Więcej jest wiary w szczerym wątpieniu
Niźli we wszystkich religiach gminu *.
Alfred Tennyson
27 września 1999
Kiedy redaktor wysyła Allena McManusa na sympozjum psychiatrów, ten spodziewa się sześciu dodatkowych godzin snu. Od czasu do czasu w hotelu Boston Harbor zbiera się tylu uczonych doktorów, że fakt ten zasługuje na wzmiankę w „The Boston Globe”. Nieważne, że Allen McManus zasadniczo zajmuje się pisaniem nekrologów – wysyłają właśnie jego. Najwyraźniej redaktor naczelny widzi związek: większość z tych przeklętych konferencji może zanudzić człowieka na śmierć.
Allen siedzi rozparty w ostatnim rzędzie. Zanotował już nazwiska uczestników; myśli, że to wystarczy na dwie linijki druku, na które zasługują. Gotów jest przykryć twarz kapeluszem i zapaść w drzemkę, kiedy miejsce na podium zajmuje atrakcyjna kobieta. W Allenie budzi się ciekawość. W końcu pomimo wykonywanego fachu jeszcze nie umarł. Większość mówców na tego rodzaju konferencjach to stare pryki, przypominają mu na zmianę ojca i księży z dzieciństwa spędzonego na Południu, którzy bili go po łapach, kiedy jako ministrant nie całkiem spełniał oczekiwania. Poprawia się na siedzeniu, po raz pierwszy tego dnia zainteresowany miejscem, w którym przebywa.
Kobieta jest szczupła, ma delikatne kości, obcięte prosto włosy, założone za uszy.
– Dzień dobry, jestem doktor Mary Keller.
Allen obserwuje, jak kobieta spuszcza wzrok na notatki, waha się.
– Panie i panowie – mówi – ze względu na nietypowy temat, który mam zamiar państwu przedstawić, nie odczytam przygotowanego wcześniej artykułu. Zamiast tego opowiem o dwóch przypadkach. Pierwszy to moja aktualna pacjentka, siedmiolatka, którą matka przyprowadziła na leczenie. Pacjentka stworzyła sobie wyimaginowaną przyjaciółkę, którą nazywa Bogiem. Przypadek drugi miał miejsce ponad trzydzieści lat temu. – Doktor Keller opowiada o dziewczynce ze szkółki parafialnej, którą za karę zmuszano do długotrwałego klęczenia. Mówi o dniu, kiedy pięciolatka poczuła, jak coś się koło niej porusza, coś ciepłego i dużego, choć kiedy się odwróciła, nikogo nie było.
– Pytanie, które wam dzisiaj zadaję – ciągnie doktor Keller – brzmi następująco: Jeśli nie istnieją fizyczne uwarunkowania urojeń, jeśli nie istnieje schemat umożliwiający zakwalifikowanie określonych zachowań jako choroby psychicznej, jaka diagnoza nam pozostaje?
Allen widzi, że lekarze w rzędzie przed nim nieznacznie poprawiają się na siedzeniach. Cholera jasna, myśli, odgadując, dokąd zmierza doktor Keller. Ta kobieta popełnia zawodowe samobójstwo.
– Jeśli wykluczymy chorobę psychiczną i fizyczną, to czy w kompetencjach psychiatry pozostaje uwiarygodnienie takich zachowań? Uznanie, że urojenie w istocie jest wizją? – Doktor Keller wolno przesuwa wzrokiem po sparaliżowanej z niedowierzania widowni. – Zadaję wam to pytanie, ponieważ wiem z całą pewnością, że przynajmniej jedna, jeżeli nie obie pacjentki, mówi prawdę. Wiem to, bo ta dziewczynka klęcząca w kaplicy i czująca coś… coś, czego nie da się opisać… to byłam ja. I dlatego, że kiedy trzydzieści lat później w moim gabinecie pojawiła się mała pacjentka, znowu to poczułam.
Allen McManus z wysiłkiem odrywa wzrok od doktor Keller, wymyka się z sali i dzwoni do swojego wydawcy.
Colin obserwuje Jessicę, która w sali odlotów po raz setny sprawdza bilety. W eleganckim kostiumie i z laptopem w walizeczce wygląda jak kobieta w podróży służbowej – właściwie wygląda jak sam Colin. Patrząc na nią, nikt by się nie domyślił, że na zakończenie dziesięciodniowej konferencji w Las Vegas planuje ślub w kaplicy dla zmotoryzowanych oraz tygodniowy miesiąc miodowy w kasynach.
– Jesteś podniecony? – mruczy Jessica, przytulając się do niego. – Bo ja tak.
– Ja… uch… muszę na chwilę… – Colin uśmiecha się do niej i rusza w kierunku męskiej toalety. Sam nie wie, co właściwie czuje na myśl o ślubie w Las Vegas. Udzielony przez byle sędziego pokoju, z sobowtórem Elvisa śpiewającego serenadę i bukietami po pięć dolarów sztuka, bez dwóch zdań będzie zasadniczo odmienny od ślubu z Mariah.
To był pomysł Jessiki. I tak jechali do Vegas na konferencję.
– A poza tym – roześmiała się, gładząc brzuch – pomyśl, jakie historie będziemy mieli mu do opowiedzenia.
