Rozdział trzynasty

Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł,

jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć.

Pierwszy List Św. Piotra Apostoła, 5,8

23 listopada 1999


Ten człowiek – oznajmia Joan, rzucając aktówkę na kuchenny stół – to ostatni dupek.

Ja i mama przyjmujemy to bez zmrużenia powiek. Już wcześniej słyszałyśmy, jak Joan wyrzeka na Malcolma Metza. Siadam naprzeciw niej.

– Dobra nowina jest taka – mówię z udaną wesołością – że za kilka tygodni nie będziesz musiała więcej oglądać Metza.

Joan podnosi znad dokumentów zdziwiony wzrok.

– A kto mówi o Metzu? – Odchyla się na oparcie, masując skronie. – Nie, dzisiaj miałam wyjątkową przyjemność przesłuchania pod przysięgą Iana Fletchera. Facet spóźnił się dwadzieścia minut i nie odpowiedział na żadne pytania z wyjątkiem tych o nazwisko i adres. W trzeciej klasie musiał się nauczyć zwrotu: „Powołuję się na piątą poprawkę” i od tego czasu czekał, aż będzie mógł ją wykorzystać. – Kręcąc głową, podaje Mariah listę. – Dowiedziałam się od niego tylko tyle, że w czasie składania zeznań będzie strasznie upierdliwy.

Mariah bierze dokument, próbując pojąć słowa Joan. Ian świadkiem Malcolma Metza? Colina?

– Poza Fletcherem o kim jeszcze z tej listy możesz mi podać jakieś informacje?

Próbuję odpowiedzieć, ale usta mam zbyt wysuszone, by wykrztusić coś poza jękiem zaskoczenia. Jestem mgliście świadoma obecności matki, jej zmrużonych oczu utkwionych w mojej twarzy, morza liter, które formują się i rozpływają w nazwiskach. Colin, doktor Orlitz, doktor DeSantis.

– Mariah! – woła Joan, jej głos dochodzi do mnie z daleka. – Dobrze się czujesz?

Powiedział, że mi pomoże. Powiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żebym mogła zatrzymać Faith. A jednak sprzymierzył się z Malcolmem Metzem, okłamał mnie.

W jakich jeszcze sprawach mnie okłamał?

Czując wielki przypływ adrenaliny, odpycham krzesło i wstaję. Joan i matka patrzą, jak wychodzę z kuchni, idą za mną do salonu. Kiedy moje zamiary stają się dla nich jasne, Joan interweniuje:

– Mariah – ostrzega – nie biegnij tam teraz.

Ale ja nie myślę jasno, nie chcę myśleć jasno. Nie dbam o to, kto zobaczy, jak pędzę przez dziedziniec z prędkością zrodzoną z urazy i wściekłości. Ledwo zwracam uwagę na poruszenie wśród dziennikarzy, kiedy zbliżam się do karawanu z jednym celem na myśli.

Nawet nie pukam. Oddychając ciężko, staję w otwartych drzwiach i patrzę na Iana i jego trzech pracowników, siedzących przy małym stoliku, zarzuconym papierami. Przez ułamek sekundy Ian przemawia do mnie wzrokiem: zaskoczenie, radość, dezorientacja i czujność następują po sobie.

– Pani White – mówi przeciągle. – Cóż za przyjemna niespodzianka.

Odwraca się do pozostałej trójki i prosi, by na chwilę wyszli. Opuszczają przyczepę, rzucając w moim kierunku zaciekawione spojrzenia.

Gdy tylko zamykają się za nimi drzwi, Ian podchodzi i łapie mnie za ramiona.

– O co chodzi? Coś się stało Faith?

– Jeszcze nie – wyrzucam z siebie.

Cofa się, odepchnięty moim gniewem.

– Ha, to musi być poważna sprawa. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakiego rodzaje historie kłębią się w głowach wszystkich tych dziennikarzy, którzy widzieli, jak tu wchodzisz. – Jego twarz się zmienia, swobodnie oblekając się w chłopięcy uśmiech. – A może nie byłaś w stanie wytrzymać następnej sekundy bez zobaczenia mnie osobiście.

Przełykam głośno ślinę.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że zeznajesz dla Metza?

Nie potrafię nic na to poradzić, głos mi się załamuje w środku zdania. Z satysfakcją patrzę, jak Ian drga przestraszony, zaraz jednak ku mojemu zaskoczeniu wybucha śmiechem.

– Joan ci powiedziała. – Kiwam głową. – I mówiła, jak bardzo niechętny do współpracy byłem? – Ian mnie obejmuje. – Mariah, zeznaję dla ciebie.

Chowam nos w jego koszuli. Nawet teraz, gdy powinnam go nienawidzić, uświadamiam sobie zapach jego skóry. Siłą się opanowuję i robię krok do tyłu.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale Malcolm Metz nie jest moim prawnikiem.

– Racja. Poszedłem do niego, przekonałem, że dam mu przykłady na to, jaką jesteś nieodpowiednią matką. Ale w sądzie spotka go wielka niespodzianka, bo będę zeznawał zupełnie inaczej.

– Ale Joan…

– Nie miałem wyboru, Mariah. Nie będzie problemu, jeśli omówię moje zeznania z Metzem, a potem w sądzie zacznę gadać w suahili. W końcu jestem jego świadkiem i znaczy to tylko tyle, że nie zachowuję się właściwie. Ale gdybym w czasie zeznania pod przysięgą co innego powiedział Joan Standish, a co innego w sądzie, popełniłbym krzywoprzysięstwo. Musiałem dzisiaj wielokrotnie powołać się na piątą poprawkę, żeby nie wpakować w kłopoty jej i siebie oraz uśpić podejrzliwość Metza.

Chcę mu wierzyć; Boże, bardzo chcę.

– Zrobiłbyś to dla mnie?

Ian przekrzywia głowę.

– Zrobiłbym dla ciebie wszystko.

Kiedy tym razem bierze mnie w ramiona, nie opieram się.

– Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?

Łagodnie gładzi mnie po plecach.

– Im mniej wiesz, tym lepiej, bo kiedy to wszystko wybuchnie mi w twarz, tobie eksplozja nie zrobi krzywdy. – Całuje kącik moich ust, policzek, czoło. – Na razie nie możesz zdradzić tego Joan. Gdyby dowiedziała się przed rozprawą, mogłaby mieć cholerne kłopoty.

W odpowiedzi staję na palcach i nieśmiało go całuję. Nieśmiało na początku, później rozchylam usta, rozpoznając smak kawy i czegoś słodkiego jak cukierek. Przecież gdyby Ian mnie okłamywał, byłoby to oczywiste. Przecież gdyby kłamał, wystarczyłoby mi rozsądku, by go przejrzeć.

Tak jak zrobiłam to przedtem? Zamykając oczy, zdecydowanie odpycham od siebie myśl o zdradach Colina. Czuję, jak żądza Iana rośnie, jego biodra naciskają na moje.

Z głośnym westchnieniem Ian odrywa się ode mnie.

– Słoneczko, spory tłum czeka, żeby zobaczyć, czy wyjdziesz stąd żywa. A jeśli nie przestaniemy, nie mogę niczego ci obiecać.

– Skromnie całuje mnie w czoło i rozmyślnie się cofa. Kącik jego ust drga w uśmiechu. – Co?

– Wiesz, nie wyglądasz, jakbyś się ze mną kłóciła.

Rumieniąc się, przygładzam włosy i dotykam opuszkami palców ust. Ian wybucha śmiechem.

– Zrób rozzłoszczoną minę i szybko wracaj do domu. Pomyślą, że wciąż jesteś okropnie wściekła.

