czy Faith nosi Boga w plecaku.
Powiem natomiast, że to nie mój i nie wasz interes. – Ian kołysze się na piętach. – Niezła wolta, co? Po wielu latach budowania imperium na fundamencie ateizmu teraz mówię, że przekonania religijne to sprawa prywatna. I jak widzę, kręcicie głowami. Zaraz odpowiecie, że dla dziennikarzy nie istnieje nic takiego jak sprawa prywatna, ale to nie tak. Istnieje różnica między faktem i opinią, o czym każdy z was wie. A religia, jakkolwiek prowokacyjnie to brzmi, nie dotyczy wyłącznie tego, w co wierzą ludzie, ale też samego aktu wiary. Ja mam prawo przyjść tutaj i oznajmić, że Bóg jest farsą, i tak samo Faith White ma prawo krzyczeć z okna swojej sypialni, że Bóg żyje i ma się doskonale. Moja opinia przeciwko jej opinii. Ale w tej plątaninie nie ma żadnego czystego, solidnego faktu.
I kto ma rację? Odpowiedź brzmi… nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi. Moja mama powtarzała mi, że nie można zmienić cudzych poglądów na Boga i politykę, choć bez wątpienia dokładałem starań, by w obu tych dziedzinach wpłynąć na innych. Ale wiecie co? Niewykluczone, że pewnego dnia skończę jako najbliższy sąsiad papieża. Albo Faith. Albo w hotelowym pokoju niedaleko dalajlamy. A chodzenie od drzwi do drzwi i próby przekonania ich, że ja jedyny mam rację, byłoby stratą czasu. Nie, poprawka: To jest strata czasu. Nie musimy akceptować cudzych przekonań… ale musimy akceptować prawo innych do ich posiadania. – Ian ruchem głowy wskazuje tył sali. – Obiecałem, że jestem gotów odpowiedzieć na wszelkie pytania, i nie cofnę danego słowa. Słucham.
– Hej, Ianie! – krzyczy dziennikarz z „Time'a”. – Wygłosiłeś przyjemną, poprawną politycznie mowę, ale powiedz, jakie dowody masz na cuda tej małej?
Ian krzyżuje ręce na piersiach.
– Przypuszczam, Stuart, że naprawdę chcesz mnie zapytać, czy Faith jest uzdrowicielką. – Dziennikarz potakuje. – Cóż, widziałem rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałem i wątpię, bym jeszcze zobaczył. Ale to samo można chyba powiedzieć o tych, co przeżyli wojnę światową, podziwiali zorzę polarną albo byli przy narodzinach bliźniąt syjamskich. Żadne z tych wydarzeń z definicji nie jest cudem.
– To znaczy, że objawia jej się Bóg?
Ian kręci głową.
– Myślę, że każdy z was musi sam to rozstrzygnąć. Dla jednych Faith jest prawdziwym towarem, dla innych marną podróbką. – Wzruszeniem ramion kończy swą wypowiedź.
– Dla mnie to brzmi jak wykręt – mówi kobieta w pierwszym rzędzie.
Ian patrzy na nią.
– Ha, to fatalnie. Mówię wam, co myślę. Może nie chcecie tego słuchać.
– Czy Pagan Production zostanie rozwiązane?
– Mam nadzieję, że nie – odpowiada Ian. – Aczkolwiek niewykluczone, że na nowo ustalimy nasze cele.
– Czy jesteś związany z Mariah White?
– No, no, Ellen – upomina Ian dziennikarkę z „Washington Post” – jeśli postawiłem wszystko na jedną kartę, żeby wam powiedzieć, że Bóg jest wyłącznie sprawą osobistą, to co, twoim zdaniem, powiem o prywatnym związku? – Rozgląda się po tłumie i w końcu wskazuje młodego mężczyznę w basebalówce z logo CBS News.
– Tak?
– Panie Fletcher, skoro rezygnuje pan z mówienia ludziom, że Bóg to oszustwo, co w takim razie będzie pan robił?
– Dobre pytanie. – Ian uśmiecha się. – Macie wolne etaty?
– Daj się zaprosić na kolację – mówię impulsywnie, ale Joan kręci głową.
– Masz własne towarzystwo, którym musisz się zająć.
Bez słów zgodzą się, żebym odprowadziła ją do samochodu, podczas gdy moja matka idzie z Faith do toalety.
– Ty też zasługujesz, żeby z nami być.
Joan uśmiecha się.
– Mój ideał zwycięskiego tańca to mnóstwo bąbelków w wannie i bardzo wielki kieliszek wina.
– Bąbelki! W takim razie przyślę ci calgon.
– Zrób to. – Joan wybucha śmiechem.
Dochodzimy do jej samochodu. Joan kładzie aktówkę na tylnym siedzeniu i odwraca się do mnie.
– Wiesz, to wcale nie koniec. W żadnym razie.
– Myślisz, że Colin złoży apelację?
Kręci głową, myśląc o tysiącach ludzi, którzy słyszeli o Faith, którzy wciąż chcą mieć ją na własność.
– Nie mówię o Colinie – odpowiada.