Colin zastanawia się teraz, czy jego małżeństwo z Mariah mogłoby przetrwać, gdyby poślubił ją w kaplicy Księżycowej Poświaty w Vegas, a nie u Świętego Tomasza w Wirginii z większą pompą niż na królewskim ślubie. Gdyby był chętny do odtańczenia… jakże się to nazywa… a tak, hory, albo zmiażdżenia obcasem kieliszka, gdyby tylko z góry nie założył, że jego sposób jest jedynym właściwym, może różnice między nimi nie stałyby się tak wyraźne. Ponieważ jednak było inaczej, Colin wini siebie za to, co przytrafiło się jego byłej żonie. Tak usilnie żądał, by dopasowała się do jego życzeń, że w rezultacie się złamała.
Zamiast wejść do toalety, siada w wąskiej budce telefonicznej i dzwoni do swojego dawnego domu.
– Mariah – mówi, kiedy była żona odbiera. Następuje krótka przerwa.
– Colin.
Chociaż on stara się tego nie słyszeć, w jej głosie brzmi nuta radości. Jak zawsze czuje się niezręcznie. Kto przy zdrowych zmysłach chce być zbawcą drugiej osoby?
Colin przyciska czoło do metalowej ścianki i stara się odnaleźć słowa, które musi wypowiedzieć, ale zamiast tego pyta:
– Jak plecy Faith?
– O wiele lepiej. Już nosi bluzki.
– To dobrze.
W ciszy, która zapada, Colin nagle przypomina sobie, jak źle Mariah reagowała na pauzy w ich rozmowach. Natychmiast zaczynała paplać o niczym, wolała to, niż czekać, aż cisza dobiegnie końca. Teraz wszakże nic nie mówi, jakby próbowała utrzymać w sekrecie tyle samo co Colin.
– U ciebie wszystko w porządku? – pyta wreszcie Mariah.
– Tak. Jadę do Vegas na konferencję.
– Och – mruczy cicho, a Colin wie, że przez to jedno słówko chciała powiedzieć: „Jak to możliwe, że twoje życie toczy się dalej?”. – W takim razie pewnie chciałbyś porozmawiać z Faith?
– Czy to… czy mógłbym?
– Jesteś jej ojcem, Colin. Naturalnie że możesz.
W słuchawce coś trzeszczy i nim Colin ma czas otworzyć usta, odzywa się Faith.
– Cześć, tatusiu.
– Cześć, pierniczku. – Colin owija metalowy sznur wokół ramienia. – Chciałem ci powiedzieć, że wyjeżdżam na kilka tygodni.
– Ciebie nigdy tu nie ma.
Colina uderza prawda zawarta w tych słowach. Przy podróżach, których wymaga od niego praca, jego wspomnienia o Faith – a przypuszczalnie także jej o nim – pełne są pożegnań i powrotów.
– Ale zawsze za tobą tęsknię.
– Ja też za tobą tęsknię. – Faith kicha i oddaje słuchawkę matce.
– Przepraszam – mówi Mariah. – Ostatnio jest trochę nieprzewidywalna.
– To zrozumiałe.
– Jasne.
– To tylko dziecko.
– Wiem. Jestem przekonana, że cieszy się z twojego telefonu.
Colin dziwi się, jak obco oboje brzmią: dawniej słowa żony zalewały go niczym fale plażę, nieustanna paplanina o bonach z pralni, szkolnych zebraniach i obniżkach cen w sklepie spożywczym, której w gruncie rzeczy nigdy nie słuchał, nigdy nie zauważał, dopóki nie ucichła, i dopiero wówczas przekonał się, że tkwi po szyję w ruchomych piaskach swojego małżeństwa. Zastanawia się, jak to możliwe, by w okamgnieniu przejść od słów tak bezmyślnie rzucanych jak drobne do kieszeni do sytuacji, gdy najbardziej nawet obojętna rozmowa wyczerpuje cię do cna.
– Więc… to wszystko? – Mariah waha się przez ułamek sekundy, nim dodaje: – Czy chciałeś ze mną o czymś porozmawiać?
Jest tyle rzeczy do omówienia: ślub, jak Mariah sobie radzi, jak dziwne wydaje się to, że choć dzieli ich wiele mil, on ma wrażenie, jakby zerkał przez wysoki mur.
– To wszystko – odpowiada Colin.
29 września 1999
Ian płaci trzem osobom wyłącznie za czytanie gazet z większych miast Stanów Zjednoczonych i Europy. Codziennie o ósmej rano asystenci powinni stawić się u niego z relacjami o co najmniej dwóch wątpliwych mistycznych przypadkach. Jego tournee z kampanią na rzecz antyodnowy trwa już dwa tygodnie; siedzą rano w ciasnej przyczepie.
– Dobra – zwraca się Ian do Davida, najmłodszego z podwładnych – co wygrzebałeś?
– Dwugłowa kura i siedemdziesięciopięcioletnia kobieta, która urodziła dziecko.
– Daj spokój – parska drwiąco Yvonne. – Chodzi o tę kobietę z Florydy.
Na Ianie historia też nie robi większego wrażenia.
– A ty masz coś lepszego?
– Kręgi w zbożu w Iowa.
– Nie chcę się w to mieszać. Wiara w Boga i wiara w kosmitów to dwie zupełnie różne sprawy. Wando?
– Na dnie studni w Montanie pojawiło się dziwne źródło światła.
– Wygląda na odpady radioaktywne. Coś jeszcze?
– Prawdę mówiąc, tak. W Bostonie doszło do niejakiego poruszenia na sympozjum psychiatrycznym.