Kładzie dłoń na moim policzku, a ja przyciskam do niej usta.

– Ianie… dziękuję.

– Pani White – mruczy – cała przyjemność po mojej stronie.

Joan i moja matka kręcą się przy drzwiach. Kiedy przekraczam próg, natychmiast mnie otaczają, co każe mi myśleć o akrobatach, którzy na sznurkowej drabinie czekają, aż ich towarzysz powróci do nich cały i zdrowy.

– Wielki Boże, Mariah – burczy Joan. – O czym ty myślałaś?

Moja matka nic nie mówi. Wpatruje się w moje usta czerwone od pocałunków i unosi brew.

– Wcale nie myślałam – wyznaję i to przynajmniej jest prawda.

– Co mu powiedziałaś?

– Żeby w przyszłości traktował uprzejmie mojego adwokata – kłamię, patrząc Joan prosto w oczy – bo inaczej będzie miał ze mną do czynienia.

Na kilka minut przed przyjściem Petry Saganoff i jej ekipy wciągam Faith do niszy koło łazienki.

– Pamiętasz, o czym rozmawiałyśmy?

Faith z powagą kiwa głową.

– Nie mówić o Bogu. Ani słowem. Będzie wielka kamera, jak te przed domem.

– Dobrze.

– I nie mogę nazywać Petry Saganoff słowem na „s”.

– Faith!

– Ty tak ją nazywałaś.

– Myliłam się. – Wzdycham, myśląc, że jeśli przetrwam ten dzień, nigdy w życiu nie będę narzekać. Za pośrednictwem Joan ustaliłam warunki: Petra Saganoff nakręci bawiącą się Faith i nas, zachowujące się jak zwykle w domu, potem opatrzy film własną narracją zza kadru i dopiero wtedy wyemituje w „Hollywood Tonight!”. Joan dopilnowała, żeby Saganoff podpisała umowę, w której wyszczególniono, co wolno jej filmować, a czego nie, mimo to niepokoję się jej wizytą. Chociaż uważam, że Faith będzie w stanie zachowywać się normalnie przez pół godziny, to może obrócić się przeciwko nam… na co zwracała mi uwagę Joan, odkąd zaczęłam o tym mówić. Ostatnio nasze życie jest nieprzewidywalne. A jeśli Faith zacznie znowu krwawić? A jeśli się zapomni i zacznie mówić o Bogu? A jeśli Petra Saganoff zrobi z nas idiotki?

– Mamusiu! – Faith chwyta mnie za rękę. – Wszystko będzie dobrze. Bóg się tym zajmie.

– Wspaniale – mruczę. – Dopilnujemy, żeby dostała dobre miejsce.

Rozlega się dzwonek. W drodze do drzwi mijam matkę.

– Wciąż mi się to nie podoba. Ani trochę.

– Mnie też nie – warczę. – Ale jeśli czegoś nie powiem, ludzie zaczną zakładać najgorsze. – Otwieram drzwi i uśmiecham się. – Pani Saganoff, bardzo pani dziękuję za przyjście.

Wypielęgnowana i zadbana Petra Saganoff na żywo jest atrakcyjniejsza niż w telewizji.

– Dziękuję za zaproszenie. – Towarzyszą jej trzej mężczyźni, których przedstawia jako operatora, dźwiękowca i producenta. Nie patrzy mi w oczy, rozgląda się po holu, szukając Faith.

– Jest w środku – mówię sucho. – Proszę za mną.

Wyraziłyśmy zgodę na wejście do pokoju zabaw. Czy istnieje lepszy sposób na pokazanie, że dziecko jest tylko dzieckiem, niż podczas zabawy lalkami i układankami? Ale nim operator i producent ustalają wreszcie, gdzie najlepiej ustawić kamerę, mija niemal pół godziny. Faith zaczyna się irytować, choć operator dał jej „żel”, kolorowy kawałek plastiku, który klamerkami mocuje do lamp. Faith przykłada go do oczu i ogląda świat na żółto, ale widzę wyraźnie, że jej cierpliwość się wyczerpuje. Jak tak dalej pójdzie, rzuci zabawki i pójdzie sobie gdzie indziej, a Petra dopiero będzie zaczynać.

Myślę o tym, jak Ian sfilmował Faith podczas badania wysiłkowego matki, i o tym, że nawet w niewielkim pomieszczeniu wciąż wiele rzeczy może się zdarzyć. I rzeczywiście – wysiada bezpiecznik.

– Cholera – mówi operator. – Faza jest przeciążona. Naprawienie bezpiecznika zajmuje następne dziesięć minut.

Teraz Faith już marudzi.

– Wolisz czas nagrania czy aktualną godzinę? – pyta operator producenta. Dźwiękowiec przystawia białą kartę do twarzy Faith. – Podaj ton – mówi operator, a po chwili dodaje: – Prędkość.

Producent patrzy na Petrę Saganoff.

– Gotowa?

Kiedy zaczynają filmować, siedzę na podłodze i bawię się z Faith mazakami. Zgodnie z instrukcjami Joan nie rozmawiam z Petrą przed kamerą, robię to, co normalnie robiłabym z Faith.

Staram się odwrócić jej uwagę od czerwonego światełka na kamerze, które przyciąga jej uwagę. Petra obserwuje nas z kąta pokoju.

– Jestem głodna – mówi Faith, a ja uświadamiam sobie, że niedługo pora na lunch.

– Dobrze. Pójdziemy teraz do kuchni.

To rodzi spory problem. Nagranie nie trwa jeszcze pół godziny, ale ekipa nie ma wstępu do pozostałych pomieszczeń. Proponuję, żeby wszyscy zrobili sobie przerwę. Wrócimy do nagrania, jak Faith zje. Uprzejmie zapraszam Petrę do kuchni.

– Ma pani ładny dom, pani White – mówi; to jej pierwsze słowa skierowane bezpośrednio do mnie w czasie tej wizyty.

– Dziękuję. – Wyjmuję z lodówki masło orzechowe i galaretkę, które stawiam na stole. Faith sama lubi sobie smarować kanapki.

– Wyobrażam sobie, że to musi być dla pani trudne – mówi Petra. Widząc wyraz mojej twarzy, uśmiecha się. – Chce mnie pani zrewidować? Sprawdzić, czy nie mam na sobie mikrofonu?

– Nie, oczywiście że nie. – Najważniejsze polecenie Joan: Bądź opanowana. Dobieram słowa starannie, przekonana, że w narracji zza kadru znajdą się echa naszej rozmowy. – Rzeczywiście jest niełatwo – przyznaję. – Jak pewnie pani zauważyła, niezależnie od tego, co myślą ludzie zgromadzeni przed naszym domem, Faith jest zwyczajną małą dziewczynką. I nikim innym nie chce być.

Widzę, jak za plecami Petry Faith podnosi rękę. Rozmazała galaretkę na plastrze i teraz wygląda jak zalany krwią. Faith macha dłonią i udaje, że bezgłośnie jęczy. Mama, łapiąc mój wzrok, podbiega do niej i wyciera galaretkę papierowym ręcznikiem, po czym stanowczo grozi jej palcem. Skupiam uwagę na Petrze i uśmiecham się promiennie.

– O czym mówiłam?

– Że pani córka jest zwyczajną małą dziewczynką. Ale mnóstwo ludzi nie zgadza się z panią, pani White.

Wzruszam ramionami.