W Watykanie kardynał Sciorro poranek spędza na porządkowaniu biurka w Kongregacji do spraw Nauki Wiary. Umieszcza dekrety w teczkach, przekłada informacje, sortuje i segreguje. W kilku przypadkach wyrzuca materiały do kosza.
Teczkę Faith White odkłada na stos „aktualne”, razem z wieloma innymi sprawami, które jego urząd rozważa od lat.
Kiedy wracam do sądu, żeby poszukać Faith i mojej matki, wpadam na Colina.
– Rye! – Chwyta mnie za ramiona, dzięki czemu w pośpiechu go nie taranuję. – Cześć.
Natychmiast zalewa mnie fala triumfu, a po niej wyrzuty sumienia.
– Colin – mówię ostrożnie.
– Ja… chciałem pożegnać się z Faith. O ile oczywiście się zgodzisz.
Wpatruje się w swoje buty, a ja mogę się tylko domyślać, jakie to dla niego trudne. Zastanawiam się, gdzie jest Jessica. Złośliwie zadaję sobie pytanie, czy po powrocie do domu pogładzi nową żonę po brzuchu i pomyśli o zastępstwie dla Faith.
– Jasne. Tylko muszę ją znaleźć.
Faith jednak mnie uprzedza, wypada zza rogu z sukienką zadartą na pupę. Poprawiam jej ubranie i zakładam kosmyk włosów za ucho.
– Tatuś chce się z tobą pożegnać.
Buzia jej się marszczy.
– Na zawsze?
– Nie – mówi Colin, przyklękając. – Słyszałaś sędziego. Będę cię widywał w weekendy. W co drugi weekend.
– To znaczy nie ten, ale następny.
Colin przyciska czoło do jej czoła.
– Właśnie.
To mogłam być ja. Colin zabierałby Faith do domu, a ja błagałabym o chwilę jej uwagi. Klęczałabym na jednym kolanie, z całej siły powstrzymując łzy.
Nigdy nie zrozumiem, jak to jest, że dzieci znają nas lepiej niż my siebie, że potrafią przytulić, kiedy najbardziej tego potrzebujemy, albo odciągają naszą uwagę, gdy ostatnia rzecz, na jakiej nam zależy, to skupianie się na własnych problemach. Faith gładzi ojca po policzku.
– Zawsze z tobą będę – mówi i wsuwa dłoń w kieszeń jego koszuli na piersi. – Dokładnie tutaj.
Pochyla się, zamyka oczy i całuje go w usta.
Malcolm Metz siedzi w samochodzie na parkingu przed swoją kancelarią w Manchesterze i zastanawia się, czy nie powinien jednak wrócić do domu. Zdaje sobie sprawę, że ludzie już wiedzą. Niewykluczone, że jego pozycja zdążyła subtelnie się obniżyć i teraz skazany będzie na negocjowanie transakcji zakupu nieruchomości lub kontrowersji związanych z testamentami.
– Cholera – mówi do swojego odbicia w lusterku wstecznym. – Wcześniej czy później i tak będę musiał to zrobić.
Wchodzi po dziwnie opustoszałych schodach do dziwnie opustoszałego holu. Zwykle kiedy wraca z sądu – do diabła, za każdym razem, kiedy wraca! – kłębi się tu tłum dziennikarzy czekających na dowcipny komentarz o łatwej wygranej. Stojący koło windy ochroniarz nawet nie mruczy na jego widok; Metz uznaje to za zwiastun tego, co dopiero nadejdzie.
– Panie Metz – mówi recepcjonistka, gdy Metz zamyka za sobą podwójne szklane drzwi. – Ma pan wiadomości z „Newsweeka”, „The New Yorkera”, „Timesa”, a także od Barbary Walters. – Słysząc to, Malcolm zwalnia. Czy oni zawsze rozmawiają z przegranymi?
– Dziękuję. – Kiwnięciem głowy wita współpracowników, przyjmując pozory pogrążonego w myślach. Całkowicie ignoruje swoją sekretarkę i wchodzi do gabinetu jak ranny lew, szukający schronienia w swojej norze. Przekręca klucz w drzwiach, czego nigdy wcześniej nie robił, zamyka oczy i kładzie głowę na biurku.
Ma nisztana ha – lajlo ha – ze me – kall ha – lajlos.
Dlaczego ta noc różni się od wszystkich innych nocy w roku?
Metz mruga. To słowa wypowiadane podczas sederu, wieczerzy paschalnej. Słowa, które wypowiadał, kiedy był w wieku Faith White, najmłodszy żydowski chłopiec w rodzinie. Słowa, których aż do tej chwili nie pamiętał.
Wolnymi, rozedrganymi ruchami wstaje i otwiera drzwi gabinetu na oścież.
Moja matka widzi to pierwsza.
– Dlaczego mi się wydawało, że oni wszyscy znikną?
Zatrzymuję samochód przed skrętem na podjazd. Na tylnym siedzeniu siedzi Faith, jest zdrowa, zaczynamy wszystko od nowa. Ale zwolennicy, prasa i członkowie sekty wciąż tu są, więcej ich niż przedtem. Policji nie ma, nikt nie oczyści nam drogi, żebyśmy mogły bezpiecznie przejechać. Wjeżdżam wolniutko na żwir; ludzie wyciągają ręce, przyciskają dłonie do okna przy Faith z cichym stukaniem.