Ian uśmiecha się.
– O co chodziło?
– Jedna z lekarek wygłosiła tezę, że jeśli urojenia nie da się obalić, to może jest prawdziwe.
– Oto psychiatra w sam raz dla mnie. A o jakie urojenie dokładnie chodzi?
– Lekarka ma małą pacjentkę, która twierdzi, że objawia jej się Bóg.
– Naprawdę? – pyta Ian z ożywieniem. – Co to za dziewczynka?
– Nie wiem. Psychiatrzy nie podają nazwisk osób na takich sympozjach. Mówią o nich jako o „pacjentach”. – Wanda wsuwa dłoń do kieszeni dżinsów. – Ale mam nazwisko lekarki – oznajmia, podając Ianowi kartkę.
– Pani Mary Margaret Keller – czyta Ian. – Nie jest w stanie obalić urojenia, tak? Pewnie tę dziewczynkę badało już z pięćdziesięciu jej kolegów po fachu. Teraz potrzebuje kogoś takiego jak ja.
Rozlega się pukanie do drzwi i rabin Weissman unosi głowę znad książek. Z jękiem uświadamia sobie, że jest dziesiąta. Pora na kolejną sesję z Rothmanami.
Przez ułamek sekundy myśli, czy nie udać, że go nie ma. Najbardziej ze wszystkiego nie znosi słuchania, jak Rothmanowie obrzucają się obelgami z taką jadowitą mocą, że rabin boi się, iż sam oberwie w tym krzyżowym ogniu. Rozumie rolę rabina, którego obowiązkiem jest pomoc członkom kongregacji, ale to? Terapia małżeńska? Rabin kręci głową. To raczej ćwiczenia w strzelaniu do celu.
Westchnąwszy, rabin Weissman uśmiecha się i otwiera drzwi gabinetu. Zdumiony i zbity z tropu patrzy, jak Eve i Herb Rothmanowie całują się w korytarzu.
Odsuwają się od siebie, z zakłopotaniem przepraszając. Rabin z niedowierzaniem patrzy, jak Rothmanowie przyciągają ku sobie fotele i dopiero wtedy siadają. Przecież to nie może być ten sam mężczyzna, który w zeszłym tygodniu nazwał żonę podstępną krową, zamierzającą go oskubać z ciężko zarobionych pieniędzy. To nie może być ta sama kobieta, która w zeszłym tygodniu oznajmiła, że jeśli następnym razem mąż wróci do domu, śmierdząc jak cały harem, ona w środku nocy odetnie mu bajcym.
– No więc?… – Rabin pytająco unosi brew. Palce Eve mocniej splatają się z palcami męża.
– Ach – mówi nieśmiało – czy to nie cudowne?
– Bardziej niż cudowne – entuzjazmuje się Herb. – Nie chodzi o to, że cię nie kochamy, rabbi, ale twoje rady nie będą nam już potrzebne.
Rabin Weissman uśmiecha się.
– Taki rodzaj odrzucenia lubię najbardziej. Ale powiedzcie, co spowodowało tę zmianę?
– Trudno powiedzieć – waha się Eve. – Po prostu zaczęłam inaczej czuć.
– Ja też – dodaje Herb.
O ile rabina nie myli pamięć, w czasie ostatniego spotkania musiał rozdzielić tych dwoje, rzucających się na siebie niczym bokserzy w ringu, żeby nie zrobili sobie krzywdy. Rothmanowie chwilę rozmawiają, po czym życzą rabinowi wszystkiego najlepszego i wychodzą z gabinetu. Rabin Weissman odprowadza ich wzrokiem, kręcąc głową. Doprawdy, to dzieło Boga. Nawet On pewnie stawiałby na to, że inaczej małżeństwa Rothmanów nie da się uratować.
Rabin wie, że powodem nie mogły być żadne jego słowa – przecież pamiętałby wyraźnie, gdyby w tej sprawie doszło do przełomu. Zanotowałby to na żółtej przylepnej karteczce albo w swoim kalendarzu, tymczasem w terminarzu nic nie ma.
Nic poza porą spotkania z Rothmanami oraz zapisanym poniżej, przy godzinie jedenastej, nazwisku małej Faith White.
Faith budzi się w środku nocy i zwija dłonie w pięści. Cicho jęczy, bo bardzo ją bolą, tak samo jak w najmroźniejszy dzień zeszłej zimy, gdy sprowokowana przez Betsy Corcoran chwyciła słup i skóra prawie przymarzła jej do metalu. Faith przewraca się na bok i wsuwa dłonie pod poduszkę, gdzie pościel wciąż jest chłodna.
Ale to też nie pomaga. Faith wierci się i rozważa, czy wstać i pójść się wysiusiać, skoro i tak nie śpi, czy raczej czekać, aż dłonie przestaną ją boleć. Nie chce na razie iść do mamy. Kiedyś wstała w środku nocy, bo stopy miała jak arbuzy i całe ścierpnięte, ale mama jej powiedziała, że to tylko mrowienie, i kazała wrócić do łóżka. Faith sprawdziła: na podłodze wcale nie było żadnych mrówek, żadna też nie przykleiła się jej do stopy.
Dziewczynka znowu przekręca się na bok i widzi swoją opiekunkę, siedzącą na krawędzi łóżka.
– Ręce mnie bolą – jęczy i wyciąga dłonie przed siebie. Opiekunka nachyla się, by popatrzeć.