– Nie mogę im mówić, co mają myśleć. Ale też nie muszę wierzyć w to samo co oni. Przede wszystkim, i to jest najważniejsze, Faith jest moją córką. Po prostu. Cokolwiek się dzieje, w gruncie rzeczy nie ma z nami nic wspólnego. – Dumna z siebie, milknę w chwili, gdy jestem górą. Nawet Joan nie mogłaby się przyczepić do tej wypowiedzi; niemal żałuję, że nie było przy tym kamery.

Wyjmuję zieloną sałatę z lodówki.

– Zje pani z nami lunch, pani Saganoff?

– Jeśli to nie będzie zbyt wielki kłopot.

Przez lata nie będę w stanie pojąć, co mnie ugryzło, żeby w taki sposób odpowiedzieć. Słowa wylatują z moich ust jak beknięcie i wprawiają mnie w takie samo zakłopotanie.

– Ależ to żaden kłopot. Mamy dzisiaj chleb i ryby.

Przez krótki przerażający moment Petra Saganoff gapi się na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. A potem wybucha śmiechem, podchodzi do stołu i proponuje pomoc.

24 listopada 1999

W środę „Hollywood Tonight!” wielokrotnie nadaje zapowiedź programu, obiecując intymny wgląd w dom White'ów: „W domu z Aniołem”. Ku własnemu zaskoczeniu zaczynam się denerwować. W końcu nie wiem, co Saganoff o nas powie. A cokolwiek to będzie, usłyszą to miliony ludzi.

O szóstej jemy kolację. O wpół do siódmej prażę w mikrofalówce kukurydzę. Za dwadzieścia siódma moja matka, Faith i ja siedzimy na kanapie, czekając, aż Peter Jennings przestanie gadać i ustąpi miejsca „Hollywood Tonight!”.

– A niech to – mówi mama, klepiąc się po klatce piersiowej. – Zostawiłam okulary w domu.

– Jakie okulary?

– Moje. No wiesz, te, bez których nie widzę.

Unoszę brwi.

– Miałaś je po południu. Chyba są w kuchni.

– Nie miałam, pomyliłaś się. Dobrze pamiętam, że zostawiłam je na blacie w kuchni. – Odwraca się ku mnie. – Mariah, wiesz, że nie znoszę prowadzić samochodu po ciemku. Musisz mi je przywieźć.

– Teraz? – pytam z niedowierzaniem. – Nie mogę jechać, program zaraz się zacznie.

– Och, tak cię proszę. Mój dom jest pięć minut stąd, nawet mniej. Wrócisz, nim skończą się wiadomości. A jeśli nie zdążysz, zawsze możesz obejrzeć go u mnie.

– Nie możesz usiąść bliżej telewizora?

– Nie, bo będą bolały ją oczy – wtrąca Faith. – Zawsze mi to powtarzasz.

Zaciskam wargi zdesperowana.

– Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz.

– Gdybyś nie narzekała, już byś była z powrotem.

Poddaję się, łapię torebkę. Ruszam podjazdem z taką prędkością, że dziennikarze nie mają czasu wskoczyć w swoje samochody i pojechać za mną. Pędzę ulicami Nowego Kanaanu do domu mojej matki.

Nie tylko zapomniała wziąć okulary, zostawiła też światło w kuchni. Otwieram drzwi, wchodzę do środka i widzę Iana.

– Co… co ty tu robisz? Uśmiecha się i bierze mnie za rękę.

– Mały ptaszek dał mi klucz.

Patrzę na niego zdumiona.

– Mały ptaszek, który ma metr siedemdziesiąt wzrostu i blond kok? To mi się w głowie nie mieści.

Ian obejmuje mnie w pasie.

– Chciała zabawić się w dobrą wróżkę, Mariah. Nie psuj jej przyjemności.

Krążę po domu, zaciągając zasłony, zamykając drzwi na klucz, upewniając się, że przed domem nie kręcą się żadne samochody, których kierowcy czekają na moje wyjście. Samochodu Iana nigdzie nie widzę.

– Ale muszę wrócić do domu… program…

– Telewizor jest w sąsiednim pokoju. Twoja mama przyszła wczoraj do przyczepy i zapytała, czy chciałbym obejrzeć go z tobą. Chyba uznała, że będziesz potrzebowała moralnego wsparcia.

– Sama mogła mi go udzielić – odpowiadam, Ian wygląda na obrażonego.

– Ale to nie byłoby nawet w połowie tak przyjemne. Dopiero teraz to do mnie dociera.

– Chcesz powiedzieć, że moja mama… że ona chce… Ian gładzi mnie po włosach.

– Słyszała, jak nocami rozmawiam z tobą przez telefon. Powiedziała, że zasługujesz na odrobinę szczęścia. – Uśmiecha się do mnie. – Powiedziała mi też, że położy Faith spać, co oznacza, że oprócz domu dała nam też błogosławieństwo. – Splatając swoje palce z moimi, prowadzi mnie do salonu, gdzie na ekranie telewizora pojawili się już prezenterzy „Hollywood Tonight!”.

Wpatruję się w Faith na ekranie i ledwo do mnie dociera, że Ian sadowi się obok mnie na kanapie. Dźwięczny głos Petry Saganoff wydaje się dziwnie nie na miejscu, nałożony na widok Faith układającej figurki na filcowej tablicy.

– Od wielu tygodni słyszymy o cudach dokonywanych przez tę małą dziewczynkę, Faith White. – Teraz widzimy szpital, a Petra Saganoff wspomina o wskrzeszeniu mojej matki, potem następuje zbliżenie dziecka chorego na AIDS, które bawiło się na naszym podwórku. I znowu Faith siedzi na podłodze pokoju zabaw, ale tym razem ja jestem z nią.

– Świetnie wyglądasz na małym ekranie – szepcze Ian.

– Cii.

– Ale chyba największym cudem – ciągnie Petra – jest to, jak matka Faith, Mariah White, dokłada wszelkich starań, by zachować zdrowy rozsądek i zapewnić swojej córeczce kochający dom na przekór zamętowi trwającemu tuż za progiem.

– Och. – Brakuje mi tchu. Uśmiecham się, a równocześnie mam łzy w oczach. – Och, Ianie, słyszałeś to?

Otwiera ramiona, a ja wtulam się w niego, śmiejąc się i płacząc, ogarnięta niezmierną ulgą. Nie słucham „Hollywood Tonight!”; głos z telewizora rozpływa się, gdy Ian przyciąga mnie ku sobie. Ujmuję jego twarz w obie dłonie i całuję głęboko. Po chwili leżę obok niego na kanapie i oddycham ciężko jak on.

Odpina moją koszulę, przyciska usta do odsłoniętej skóry.

– Podoba mi się skutek, jaki ten program wywarł na ciebie.

Żartuje, ale ja ten etap mam już za sobą. Chcę go poczuć, wziąć, cieszyć się nim. Drżę, splatając dłonie na jego szyi.

Wyczuwając zmianę we mnie, Ian cofa się na tyle, by spojrzeć mi w oczy.

– Tak bardzo za tobą tęskniłem – szepcze i całuje mnie.

Jego dłonie budzą we mnie żar. To jest miłość, myślę. Miejsce, gdzie dwoje ludzi, którzy byli sami, mogą wspólnie niczym jastrzębie wzbić się w powietrze, przeżyć cudowną niespodziankę, jakim jest to połączenie. Miejsce, do którego idziesz z własnej woli, wypełniona podziwem.

Moje dłonie go uwalniają i kiedy Ian porusza się we mnie, nasze palce się splatają, tak że możemy oprzeć się na sobie. Mój, mój, mój. Jego włosy spadają mi na oczy, a kiedy odwracam twarz na ramię, uświadamiam sobie, że pachnę nim, jakby już zakorzenił się pod moją skórą.