– Stój – mówi Faith spokojnie.
– Co się stało? Boli cię coś?
Kiedy samochód nieruchomieje, ludzie wskakują na maskę. Walą w przednią szybę. Skrobią lakier, starając się dostać do środka.
– Pójdę – mówi Faith.
Moja matka natychmiast się sprzeciwia.
– Nie sądzę, młoda damo. Ci meszugene zadepczą cię, zanim się zorientują, co robią.
Ale Faith nie daje nam czasu na reakcję; otwiera drzwi i znika w rojącym się tłumie.
Ogarnia mnie panika. Odpinam pas i wysiadam, rozpychając ludzi, by uratować Faith. Teraz boję się o nią bardziej niż wtedy, gdy leżała w szpitalu, ponieważ ci ludzie nie chcą, żeby poczuła się lepiej. Oni chcą ją mieć na własność.
– Faith! – krzyczę, ale mój głos niknie w gwarze. – Faith!
Zaraz jednak tłum się rozstępu je, robiąc wąskie przejście, prowadzące do naszego domu. Faith stoi w połowie tej ścieżki.
– Widzisz? – mówi, machając do zebranych.
Jego postać otoczona jest promieniami księżyca i gwiazdami.
– Ojej – mówię, gdy Ian wchodzi do domu. – Skorzystałeś z frontowych drzwi.
– Więcej, wszedłem po schodach na ganek. I zepchnąłem z drogi co najmniej dziesięć osób. – Obejmuje mnie mocno w talii, tak że nasze nogi i czoła się stykają. – Musisz być szczęśliwa.
– Bardzo.
– Faith śpi?
– Tak.
Chwytam go za rękę i ciągnę w kierunku schodów.
– Oglądałam w dzienniku twoją konferencję prasową. Mówiłeś szalenie wymijająco.
Ian wybucha śmiechem.
– Boże, niektórych ludzi nie da się przekonać.
Splatam palce z jego palcami.
– Zasugerowałeś… że coś między nami jest.
– To nie ulega wątpliwości. W końcu wpuściłaś mnie frontowymi drzwiami.
– Naprawdę, Ianie – mówię cicho. – Co zamierzasz zrobić?
Nachyla się nade mną i czuję zapach nocy, wciąż obecny na jego skórze. Całuje mnie w policzek.
– Być z tobą.
Czuję, że policzki zalewa mi rumieniec.
– Nie o to pytałam.
Usta Iana przesuwają się po mojej szyi, krawędzi ucha. Potem cofa się i wpatruje we mnie. Oboje stoimy w absolutnym bezruchu.
– Dlaczego nie o to? – mówi z uśmiechem.
Mama myśli, że Faith śpi. Wie, bo dom sadowi się jak pulchna dama, układająca spódnice, skrzypiąc, trzeszcząc i wzdychając. Faith siada na łóżku i zapala lampkę na nocnym stoliku. Podciąga piżamę, krytycznie przyglądając się cienkiej drabince żeber, tęczowym siniakom, znaczącym miejsca po rurkach i igłach. Podnosi dłoń do lampy i dotyka skóry, gdzie był otwór. Teraz zniknął, nie ma nic prócz różowej miseczki dłoni.
– Boże – mówi cicho.
Nic.
Faith wodzi wzrokiem po pokoju.
– Boże?
Zrzuca pościel, staje na czworakach. Sprawdza pod łóżkiem, potem zbiera się na odwagę i otwiera drzwi ciemnej, bardzo ciemnej szafy. Słyszy tylko własny oddech i szum wentylatora z łazienki na korytarzu. Okrągłe głosy mamy i Iana, którzy rozmawiają na dole.
– Boże? – próbuje raz jeszcze.
Ale z tą samą swobodną pewnością, z którą wie, że za kilka godzin słońce wzejdzie, Faith wie także, że jest sama w tych czterech białych ścianach.
Nagle robi się jej bardzo zimno, zaczyna się bać. Okrywa się kołdrą i tupiąc głośno, biegnie przez pokój, by mama przyszła sprawdzić, co się u niej dzieje. Słyszy kroki na schodach, skrzypnięcie siódmego stopnia, szuranie butów, gdy mama wchodzi na dywan. Oblicza, ile czasu minie, nim znajdzie się pod drzwiami.
– Zadawali mnóstwo pytań – mówi Faith na tyle głośno, by jej słowa dotarły na korytarz, nie odrywając wzroku od smugi światła pod przymkniętymi drzwiami. – Ale z drugiej strony oni nigdy Cię nie widzieli. – Wstrzymuje oddech. Kącikiem oka widzi zmęczony uśmiech mamy, cienki jak ostrze noża.
Z walącym sercem i dłońmi zaciśniętymi na kołdrze Faith mówi do pustego pokoju, aż znowu słyszy głos matki na dole, aż jest całkowicie pewna, że nikt jej nie słucha.