– Już niedługo przestaną cię boleć – obiecuje.
Faith czuje się lepiej. Tak jak po tych malutkich tabletkach, które mama jej daje, kiedy jest chora i rozpalona. Faith patrzy, jak opiekunka unosi wpierw jej lewą, potem prawą dłoń i całuje w sam środek. Usta ma tak ciepłe, że Faith podskakuje i próbuje cofnąć ręce. Widzi, że pocałunki opiekunki pozostawiły czerwone kręgi. Myśląc, że to szminka, Faith próbuje zetrzeć je kciukiem, ale nie chcą zejść.
Opiekunka starannie zamyka palce Faith w piąstki. Faith śmieje się; podoba jej się pomysł zatrzymania w dłoni pocałunków.
– Widzisz, jak cię kocham – mówi opiekunka i Faith zasypia uśmiechnięta.
30 września 1999
Byłoby miło, gdyby Ian mógł powiedzieć, że szósty zmysł do odkrywania oszustw doprowadził go wprost do Faith White, ale to nie jest prawda. Jak wszyscy mistrzowie planowania, dobrze wie, że najlepszym sposobem na zdobywanie informacji jest wtykanie nosa w każde drzwi. Kiedy więc doktor Keller odrzuca propozycję spotkania, Ian wprowadza w życie plan B.
Pół godziny zabiera znalezienie magazynu w miejscowym szpitalu. Dziesięć minut trwa przekazanie Yvonne najważniejszych informacji, później dziewczyna, ubrana w czysty pielęgniarski uniform, znika za szklanymi drzwiami.
Wraca kwadrans później, twarz jej promienieje.
– Poszłam prosto do pielęgniarki w gabinecie rezonansu magnetycznego i powiedziałam jej, że doktor Keller nie dostała jeszcze wyników badania siedmioletniej pacjentki. A pielęgniarka mówi na to: „Och, Faith White?”, sprawdza w komputerze i odpowiada, że wyniki wysłano tydzień temu. Faith White – powtarza Yvonne. – Tak po prostu.
Ian już zrobił następny krok. Otwiera książkę telefoniczną, po czym wyjmuje telefon komórkowy i dzwoni do pierwszej osoby z długiej listy White'ów.
– Witam. Szukam matki Faith White. Och, bardzo przepraszam.
Dwie następne próby też okazują się porażką. Wreszcie trafia na automatyczną sekretarkę.
– Tu dom Colina, Mariah i Faith. Proszę zostawić wiadomość, Ian zakreśla adres i spogląda na swoich podwładnych.
– Bingo.
Niełatwo poruszać się po Nowym Kanaanie. Z wyjątkiem Main Street, która na obu końcach łączy się z solidniejszą i bardziej użyteczną trasą numer 4, niewiele tu znaków charakterystycznych. Szkoła, posterunek policji, salon fryzjerski, kancelaria adwokacka i Donut King to wartownicy, dzięki którym wiesz, że przejeżdżasz przez Nowy Kanaan. Jeśli jednak nie znasz wąskich dróżek, przecinających pola kukurydziane, albo krętych ścieżek, wijących się po Bear Mountain, nie wiesz nawet, że omijasz zabudowania gospodarcze i stare farmy, w których mieszka ludność Nowego Kanaanu.
Członkowie Zakonu Wielkiej Pasji roją się wokół Donut Kinga. Zmęczeni i zirytowani po wędrówce z Sedony, sprawiają wrażenie, że bardziej im zależy na znalezieniu najbliższej toalety niż nowego Mesjasza – a przecież to sprowadziło ich do Nowego Kanaanu. Brat Heywood, ich przywódca, przechodzi na drugą stronę Main Street, szukając parceli należącej do farmy Holsteina. Nowy Kanaan, myśli. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Ale prawdę mówiąc, nie ma pojęcia, czy przywiódł swoją trzódkę we właściwe miejsce. Mesjasz równie dobrze może przebywać w Nowej Anglii, Nowym Jorku, Nowym Brunswicku. Wyjmuje z kieszeni runy i rzuca na ziemię. Pocierając jeden z rzeźbionych kamieni kciukiem, omal się nie dusi w chmurze kurzu i żwiru.
Kiedy zza zakrętu z nadmierną prędkością wyjeżdża samochód kempingowy, brat Heywood cofa się gwałtownie i przewraca. Wstaje, przysłania oczy i próbuje odczytać numer rejestracyjny – co nie znaczy, że ma zamiar zgłosić na policję nieuważnego kierowcę, przed kilku laty bowiem przyjął filozofię nieinterwencjonizmu, ale trudno się wyzbyć dawnych nawyków. Zaraz jednak jego wzrok przyciąga nie niebieska tablica rejestracyjna, lecz jaskrawa kula ognia, wymalowana na tylnych drzwiach.
Brat Heywood chowa runy do kieszeni kaftana i z drugiej kieszeni pośpiesznie wyjmuje składaną lornetkę.
LAN FLETCHER, czyta. POSZUKIWANIE PRAWDY.
Ha, człowiek musiałby mieszkać w ziemiance, żeby nie znać nazwiska Iana Fletchera. Jego twarz widnieje na billboardzie na obrzeżach Sedony, jego program przedstawia królestwo, które nadejdzie. W gruncie rzeczy Heywood widzi siebie w roli teleateisty – gotów jest przeciwstawić się systemowi i znosić publiczne ośmieszenie w imię religii. Jedyna różnica polega na tym, że brat Heywood spodziewa się zupełnie innego zakończenia niż Ian Fletcher.