Telewizor mruczy, na ekranie widnieje obraz kontrolny. Dotykam dłonią karku Iana, małego węzła obojczyka pod koszulą, wszystkich tych miejsc, które zaczynam znać na pamięć.

– Ianie… czy myślisz czasami o pójściu do piekła?

Odsuwa się i uśmiecha zdziwiony.

– A skąd ci to wpadło do głowy?

– Myślisz?

Przeczesując dłonią włosy, opiera się o poręcz.

– Wiara w piekło oznacza wiarę w jakiś system religijny, więc muszę odpowiedzieć przecząco.

– Musisz odpowiedzieć przecząco – powtarzam wolno – ale z tego nie wynika, co naprawdę myślisz.

Nakrywa mnie swoim ciałem. Na szyi czuję jego oddech.

– Czy to sprawiło, że pomyślałaś o piekle? To? – Przesuwa zębami po moim ramieniu. – Albo to?

Nie, chcę mu odpowiedzieć. To jest niebo. To musi być niebo, ponieważ nigdy w życiu nie wyobrażałam sobie, że ktoś taki jak ty zechce ze mną być, robić to. A za tą myślą zaraz pojawia się następna: że za taką rozkosz z pewnością trzeba będzie zapłacić.

Ian przyciska czoło do mojego i zamyka oczy.

– Tak – szepcze. – Myślę o pójściu do piekła.

Metz krzywi się do telewizora i wyłącza go w środku kasety.

– Co za brednie – oznajmia pustemu pokojowi. – Gówno!

Mariah White przebiła go, wpuszczając ekipę „Hollywood Tonight!” do domu, a jeśli ma być szczery, to go zaskoczyło; Colin White zupełnie inaczej ją przedstawił. Do tej pory z zasady udawała martwą przy pierwszych oznakach konfrontacji. Zaloty wobec mediów po tygodniach ukrywania się są bez wątpienia elementem strategii mającej na celu zajęcie dogodnej pozycji – i to bardzo opłacalnej, co Metz z niechęcią musi przyznać. Rozprawa jest za tydzień, media uwielbiają Faith White, jemu na karku siedzi niecierpliwy klient, a on musi się dostosować do działań przeciwnika.

Rozlega się pukanie do drzwi.

– Tak?

Elkland, jedna z jego młodych współpracownic, wsuwa głowę do pokoju.

– Panie Metz, ma pan minutę?

Do diabła, ma minutę. Ma cały wieczór minut, skoro nie wykorzystuje ich na zbieranie argumentów na swoją korzyść w sprawie White'ów.

– Jasne. – Gestem wskazuje krzesło i ze znużeniem pociera twarz dłońmi. – Co masz?

– Wczoraj wieczorem oglądałam program „Nova” na PBS.

– Gratulacje. Chcesz zostać adwokatem rodziny Nielsenów?

– Mówiono o chorobie zwanej zespołem Münchausena. W skrócie rzecz ujmując, osoby, które na nią cierpią, sprawiają, że ktoś inny robi wrażenie fizycznie lub psychicznie chorego.

Metz siada prosto zaintrygowany.

– Powiedz, że te papiery w twojej dłoni to wyniki wstępnych badań.

Elkland potakuje.

– To zaburzenie kliniczne. Z reguły dotyka kobiety; w tajemnicy wywołują chorobę dziecka, bo chcą zwrócić na siebie uwagę, wydać się otoczeniu dobrą matką, która od razu pędzi z dzieckiem na pogotowie albo do psychiatry. Oczywiście to oszustwo, bo same są temu winne.

Metz marszczy czoło.

– Jak wywołać u innej osoby halucynacje?

– Nie wiem – przyznaje Elkland. – Ale znalazłam kogoś, kto wie. Pozwoliłam sobie zadzwonić do eksperta od zespołu Münchausena. Chce porozmawiać z panem o sprawie.

Metz bębni palcami o biurko. Szanse, że Mariah White cierpi na zespół Münchausena, są przypuszczalnie nikłe, ale nie to jest tutaj ważne. Jego najmocniejsze sprawy zwykle nie mają nic wspólnego z prawdą, za to wszystko z umiejętnością skierowania dymu we właściwą stronę. Najlepszą strategią dla Colina White’a będzie przekonanie sędziego, że matka Faith jest osobą całkowicie nieodpowiedzialną, tak by nie miał innego wyjścia jak przekazać prawo do opieki ojcu. Metz może sugerować, że Mariah ma trąd, schizofrenię albo zespół Münchausena – cokolwiek, byle tylko skłonić Rothbottama do zastanowienia się.

W pewnym sensie walczy sprawiedliwie, bo używa tej samej taktyki, którą posłużyła się Mariah White, gdy zaprosiła „Hollywood Tonight!” do domu. W tym wypadku sednem sprawy jest percepcja. Sędzia zwykle nie przekazuje prawa do opieki ojcu, chyba że zostało udowodnione, iż matka jest narkomanką uzależnioną od heroiny albo kurwą. Albo też kompletną wariatką.

– To mi się podoba – mówi ostrożnie.

Elkland uśmiecha się.

– Nie powiedziałam jeszcze panu najlepszego. Te matki, które cierpią na zespół Münchausena, patologicznie kłamią, to nieodłączny element choroby. Jeśli zapytać je wprost, czy krzywdzą swoje dzieci, zaprzeczą, będą oburzone i bardzo wrogo odniosą się do rozmówcy.

Metz uśmiecha się wolno.

– Jak z całą pewnością zrobi pani White, kiedy będziemy ją przesłuchiwać.

– Właśnie – mówi Elkland.

25 listopada 1999

Moja matka postanawia, że najwyższy czas wrócić do domu. Nie wiem, czy na tę decyzję wpływa zbliżająca się rozprawa, czy też mama ma po dziurki w nosie spania w naszym pokoju gościnnym. Pomagam pakować jej rzeczy do małej walizki, którą pamiętam, odkąd byłam małą dziewczynką.

Na łóżku składam jej koszulę nocną na trzy i znowu na trzy. Mama jest w łazience, zbiera kremy, odżywki i pudry, składające się na zapach, który zawsze będzie mi się z nią kojarzył. To przypomina mi noc, którą z Ianem spędziliśmy w jej domu. Sądziłabym, że ten zapach, tak znajomy z dzieciństwa, powstrzyma mnie od myśli o kochaniu się z Ianem w domu mojej matki, ale się myliłam. To był zapach bezpieczeństwa, wygody, dziwnie urzekający dla nas obojga.

– Nie podziękowałam ci – mówię, kiedy mama wraca z łazienki z kosmetyczką.

– Za co? – Macha na mnie ręką. – Nie ma za co.

– Nie chodziło mi o to, że mieszkałaś z nami. Ale… że kazałaś mi pojechać.

Mama podnosi głowę.

– Aha. Zastanawiałam się, kiedy do tego dojdziemy.

Czuję, jak policzki mi płoną. Mimo swego wieku wciąż nie potrafię rozmawiać z mamą o chłopcach bez wrażenia, że znowu mam jedenaście lat.

– To był miły gest – mówię dyplomatycznie.

– Wielki Boże, Mariah, nazywaj rzeczy po imieniu, dobrze? To była randka. Schadzka. Miłosna…

– Daj spokój – uśmiecham się – przecież jesteś moją matką.

Kładzie dłoń na moim policzku. Czuję łaskotanie, jakby trzymała w dłoni całe moje dzieciństwo.

– Ale gdzieś po drodze stałam się też twoją przyjaciółką.