Tak czy owak, wie, w jaki sposób Fletcher zarabia na życie, i słyszał o antyewangelicznym tournee po kraju. Do głowy przychodzi mu tylko jeden powód, dla którego Fletcher mógł przyjechać do Nowego Kanaanu w New Hampshire, a to oznacza, że Zakon nie odbył swojej wycieczki dla przyjemności. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, brat Heywood przykłada lornetkę do oczu i w myślach kreśli mapę do odległego białego domu, przy którym karawan w końcu się zatrzymuje.
W czwartek Mariah przez cały poranek ogląda na wideo film „Tajemnica klasztoru Marii Magdaleny” i późno wyjeżdża na zakupy. Kiedy parkuje przed szkołą, żeby odebrać Faith, bagażnik ma wyładowany żywnością. Rozlega się dzwonek i Mariah zajmuje zwykłą pozycję pod wielkim klonem koło huśtawek dla pierwszej klasy, ale Faith nie wychodzi. Mariah czeka, aż ostatnie dziecko wybiegnie ze szkoły, po czym idzie do sekretariatu.
Faith kuli się na fioletowej sofie koło biurka sekretarki. Płacze, legginsy ma podarte na kolanach, kosmyki włosów wysunęły się z warkoczy i przykleiły do wilgotnych policzków. Naciąga rękawy, kryjąc w nich zwinięte w piąstki dłonie. Ociera nos przedramieniem.
– Mamusiu, mogę już nie chodzić do szkoły?
Mariah czuje, jak serce jej się ściska.
– Przecież uwielbiasz szkołę – mówi, klękając koło córki, by ją pocieszyć, a zarazem zasłonić przed wzrokiem wyraźnie zaciekawionej sekretarki. – Co się stało?
– Wyśmiewają się ze mnie. Mówią, że jestem wariatka.
„Wariatka”. Przepełniona słusznym gniewem Mariah obejmuje córkę.
– A dlaczego mieliby tak mówić?
Faith kuli ramiona.
– Bo słyszeli, jak mówię do… niej.
Mariah zamyka oczy i w duchu błaga – kogo? – by szybko to rozwiązał. Stawia Faith na nogi i trzymając za zasłoniętą rękawem dłoń, wyprowadza z sekretariatu.
– Wiesz co? Może jutro nie pójdziesz do szkoły. Możemy cały dzień spędzić we dwie.
Faith unosi buzię ku matce.
– Naprawdę?
Mariah potakuje.
– Czasami z babcią urządzałyśmy sobie takie specjalne wakacje.
Szczęki jej się zaciskają, kiedy przypomina sobie, jak matka to nazywała: dzień zdrowia psychicznego.
Jadą krętymi uliczkami Nowego Kanaanu. Faith powoli, we fragmentach, zaczyna opowiadać o wydarzeniach w szkole. Przy skręcie na podjazd Mariah otwiera okno samochodu i zabiera pocztę, obrzucając wzrokiem zaparkowane wzdłuż ulicy samochody. Turyści albo obserwatorzy ptaków, którzy stąd ruszają na pola. Często się ich tu widuje. Mariah jedzie dalej. Widzi tłum otaczający dom.
Są tam furgonetki i samochody osobowe. Na litość boską! Jest nawet wielki, wymalowany samochód kempingowy.
– Ojej! – Faith wstrzymuje oddech. – Co się dzieje?
– Nie mam pojęcia – odpowiada Mariah nerwowo. Wyłącza silnik i wysiada z samochodu prosto w niemal dwudziestoosobową grupę ludzi. Momentalnie błyskają flesze, pytania śmigają niczym oszczepy.
– Czy pani córka jest w samochodzie?
– Czy Bóg jest z nią?
– Czy pani też widzi Boga?
Kiedy Faith otwiera drzwi, pytania ustają. Mariah patrzy, jak córka wysiada i przystaje zdezorientowana na wysypanej łupkiem dróżce, prowadzącej do domu. Wzdłuż niej stoi kilkanaścioro mężczyzn i kobiet w kaftanach. Wszyscy pochylają głowy, kiedy Faith patrzy w ich kierunku. Nieco dalej za nimi jakiś mężczyzna pali cienkiego papierosa. Jego twarz wydaje się Mariah znajoma. Uświadamia sobie, że widziała go w telewizji: Ian Fletcher we własnej osobie opiera się o jej dziką jabłoń.
I nagle Mariah dokładnie wie, co tu się dzieje. Jakimś sposobem ludzie dowiedzieli się o Faith. Czując mdłości, obejmuje córkę ramieniem i prowadzi na ganek. Wciąga Faith do domu i zamyka drzwi na klucz.
– Skąd oni się tu wzięli? – Faith wygląda przez szybkę, ale matka szarpie ją w głąb korytarza, nim ludzie na dworze zdążyli dziewczynkę zobaczyć.
Mariah pociera skronie.
– Idź do swojego pokoju i odrób lekcje.
– Nie mam nic zadane.
– Więc coś sobie znajdź! – burczy Mariah. Idzie do kuchni i bierze telefon, czując łzy napływające do oczu. Musi zadzwonić na policję, ale najpierw wybiera inny numer. Kiedy matka się zgłasza, Marian zaczyna płakać.
– Przyjedź, proszę – mówi i rozłącza się.
Siedzi przy kuchennym blacie z palcami rozpostartymi na zimnych kafelkach. Liczy do dziesięciu. Myśli o mleku, brzoskwiniach i brokułach, które już zaczynają się psuć w bagażniku jej samochodu.
Ian Fletcher świetnie wykonuje swoją pracę. Jest bezwzględny, zmotywowany, skoncentrowany. Dlatego też kieruje wzrok na dziewczynkę, swój następny temat, kiedy ta wysiada z samochodu.
Ale jego uwagę zwraca kobieta obok Faith White. Wyraz przerażenia na jej twarzy, nieświadomy wdzięk, instynktowne objęcie córki – wszystko to przykuwa spojrzenie Iana. Jest drobna, ma delikatne kości i włosy koloru złota, które uczesane gładko, odsłaniają twarz bladą i bez makijażu, przypuszczalnie najśliczniejszą rzecz, jaką Ian widział od czasu, gdy oglądał wodospady w Ameryce Południowej. Nie jest klasyczną pięknością, nie jest doskonała, ale w pewnym sensie to czyni ją jeszcze bardziej interesującą, Ian potrząsa głową, by oczyścić głowę z tych myśli. Przecież umawia się z modelkami i gwiazdami filmowymi – nie powinien tracić głowy dla kobiety o twarzy anioła.
Anioła? Ta myśl jest zdradziecka, dziwaczna. To przez ten przeklęty karawan, dochodzi do wniosku Ian. Spędzanie nocy na gąbce zamiast na materacu w luksusowym hotelu pogarsza jego bezsenność do punktu, w którym nie potrafi jasno myśleć, do punktu, w którym ktokolwiek z parą chromosomów X staje się atrakcyjny.
Ian skupia się na Faith White, która idzie objęta ramieniem matki. Potem jednak popełnia błąd i unosi wzrok – i jego oczy spotykają spojrzenie Mariah White. Chłodne, zielone, rozgniewane. Niechaj bitwa się rozpocznie, myśli Ian, nie chcąc i nie potrafiąc oderwać od niej spojrzenia, dopóki ona stanowczym gestem nie zamyka drzwi.
– Nazwijcie jedną rzecz, inną niż istnienie Boga, którą przyjmujemy na ślepą wiarę – mówi Ian wyzywająco. Jego głos wznosi się jak wezwanie do wojny ponad małą grupką słuchaczy. Wieść o obecności Iana przyciągnęła gapiów, którzy dołączyli do dziennikarzy. – Nic takiego nie ma! Po prostu nic! Nawet to, że słońce codziennie wschodzi. Wiem, że tak będzie, ale mogę to naukowo udowodnić. – Opiera się o balustradę drewnianego podium, które pośpiesznie zbudowano koło karawanu z myślą o takich medialnych momentach jak ten. – Czy mogę udowodnić, że Bóg istnieje? Nie.
Kątem oka obserwuje ludzi szepczących do siebie, może nawet zastanawiających się, dlaczego właściwie chcieli zobaczyć czyniącą cuda Faith White.
– Wiecie, czym jest wiara, religia? – Patrzy znacząco na odzianych w szkarłat członków Zakonu Wielkiej Pasji, zbitych w gromadkę z pogardliwymi minami. – To kult. Kto daje ludziom religię? Rodzice robią nam pranie mózgu, kiedy mamy cztery, pięć lat i jesteśmy najbardziej chłonni na fantastyczne idee. Mówią nam, że musimy wierzyć w Boga, więc wierzymy. – Ian wskazuje dom White'ów. – I słowo małej dziewczynki, która, jak mógłbym dodać, jest akurat w odpowiednim wieku, żeby wierzyć też we wróżki, gobliny i wielkanocnego zajączka, wystarczy, żeby was przekonać? – Spogląda na tłum z wyrachowaniem. – Pytam was wszystkich: W co jeszcze wierzymy ślepą wiarą? – Uśmiecha się, gdy odpowiada mu głębokie milczenie. – Cóż, pozwólcie, że wam pomogę. Ostatnią rzeczą, w którą wierzyliście absolutnie i niewzruszenie, był… Święty Mikołaj. – Unosi brwi. – Nieważne, jak nieprawdopodobne się to wydawało, nieważne, ile mieliśmy dowodów, że jest przeciwnie, jako dzieci chcieliśmy wierzyć i wierzyliśmy. A choć porównanie zabrzmi brutalnie, całkiem podobnie jest z wiarą w Boga. Obaj zapewniają łaski w zależności od tego, czy byliśmy grzeczni, czy nie. Obaj działają, nie pokazując się ludziom. Obaj polegają w ogromnym stopniu na pomocy istot mitycznych, elfów w pierwszym przypadku, aniołów w drugim. – Ian świadomie patrzy w oczy jednemu z członków sekty, jednemu z dziennikarzy, jednej matce tulącej niemowlę. – Więc jak to się stało, że nikt z was obecnie nie wierzy w Świętego Mikołaja? Cóż, dojrzeliście i zrozumieliście, jak nieprawdopodobna jest cała ta historia. Święty Mikołaj z dziedziny faktów przeszedł do królestwa wspaniałych opowieści, takich, które warto przekazać dzieciom. W ten sam sposób rodzice, kiedy byliście mali, opowiadali wam o Bogu. – Przez chwilę się waha, pozwalając, by cisza zgęstniała. – Czy nie widzicie, że Bóg także jest mitem?