To niemądre, ale tak ujęte jest prawdą. Kobiety w moim życiu, moje dwie najlepsze przyjaciółki to mama i córka. Kilka tygodni temu o mało nie straciłam pierwszej. Za kilka dni mogę stracić drugą.

– Potrzebujesz mnie, to nie ulega kwestii. Ale jego też potrzebujesz. Pomyślałam, że ci w tym pomogę.

Matka starannie dopasowuje buty i chowa je do walizki. Jest piękna, miękka na krawędziach, ze stalowym kręgosłupem. Chcę na starość być taka jak ona.

– Najlepsza – mówię cicho. – Jesteś najlepsza.

2 grudnia 1999

Joan je z nami kolację w wieczór przed rozprawą. Kiedy mama i Faith sprzątają ze stołu, schodzimy do mojego warsztatu, żeby być tam same. Powtarzamy zeznania, aż Joan nabiera pewności, że w sądzie się nie zawaham. Opiera pięty o taboret i patrzy na mnie.

– Wiesz, to nie będzie piknik.

Wybucham śmiechem.

– Sama się tego domyśliłam. Jest tysiąc innych miejsc, w których wolałabym być.

– Nie o to mi chodziło, Mariah, ale o to, co ludzie będą mówić. Colin będzie bardzo nieprzyjemny. A Metz ma wielu innych świadków, których dobrze przygotuje, żeby zeznawali rzeczy ukazujące cię w bardzo niekorzystnym świetle.

Nie Ian, myślę i zastanawiam się, czy przekonuję samą siebie.

– A to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zrobi z tobą. Będzie próbował zbić cię z tropu, zdezorientować, żebyś wyszła na taką wariatkę, jaką przedstawią cię świadkowie. – Pochyla się ku niej. – Nie pozwól mu na to. Wracając codziennie z sądu do domu, powtarzaj sobie, że Malcolm Metz nic o tobie nie wie. Dla niego nie jesteś człowiekiem, tylko środkiem do osiągnięcia celu.

Patrzę na Joan i z wysiłkiem szeroko się uśmiecham.

– Nie martw się o mnie. Ostatnio wyrobiłam sobie grubą skórę.

Ale równocześnie obejmuję się ramionami, jakby nagle zrobiło mi się zimno, jakbym nagle przestraszyła się załamania.

O wpół do jedenastej dźwięczy dzwonek do drzwi. Otwieram, przygotowana na błysk flesza, i widzę Colina, który wygląda na tak samo zszokowanego moim widokiem jak ja jego.

– Możemy porozmawiać? – pyta po chwili.

Choć pragnę zamknąć mu drzwi przed nosem albo powiedzieć, żeby skontaktował się z moim adwokatem, kiwam głową. Mamy wspólną przeszłość i myślę, że pod wieloma względami to jest ważniejsze od gniewu, bo łączy nas silniej niż więzy krwi.

– Dobrze. Ale zachowuj się cicho, Faith już śpi.

. Kiedy Colin idzie za mną przez hol, zastanawiam się, co myśli: „Co ona zrobiła z fotografią z And? Czy te płytki zawsze były takie ciemne?”. Jak to jest, kiedy się wraca do domu i nie całkiem go poznaje?

W kuchni Colin wysuwa krzesło i siada na nim okrakiem. Wyobrażam sobie Joan wrzeszczącą, ile sił w płucach, że nie powinnam rozmawiać z nim bez adwokata. Uśmiecham się smutno i pochylam głowę.

– No to mów.

Powietrze uchodzi z Colina z głośnym świstem, jak huragan.

– To mnie dobija.

Co? Krzesło? Fakt, że jest w naszym domu? Jessica? Ja?

– Wiesz, dlaczego się w tobie zakochałem, Rye?

Za plecami mam blat. Z całej siły wbijam w niego paznokcie.

– Czy twój adwokat kazał ci tu przyjść?

Wstrząs na jego twarzy jest szczery.

– Boże, nie. Tak właśnie myślisz?

Patrzę na niego.

– Nie wiem, co właściwie mam myśleć, Colin.

Wstaje i podchodzi do półki z przyprawami, przesuwając palcem po każdym słoiku. Anyż, bazylia, kolendra. Sól selerowa, kruszona papryka, koper.

– Siedziałaś na schodach biblioteki – mówi. – A ja przechodziłem z kumplami z drużyny. Był cudowny wiosenny dzień, ale ty się uczyłaś. Ciągle się uczyłaś. Powiedziałem, że idziemy na lunch, i zapytałem, czy chcesz z nami iść. – Spuszcza wzrok na podłogę i kręci głową. – A ty poszłaś. Zostawiłaś stos książek, jakby guzik cię obchodziło, co się z nimi stanie, i poszłaś ze mną.

Uśmiecham się. Nigdy nie odzyskałam skryptów z ekonomii, ale zdobyłam Colina, a wtedy uważałam, że to uczciwa wymiana. Biorę słoiczek z liśćmi laurowymi, które Colin zostawił na blacie, i odkładam na miejsce.

– Powinnam była się uczyć.

Colin dotyka mojego ramienia.

– Naprawdę tak uważasz?

Boję się na niego spojrzeć. Wpatruję się w jego dłoń, dopóki jej nie cofa.

– Tobie nie zależało na dziewczynie, która za tobą szła. Chciałeś taką, którą musiałeś ścigać.

– Kochałem cię – mówi gwałtownie.

Z nieruchomym wzrokiem pytam:

– Jak długo?

Robi krok do tyłu.

– Jesteś inna – mówi oskarżycielsko. – Nie taka jak dawniej.

– Chcesz powiedzieć, że nie kulę się w kącie i nie szlocham w ścierkę do naczyń. Przykro mi, że cię rozczarowałam.

Wiem, że posunęłam się za daleko.

– Jak długo to potrwa tym razem, Rye? – naciska Colin. – Ile minie czasu, nim zaczniesz szukać dróg ucieczki w szafce z lekarstwami? Wpatrywać się w brzytwę przez sześć godzin, kiedy Faith jest w szkole? Ile minie czasu, kiedy przestaniesz brać ją pod uwagę?

– A ty tego nie zrobiłeś?

– Ja tego nie zrobię – mówi Colin. – Posłuchaj, Rye, popełniłem błąd. Ale to sprawa między tobą a mną. Dla Faith zawsze byłem w stu procentach. I co z tego, że będziesz teraz co rano klepała ją po głowie i powtarzała, jak bardzo ją kochasz? Aż do tamtej chwili w sierpniu nie można było ci ufać, a mnie tak. Myślisz, że Faith zapomniała, jak była mała, a mama całe popołudnia leżała, bo bolała ją głowa, odsypiała haldol albo rozmawiała z pieprzonym psychiatrą zamiast odprowadzić ją do przedszkola? – Wyciąga ku mnie drżący palec. – Wcale nie jesteś lepsza ode mnie.

– Różnica między nami polega na tym, że ja nigdy nie mówiłam, że jestem.

Colin patrzy na mnie z takim gniewem, że zastanawiam się, czy nie grozi mi niebezpieczeństwo.

– Nie odbierzesz mi jej.

Mam nadzieję, że Colin nie widzi, jak bardzo się trzęsę.

– To ty mi jej nie odbierzesz.

Oboje tak się nakręcamy, że żadne z nas nie zauważa stojącej obok Faith, dopóki głośno i niepewnie nie wciąga powietrza w płuca.

– Kochanie, obudziliśmy cię?

– Słoneczko. – Twarz Colina rozjaśnia się w uśmiechu. – Cześć.