Millie Epstein trzaska gwałtownie drzwiami. Z tego, co widzi, piękny stary dom Mariah otoczony jest przez bandę szaleńców. Co najmniej dwadzieścia osób roi się na długim podjeździe, niektóre są nawet tak bezczelne, że depczą trawnik przed gankiem. Są wśród nich jacyś ludzie w dziwacznych czerwonych koszulach nocnych, kilkoro ciekawskich sąsiadów oraz ekipy z dwóch vanów z nazwami stacji telewizyjnych, wypisanymi na drzwiach. Millie odpycha ich wszystkich i dociera na ganek, gdzie stoi komendant policji.
– Thomas – mówi – co to za cyrk?
Komendant wzrusza ramionami.
– Sam dopiero co przyjechałem, pani Epstein. Z tego, co wiem od dziennikarzy, jedni twierdzą, że pani wnuczka jest Jezusem czy czymś w tym rodzaju. A ten facet z kolei mówi, że Faith nie tylko nie jest Jezusem, ale że Jezus wcale nie istnieje.
– Możemy ich przepędzić z trawnika Mariah?
– Już miałem to zrobić – przyznaje komendant. – Oczywiście nie mogę im zabronić przebywania na ulicy. To droga publiczna.
Millie przygląda się tłumowi.
– Możemy porozmawiać z Faith? – krzyczy jeden z dziennikarzy. – Niech pani ją wyprowadzi!
– Tak!
– I matkę też!
Głosy wznoszą się, przerażona Millie może tylko słuchać. Potem jednak krzyżuje ręce na piersi i wpatruje się w tłum.
– To prywatna posiadłość, nic tu po was. I mówicie o dziecku. Dziecku. Naprawdę wierzycie w słowa siedmiolatki?
W pierwszym rzędzie ktoś wolno, z rozmysłem klaszcze.
– Moje gratulacje, proszę pani – mówi przeciągle Ian Fletcher. – Racjonalne stwierdzenie w samym środku zawieruchy. Wyobraźcie to sobie.
Przesuwa się w zasięg wzroku Millie, idzie ku niej. Millie go rozpoznaje – to Ian Fletcher z telewizji – i wie, że pomimo jego urody i melodyjnego głosu popełniła straszną pomyłkę, uważając go za atrakcyjnego. Millie rzuca tłumowi okruch zwątpienia, tak by mogli się karmić czymś innym poza jej wnuczką. Ale ten mężczyzna… ten mężczyzna sieje wątpliwości, żeby jedli mu z ręki.
– Proponuję, żeby pan stąd poszedł – mówi surowo Millie. – Moja wnuczka to nie pańska sprawa.
Ian Fletcher uśmiecha się promiennie.
– Rzeczywiście? Więc nie wierzy pani własnej wnuczce? Jak sądzę, wie pani, że dziecko twierdzące, iż rozmawia z Bogiem, jest tylko… dzieckiem twierdzącym, iż rozmawia z Bogiem. Żadnych dzwonów, śpiewów ani nawet cudów. Jedynie grupka sekciarzy, którzy i tak są o krok od kompromitacji. Ale to całą pewnością nie wystarczy, by się z tego powodu gorączkować, prawda?
Posmarowane miodem słowa biegną do Millie i sprawiają, że nogi wrastają jej w ganek.
– Szanowna pani, takie kobiety lubię.
Millie mruży oczy i otwiera usta, a potem przyciskając dłonie do piersi, pada na ziemię do stóp Iana.
Mariah otwiera gwałtownie drzwi i klęka przy matce.
– Mamo! – krzyczy, potrząsając ją za szczupłe ramiona. – Zadzwońcie po karetkę!
Tu i tam błyskają flesze. Ignorując je, Mariah pochyla się nisko nad matką, przysuwa ucho do jej ust. Ale nie czuje oddechu, ani jeden włos na głowie się nie porusza. To jej serce, jej serce, Mariah to wie. Ściska dłoń matki, przekonana, że jeśli choć odrobinę rozluźni uchwyt, straci ją.
Chwilę potem karetka na sygnale pędzi podjazdem, rozpryskując kołami żwir. Podjeżdża tak blisko, jak pozwalają na to furgonetki i ciężarówki telewizyjne, samochody i karawan. Sanitariusze wbiegają na ganek. Jeden delikatnie odsuwa Mariah, drugi zaczyna reanimację.
– O Boże – szepcze cieniutkim głosem Mariah. – O Boże. Boże. O Boże.
„Och, stróżu. Stróżu. Och, mój stróżu”. Głowa Faith wychyla się z ukrycia, w którym kuli się od chwili, gdy wymknęła się z domu. Jej prośby brzmią podobnie do próśb mamy, i po raz pierwszy uświadamia sobie, że mówi na głos.
Ian obserwuje, jak Mariah White przez łzy dyskutuje z sanitariuszami, którzy nie chcą zabrać Faith do karetki. Wtrąca się komendant policji i obiecuje, że przywiezie małą, gdy tylko pojawią się posiłki i usuną ludzi sprzed jej domu. Z dłońmi w kieszeniach patrzy, jak karetka odjeżdża.
– Dobra robota.
Ian podskakuje lekko i odwraca się. Producent podaje mu kluczyki do samochodu.
– Masz. Załatw na wieczór relację.
Z doprowadzenia starej kobiety do zawału.
– No cóż – odpowiada Ian. – Trudno o większy fart.
– Więc na co czekasz?
Ian chwyta kluczyki.
– Jasne. – Szybko dostosowuje się do oczekiwań Jamesa i szuka wzrokiem jego bmw. Nie fatyguje się nawet wołaniem operatora, bo wie, że nie wpuszczą go do szpitala.
– Nie próbujcie wlec się za mną przyczepą! – woła i odjeżdża.
W poczekalni izby przyjęć ogląda rozmyte obrazy na ekranie telewizora nastawionego na kanał z kreskówkami. Nigdzie nie ma śladu Mariah White. Dziesięć minut później przyjeżdża Faith w towarzystwie młodego policjanta. Siedzą kilka rzędów dalej, co jakiś czas Faith odwraca się na krześle i patrzy na Iana.
To go irytuje, Ian nie ma nadmiernie rozbudowanego sumienia, dlatego jego praca rzadko wprawia go w nastrój kontemplacyjny. W końcu zwykle najbardziej rozjątrza przeklętych baptystów z Południa, do których sam dawniej się zaliczał; obecnie uważa, że ponieważ tak gorliwie połykają dzienne dawki Jezusa, dobrze im zrobi, jeśli od czasu do czasu udławią się poczuciem własnej nieomylności. Raz kobieta zemdlała w samym środku jednej z jego mów w Central Parku, ale to zupełnie inna sprawa. Babcia Faith White – Ian nawet nie zna jej nazwiska – cóż, to, co się zdarzyło, po części zdarzyło się z powodu tego, co powiedział i zrobił.
„To historia – mówi sobie. – Nie znasz tej kobiety, to po prostu kolejna historia”.
Dzwoni pager policjanta. Młody funkcjonariusz sprawdza numer, potem odwraca się do Faith i każe jej zostać na miejscu. W drodze do automatów telefonicznych gliniarz przystaje przy pielęgniarce i coś do niej cicho mówi – na pewno prosi, by przez chwilę popilnowała dziewczynki.
Kiedy Faith po raz kolejny mu się przygląda, Ian zamyka oczy. Potem słyszy jej cieniutki głos.
– Proszę pana?
– Witaj – odpowiada po krótkiej chwili.
– Czy moja babcia umarła?
– Nie wiem – przyznaje Ian.
Faith milczy, więc zaciekawiony spogląda na nią. Faith siedzi skulona, oparta o poręcz krzesła. To nie jest ktoś wybrany przez Boga, ale przerażona mała dziewczynka.
– No tak – mówi Ian, niezręcznie próbując poprawić jej nastrój. – Założę się, że lubisz Spice Girls. Ja je poznałem.
Faith mruga.
– Czy przez pana moja babcia przewróciła się na ziemię?
Ian czuje, jak żołądek mu się ściska.
– Myślę, że tak, Faith. I bardzo mi z tego powodu przykro.
Dziewczynka odwraca od niego głowę.
– Nie lubię pana.
– To jesteś w dobrym towarzystwie.
Czeka, aż Faith się poruszy, aż wróci po nią policjant, wcześniej jednak z sali wychodzi Mariah White. Przesuwa po poczekalni zaczerwienionymi oczami, odnajduje Faith. Dziewczynka zeskakuje z krzesła i rzuca się matce w objęcia. Mariah patrzy lodowato na Iana.
– Policjant… musiał… – Ian potyka się na słowach, wskazując korytarz.
– Proszę dać spokój mojej córce – mówi sztywno Mariah. Obejmuje Faith ramieniem i obie znikają za wahadłowymi drzwiami sali zabiegowej.
Ian odprowadza je wzrokiem, po czym podchodzi do pielęgniarki.
– Jak zgaduję, matce pani White nie udało się przeżyć.
Pielęgniarka nie podnosi głowy znad swojej pracy.
– I nie myli się pan.
Cechą tragedii jest to, że spada na człowieka nagle, z całą mocą i furią huraganu. Mariah ściska mocno dłoń Faith, gdy stoją obok ciała jej matki. Personel medyczny opuścił salę, miła pielęgniarka usunęła rurki i igły z ciała Millie, by rodzina mogła się z nią pożegnać. To Mariah podjęła decyzję, by przyprowadzić tu Faith. Nie chce tego robić, ale wie, że to jedyny sposób, by Faith uwierzyła, kiedy jej powie, że babcia odeszła.
– Wiesz, co to znaczy, że babcia umarła? – pyta córkę przez ściśnięte gardło.
Nim jednak Faith ma czas odpowiedzieć, Mariah zaczyna płakać. Siada na krześle z twarzą ukrytą w dłoniach. Na początku nie zwraca uwagi na szuranie po drugiej stronie łóżka. Kiedy podnosi wzrok, Faith zdołała już przywlec drugie składane krzesło. Staje na nim, przyciska policzek do piersi Millie, niezgrabnie obejmuje ciało babki.
Mariah czuje, jak włosy na karku stają jej dęba, i kładzie na nich dłoń, ale nie odrywa spojrzenia od Faith, ani wtedy gdy Faith opiera się na łokciu, ani wtedy gdy kładzie dłonie na policzkach Millie i całuje ją prosto w usta, ani wtedy gdy ręce Millie sztywno się unoszą, by mocno przytulić wnuczkę.