Coś w jej wzroku powstrzymuje mnie przed położeniem dłoni na jej ramieniu. Faith jest sztywna, w jej szeroko otwartych oczach maluje się przerażenie, dłonie zwinięte w pięści przycisnęła do boków, twarz ma białą jak kreda.

– Mamusiu? – Jej dolna warga drży. – Tatusiu?

Zanim jednak mamy czas się wytłumaczyć, widzimy krew zbierającą się między jej palcami.

Po kilku sekundach Faith miota się na podłodze i krzyczy słowa, których nie rozumiem.

– Eli! Eli! – woła, a chociaż nie mam pojęcia, kto to jest, zapewniam ją, że zaraz przyjdzie.

Staram się nie zauważać, że tym razem krew płynie także z jej boku. Trzymam ją za ramiona, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, i patrzę, jak jej dłonie zostawiają na kafelkach czerwone smugi.

Słyszę głos Colina, wysoki i wypełniony paniką.

– Westvale Hill osiemdziesiąt sześć, pierwszy podjazd po lewej – mówi do przenośnego telefonu. Rozłącza się i klęka koło mnie na podłodze. – Karetka już jedzie. – Przyciska policzek do buzi Faith, co na chwilę ją uspokaja. – Tatuś tu jest. Tatuś się tobą zajmie.

Faith drży i zwija się z bólu. Jej głos przypomina rzekę, sylaby i westchnienia przechodzą w szlochy.

Colin otwiera usta, zaraz jednak mobilizuje się do działania. Zdejmuje marynarkę i otula Faith, bierze ją na ręce jak wtedy, gdy była niemowlęciem. Śpiewa kołysankę, której nie słyszałam od lat, i ku mojemu zaskoczeniu Faith rozluźnia mięśnie i uspokaja się.

Do domu wpadają sanitariusze. Colin cofa się i pozwala im się zająć Faith. Patrzę, jak ci ludzie dotykają mojej córki i mówią to, co już podejrzewałam: że ciśnienie krwi ma w porządku, że źrenice reagują na bodźce, że krwotok nie ustał. W końcu już brałam udział w tej scenie. Czuję, jak dłoń Colina okrywa moją niczym rękawiczka.

– Pojedziemy karetką – mówi.

– Colin…

– Posłuchaj – przerywa mi tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Nie obchodzi mnie sąd. Oboje jesteśmy rodzicami. Oboje jedziemy.

Chcę porozmawiać z doktorem Blumbergiem sama, a równocześnie chcę, żeby Colin usłyszał od niego rzeczy, które mnie wcześniej powiedział. Pragnę wyrwać dłoń z uścisku Colina i być samodzielna. Bardzo chcę porozmawiać z Ianem. Ale Colin zawsze miał na mnie wpływ tak jak księżyc na morze, i łapię się na tym, że z przyzwyczajenia idę z nim, wsiadam do karetki. Ramię Colina obija się o mnie, mój wzrok dostosowuje się do mroku i patrzę na ruchome węże kroplówki, która spływa do żyły mojego dziecka.

Colin i ja siedzimy obok siebie na brzydkich długich kanapach w poczekalni. Krwotok Faith został ustabilizowany i odwieziono ją na prześwietlenie. Dyżurny lekarz sprawdził jej kartę i wezwał doktora Blumberga.

Przez ostatnie pół godziny Colin był bardzo zajęty. Odpowiadał na pytania sanitariuszy i lekarzy, krążył nieustannie, wypalił trzy papierosy za szklanymi drzwiami pogotowia, gdzie jego profil wydobywała z mroku księżycowa poświata. W końcu wrócił do poczekalni i przykucnął koło miejsca, gdzie siedzę z głową opartą na dłoniach.

– Myślisz, że ona to robi, by zwrócić na siebie uwagę? – szepcze, jakby ujęcie tej myśli w słowa nadało jej wiarygodność.

– Co robi?

– Rani się. Unoszę wzrok.

– Jesteś gotów w to uwierzyć?

– Nie wiem, Mariah. Nie wiem, w co mam wierzyć!

Przed kłótnią ratuje nas doktor Blumberg.

– Pani White, co się stało?

Colin wyciąga do niego rękę.

– Jestem Colin White, ojciec Faith.

– Bardzo mi miło.

– Jak rozumiem, już wcześniej badał pan Faith – mówi Colin. – Byłbym wdzięczny, gdyby wszystko mi pan powiedział.

Doktor Blumberg patrzy na mnie z ukosa.

– Jestem pewien, że pani White…

– Pani White i ja nie mieszkamy razem – mówi Colin wprost. – Chciałbym usłyszeć to od pana.

– Dobrze. – Siada naprzeciwko nas i kładzie dłonie na kolanach. – Wykonałem wiele badań Faith, ale nie znalazłem żadnego medycznego wyjaśnienia jej samoistnych krwotoków.

– To bez wątpienia jest krew?

– O tak. Była badana laboratoryjnie.

– Czy to samookaleczenia?

– Nie widzę podstaw do takiego stwierdzenia.

– Czy w takim razie mógł to zrobić ktoś inny? – pyta Colin.

– Przepraszam?

– Czy ktoś zranił Faith? Blumberg kręci głową.

– Nie sądzę, panie White. Nie w sposób, jaki ma pan na myśli.

– Skąd pan wie? – krzyczy Colin. W oczach ma łzy. – Do diabła, skąd może pan to wiedzieć? Proszę posłuchać, widziałem, jak do stała jakiegoś ataku i bez powodu zaczęła krwawić. Mam ubezpieczenie. Proszę mi nie mówić, że nie potrafi pan tego medycznie wyjaśnić. Niech pan zaleci cholerną tomografię, badanie krwi albo coś innego. Pan jest lekarzem. Pana obowiązkiem jest znaleźć przyczyny, a ja chcę, żeby moja córka tu została, dopóki pan ich nie znajdzie. Bo jeśli odeśle ją pan do domu, a ona będzie miała następny epizod, pozwę pana do sądu o błąd w sztuce lekarskiej.

Myślę o historii, którą opowiedział mi doktor Blumberg: lekarze z przełomu wieków przyjęli do szpitala stygmatyka i uwięzili mu stopę w żelaznym bucie, żeby mieć pewność, iż sam się nie okalecza. Zastanawiam się, jak Colin może mnie oskarżać o rujnowanie Faith życia.

Doktor Blumberg waha się.

– Nie mogę przeprowadzić badań bez zgody matki.

– Ma pan zgodę ojca – mówi Colin zimno.

– Przyjmę ją – ustępuje lekarz – ale nie spodziewam się, że znajdę coś nowego.

Usatysfakcjonowany jego słowami Colin wstaje.

– Mogę ją teraz zobaczyć?

– Faith za kilka minut zostanie przewieziona na oddział pediatryczny. Będzie senna, dałem jej środek uspokajający. – Spogląda na Colina i na mnie. – Rano znowu ją zbadam. Zgodnie z przepisami, jedno z was może z nią zostać na noc. – Kłania się i odchodzi.

Prostuję ramiona, gotowa do walki, ale ku mojemu zaskoczeniu Colin oznajmia, że wraca do domu.

– Faith spodziewa się zobaczyć ciebie. Zostań.

W milczeniu idziemy do windy, która wiezie nas na oddział pediatryczny. Dyżurna pielęgniarka podaje nam numer sali Faith, choć nie przywieziono jej jeszcze z radiologii. Wchodzimy z Colinem do pokoju. On siada na jedynym krześle, ja staję przy oknie z widokiem na szpitalne lądowisko helikopterów.

Po kilku minutach pielęgniarka przywozi Faith w fotelu na kółkach i pomaga jej wgramolić się do łóżka.

– Mamusiu.

– Jestem tutaj. – Siadam na krawędzi łóżka i dotykam policzka Faith. – Jak się czujesz?

Faith odwraca głowę.

– Chcę do domu.

Odgarniam grzywkę z jej czoła.

– Lekarz woli, żebyś została tu na noc.

Colin nachyla się ku niej po drugiej stronie łóżka.

– Cześć, pierniczku.

– Tatuś.

Łagodnie ujmuje jej zabandażowaną dłoń i gładzi skórę nad opatrunkiem.

– Jak to się stało, kochanie? – pyta. – Możesz mi powiedzieć, nie zdenerwuję się. Sama się zraniłaś? Zrobił to ktoś inny? Może babcia? Albo jeden z tych księży, którzy was odwiedzają?

– Och, na litość boską – wtrącam.

Colin mruży oczy.

– Nie jesteś przy niej w każdej minucie. Nigdy nie wiadomo, Mariah.

– Zaraz powiesz, że ja jej to zrobiłam – wyrzucam z gniewem.

Colin tylko unosi brwi.

Kiedy Faith zasypia, Colin wstaje z krzesła.

– Słuchaj, przepraszam. Ale oglądanie jej w takim stanie strasznie mnie martwi i nie wiem, co robić.

– Przeprosiny się nie liczą, jeśli opatrujesz je warunkami.

Colin patrzy na mnie długą chwilę.

– Musimy tak rozmawiać?

– Nie – szepczę – nie musimy.

I zaraz jestem w ramionach Colina z twarzą wtuloną w jego szyję. Dotyka czołem mojego czoła w geście, który przynosi lawinę wspomnień. Z tym człowiekiem miałam spędzić całe życie, ale jutro spotkamy się na sali sądowej.

– Wrócę rano. Jestem pewien, że sędzia odroczy rozprawę.

– Ja też – powtarzam do jego klatki piersiowej.

– Cokolwiek to warte, wiem, że to nie ty – mówi tak cicho, że może mi się to śni.

I z tym zapewnieniem Colin po raz kolejny mnie opuszcza.

Kenzie odgrzewa w mikrofalówce pizzę i nalewa wielki kieliszek czerwonego wina; po posiłku ma zamiar dokończyć rekomendację dla sędziego Rothbottama. Wyobraża sobie, że zjada całe opakowanie przekąsek, może i następne, a potem metodyczne pochłania wszystko z lodówki i zamrażarki, aż poczuje się tak napchana, że nie będzie mogła się ruszyć. Podnieść palec. Napisać raport.

Sędzia Rothbottam spodziewa się, że raport jutro rano przed rozpoczęciem rozprawy znajdzie się na jego biurku. Od Kenzie, obiektywnego obserwatora, spokojnego oka w środku cyklonu, oczekuje podwalin, na których będzie mógł ocenić argumenty obu stron.

Kenzie wolno upija wielki łyk wina. Sprawa White'ów jest tak pełna odcieni szarości, że czasami Kenzie wątpi w swoją zdolność jasnego widzenia.

Z jednej strony ma Colina i Jessicę, nową rodzinę, założoną przez ojca, który niewątpliwie kocha Faith. Ale Kenzie nie ma serca przyznawać opieki nad dzieckiem mężczyźnie, który okazał się niewiernym mężem. Z drugiej strony jest Mariah White, wlokąca swój emocjonalny bagaż z przeszłości i nawet teraz – Kenzie jest o tym przekonana! – okłamująca albo siebie, albo Faith, albo Kenzie. Jeśli zostawi Faith pod jej opieką, zrobi to, nie znając całej historii. Widzi, bo to rzuca się w oczy, że Mariah White, uosobienie niepewnego dziecka, rzeczywiście zaczęła zmieniać swoje życie. Nie ulega też kwestii, że Faith jest bardzo przywiązana do matki. Ale czy to zdrowy związek, czy też dziewczynka po prostu czuje, że musi opiekować się matką, która nie jest dostatecznie silna, by sama sobą się zaopiekować?

Kenzie odstawia kieliszek i czeka, aż kursor zaczyna migać na początku dokumentu. A potem wyłącza komputer, modląc się o cud.

Dwoje pogrążonych w żałobie krewnych jest przy łóżku Mamie Richardson, lat osiemdziesiąt dwa, która od udaru w zeszłym tygodniu pozostaje w śpiączce. Lekarze wyjaśnili, że mózg doznał rozległych obrażeń. Rodzina zjawiła się, by wspólnie wyłączyć aparaturę podtrzymującą życie.

Z jednej strony łóżka przysiadła córka Mamie, z drugiej jej mąż, z którym przeżyła sześćdziesiąt lat. Albert gładzi pokrytą plamkami jak skóra lamparta dłoń żony, nie zważając na łzy, które wsiąkają w koc przykrywający jej chude nogi.

Córka spogląda na lekarza stojącego przy aparaturze, potem na ojca.

– Już, tato?

Starzec tylko kiwa głową.

Córka daje znak lekarzowi, ale nagle nieruchomieje, słysząc ostry głos matki.

– Isabelle Louise! – krzyczy Mamie, siadając na łóżku. – W imię Boga, co ty wyprawiasz?

– Mamo? – szepcze kobieta.

– Mamie! – krzyczy jej mąż. – O Boże! Boże! Mamie!

Staruszka szarpnięciem usuwa rurkę z tlenem z nosa.

– Do czegoś ty mnie kazał przyczepić, Albercie?!

– Połóż się, mamo. Miałaś udar. – Córka patrzy na lekarza, który najpierw cofa się wstrząśnięty, a potem zaczyna badać Mamie.

– Proszę wezwać pielęgniarkę – mówi lekarz do Alberta.

To jednak chwilę trwa, bo Albert nie potrafi oderwać oczu od kobiety, z którą od półwiecza tworzył jedność, z której śmiercią umarłaby też większa część jego samego. A potem biegnie korytarzem z energią człowieka o połowę młodszego, wymachując rękami i wołając, by pielęgniarki natychmiast przyszły, zebrały się w sali intensywnej opieki medycznej, która przypadkiem znajduje się dokładnie pod salą Faith White.

W środku nocy Faith przesuwa rękę i uderza mnie w twarz. Wprawdzie personel proponuje łóżko składane dla rodzica spędzającego noc przy dziecku, ale ja wolałam położyć się koło Faith. W ten sposób mogę ją ochraniać, być przy niej, gdyby ją bolało.

Faith rzuca się i wierci. Przyciskam usta do jej czoła i natychmiast się cofam – jest rozpalona, nie pamiętam, by kiedykolwiek była taka gorąca. Wyciągam rękę i naciskam guzik.

– Tak?

– Moja córka ma gorączkę.

– Już idziemy.

Kiedy pielęgniarki przychodzą z termometrami i gąbkami nasączonymi alkoholem, Faith nawet nie drgnie. Krzątaninie sióstr towarzyszy dziwny odgłos; mija chwila, nim sobie uświadamiam, że te rytmiczne, słabe jęki wydobywają się z gardła Faith.

– Nie możecie wezwać doktora Blumberga?

– Pani White – odpowiada jedna z pielęgniarek – proszę pozwolić nam wykonywać naszą pracę, dobrze?

Ale ja jestem matką, takie słowa cisną mi się na usta. Nie pozwolicie mi na moją pracę?

– Sto pięć i pół – słyszę cichy głos pielęgniarki.

Sto pięć? Zaczynam myśleć o zakażeniu krwi, zapaleniu opon mózgowych, gwałtownie postępującym raku. Gdyby to było poważne, czy wieczorne badania czegoś by nie wykazały, na przykład wysokiego poziomu białych ciałek? Ale czy gdyby nie było poważne, Faith miałaby taką wysoką gorączkę?

Nie chcę jej zostawiać, ale wiem, że mam obowiązek do spełnienia. Wychodzę na korytarz i proszę w recepcji o możliwość skorzystania z telefonu. Koło sali Faith tłoczy się zbyt wielu ludzi, bym mogła zadzwonić z aparatu koło łóżka. Po krótkich poszukiwaniach wyjmuję z torebki małą zieloną karteczkę z numerem telefonu.

– Jessico, mówi Mariah White – mówię z wysiłkiem. – Możesz przekazać Colinowi, że stan Faith się pogorszył?

Wchodząc do kancelarii, Malcolm Metz (wezwany przez gęsto przepraszającą Elkland, która pełniła nocny dyżur, gdy do holu niczym uwolniony z klatki tygrys wpadł Colin White) ma wciąż mokre po prysznicu włosy i przekrwione oczy. To go strasznie wkurza, bo lubi wyglądać dobrze w te dni, gdy staje w sądzie, tymczasem do rozprawy zostało mniej niż pięć godzin i będzie sprawiał wrażenie, jakby całą noc spędził na hulance. Zatrzymuje się na widok swojego klienta: włosy sterczą mu kępkami, w marynarce chyba spał… i czy na rękawie ma krew?

– Chryste – mówi Metz. – Wyglądasz gorzej niż ja.

– Dobra – zaczyna Colin, nie fatygując się nawet, by spojrzeć na adwokata. – Problem jest taki. Boli ją. Jest w cholernym szpitalu. I nie obchodzi mnie, co powiesz, ludzie wierzą telewizji, a to na pewno wpłynie na sędziego. Weź ten proces niani z Bostonu! Płacę ci kupę forsy za wygraną. I mówię ci, to jej się dzieje w domu. Widziałem na własne oczy. Coś albo ktoś wywołuje w niej chorobę.

– Zaraz, zaraz – mówi Metz. – Kto jest chory? Kto jest w szpitalu?

Colin patrzy tak, jakby adwokat zwariował.

– Faith.

Metz otwiera szeroko oczy.

– Faith jest w szpitalu?

– Wczoraj wieczorem zaczęła krwawić. Na moich oczach. Stała i nagle… – Colin kręci głową. – Chryste, muszę wierzyć, że będą mogli zrobić więcej, niż dać jej leki na złagodzenie bólu. Wiesz… coś musi się zdarzyć, żeby człowiek zaczął krwawić.

Metz unosi rękę.

– Twoja córka jest w szpitalu – powtarza.

– Tak.

– Na obserwacji.

– Tak.

Metz uśmiecha się szeroko.

– Boże, cudownie. – Widząc rozgniewany wzrok Colina, pośpiesznie wyjaśnia: – Pracujemy nad pewnym tropem i dziwnym zbiegiem okoliczności ta sprawa go potwierdza. – Podczas gdy Elkland wyjaśnia Colinowi, na czym polega zespół Münchausena, Metz myśli o swym początkowym wniosku o przesłuchanie jednostronne, złożonym u sędziego tylko dla przyjemności, który jednak okazał się nieświadomym przebłyskiem geniuszu. – Wyobraź to sobie: wchodzimy do sądu i składamy wniosek o odseparowanie matki od Faith, ponieważ życie dziecka jest w poważnym niebezpieczeństwie. Kiedy zrobiliśmy to po raz pierwszy, sędzia myślał, że blefujemy, i pozwolił Faith zostać z matką, ale przez tę jego błędną decyzję dziecko jest teraz w szpitalu. Wyjaśniam, na czym polega zespół Münchausena, i mówię, że nasz ekspert udowodni, dlaczego to rozwiązanie jest konieczne. A potem proszę o nakaz sądowy, zabraniający Mariah zbliżania się do córki. Sędzia będzie miał wyrzuty sumienia, że nasz pierwszy wniosek odrzucił, i zatańczy, jak mu zagramy.

Colin wpatruje się w niego ponuro.

– Nigdy nie słyszałem o tym Münchausenie.

– Ani ja – mówi z uśmiechem Metz. – Ale zanim rozprawa się skończy, obaj będziemy ekspertami.

Colin kręci głową.

– Sam nie wiem, Malcolm. Mariah… może czasami zbyt jest zajęta sobą, ale nigdy świadomie nie skrzywdziłaby Faith.

Elkland przygryza wargę.

– Panie White, czytałam, że elementem tego zaburzenia psychicznego jest sprawianie wrażenia idealnego i troskliwego rodzica przy równoczesnym ukrywaniu swoich postępków.

– Wczoraj stałem kilka kroków od Faith i patrzyłem, jak zaczyna krwawić – mówi Colin wolno. – Niczym się nie ukłuła, w ogóle niczego nie dotykała… a Mariah stała jeszcze dalej niż ja. Ale wy myślicie, że… myślicie…

– Problem nie polega na tym, co my myślimy – przerywa mu Metz. – Rzecz w tym, co chcemy, żeby myślał sędzia.

Kenzie śpi koło swojego laptopa, kiedy dzwoni telefon.

– Pani van der Hoven – słyszy aksamitny głos, gdy podnosi słuchawkę.

Nie da się, nawet w stanie sennej dezorientacji, nie rozpoznać Malcolma Metza.

– Wcześnie pan wstał.

– Piąta rano to najlepsza pora dnia.

– Bez pana bym tego nie wiedziała.

Metz śmieje się krótko.

– Domyślam się, że wysłała już pani swój raport.

Czując, jak serce jej się ściska, Kenzie spogląda na ekran monitora pusty niczym ściana.

– Zakładam, że przefaksowała pani raport do sędziego wczoraj wieczorem, żeby miał czas się z nim zapoznać przed dzisiejszą rozprawą. Czuję się jednak zobowiązany do przekazania pani pewnej informacji, nim rozpocznie się posiedzenie.

– Jakiej mianowicie, panie Metz?

– Faith White została wczoraj przyjęta do szpitala.

Kenzie podrywa się.

– Co takiego?

– Jak zrozumiałem z tego, co mówił mój klient, znowu zaczęły krwawić jej dłonie, a potem stan się pogorszył.

– O mój Boże. Kto jest teraz z nią?

– Przypuszczam, że matka. – W słuchawce zapada milczenie. – Chciałem jednak panią poinformować, że zamierzam to zmienić. Zwracam się do sędziego o zakaz zbliżania się Mariah do córki. Mam powody wierzyć, że to Mariah okalecza Faith.

– Ma pan dowody?

– Doszedłem do wniosku, że pani White cierpi na pewne zaburzenia psychiczne. Mam eksperta, który zapoznał się ze sprawą i przyznał mi rację.

– Rozumiem.

– I tak by się pani o tym dowiedziała, ale pomyślałem, że pewnie wolałaby pani usłyszeć o tym wcześniej – mówi Metz i rozłącza się.

Kenzie włącza komputer i czeka, aż ekran ożyje. Krzywi się – tyle energii eksplodującej w jednej chwili. Zaczyna z furią stukać w klawisze, licząc, że zdąży odwiedzić Faith przed posiedzeniem sądu i że jeśli jakaś niebiańska istota opiekuje się Faith, to towarzyszyła jej do karetki, jest z nią w szpitalu, będzie w nowym, bezpieczniejszym domu.

„Zalecam, by prawo do opieki nad Faith White przyznane zostało jej ojcu” – pisze.

Загрузка...