Rozdział jedenasty

Do kogóż to przyrównacie Boga

I jaki obraz zastosujecie do niego?

Księga Izajasza, 40,18

Kiedy byłam w wieku Faith, dowiedziałam się, że pójdę do piekła.

Tamtego roku Ursula Padrewski siedziała za mną. Była wysoka jak na siedmiolatkę i miała długie warkocze, które matka zwijała jej na czubku głowy niczym śpiącego grzechotnika. Jej ojciec był wikarym w kościele episkopalnym. Pewnego dnia na placu zabaw Ursula odbierała po kolei dziewczynkom lalki Barbie i zanurzała je głowami w kałuży. Podeszła do mnie i ujmując się pod boki, oznajmiła, że Barbie Malibu musi zostać ochrzczona.

– Co to ochrzczona?

Zaparło jej dech, jakbym musiała znać to słowo.

– No wiesz, kiedy wsadzają cię do wody dla Boga.

– Bóg nie wsadził mnie do wody – odparłam.

– Robią to w kościele, kiedy jesteś małym dzieckiem – powiedziała Ursula, ale najpierw cofnęła się o krok. – Jeśli nie jesteś ochrzczona, wrzucą cię do ognistej otchłani i pójdziesz do piekła.

Byłam dostatecznie duża, by rozumieć, że moja rodzina nie chodzi do kościoła, co przypuszczalnie znaczyło, że jednak nie zostałam ochrzczona. W moim umyśle pojawił się obraz rozstępującej się ziemi i płomieni sięgających mi do gardła.

Krzyczałam tak głośno, że nawet kiedy opiekunka zawlokła mnie do gabinetu pielęgniarki, nikt nie potrafił wyciągnąć ze mnie, co właściwie się stało. Wezwana telefonicznie mama przyjechała dziesięć minut później. Wpadła do gabinetu i zaczęła przesuwać dłońmi po moim ciele, szukając złamanych kości.

– Mariah, co się stało?

Gestem odprawiła pielęgniarkę.

– Mamusiu – zapytałam, z trudem łapiąc oddech – czy byłam ochrzczona?

– U Żydów nie ma chrztu.

Znowu zalałam się łzami.

– Pójdę do piekła!

Mama objęła mnie, mrucząc coś o modlitwach w szkołach publicznych i wielebnym Louisie Padrewskim. Próbowała wyjaśnić mi, że Żydzi to naród wybrany, że nie mam najmniejszych powodów do obaw i że żadna ognista otchłań nie istnieje.

Ale ja wiedziałam, że nasza rodzina w niczym nie przypomina rodziny Joshuy Simkisa; oni też byli Żydami, tylko że poświęcali temu wiele starań. W trzeciej klasie Joshua nie mógł pić mleka w stołówce, jeśli podawano hamburgery. I nosił w szkole małą szydełkowaną jarmułkę, przymocowaną do włosów spinką. Moja rodzina – no cóż, nie chodziliśmy do kościoła, ale nie chodziliśmy też do synagogi. Nie zostałam ochrzczona, nie sądziłam jednak, że znajdziemy się pośród wybranych.

W końcu mogłam wrócić do domu. Ale kiedy szłyśmy do samochodu, pilnowałam się, by przeskakiwać pęknięcia w chodniku, bo myślałam, że w każdej chwili mogą się rozstąpić, ukazując ognistą otchłań, o której mówiła Ursula. A wieczorem, kiedy rodzice dawno już spali, napełniłam wannę wodą i zanurzyłam w niej Barbie Malibu. Potem sama wsadziłam głowę pod wodę i powtórzyłam modlitwę na dobranoc, którą w „Domku na prerii” odmawiała Laura Ingall. Tak na wszelki wypadek.

30 października 1999

Rano dzwoni do mnie Joan.

– Chciałam się upewnić, że wciąż żyjesz – mówi, a chociaż żartuje, żadna z nas się nie śmieje. – Pomyślałam, że wpadnę po południu i porozmawiamy o strategii naszej obrony.

Sformułowanie to sprawia, że przypominam sobie, co wczoraj wieczorem powiedział Ian: żebym walczyła. Samoobrona z definicji zakłada, że człowiek staje do walki.

– Joan, czy oglądałaś przypadkiem „Hollywood Tonight!”?

– Wolałabym zrobić sobie woskowanie całego ciała, niż obejrzeć ten program.

Nie po raz pierwszy zadaję sobie pytanie, kto właściwie stanowi jego liczną widownię.

– Colin w nim występował. Z Malcolmem Metzem. Wczoraj, po wyjściu z sądu. Mówił o niebezpieczeństwach grożących Faith i zaczął płakać.

– No cóż, nie musisz się niepokoić, że media źle wpłyną na przebieg twojej sprawy. Dzięki Bogu, rozpatrywać ją będzie tylko sędzia, a…

– Uważam, że powinnam zaprosić ekipę „Hollywood Tonight!” i pozwolić im sfilmować Faith.

– Co takiego? – Minutę zabiera Joan otrząśnięcie się z zaskoczenia. W jej głosie słyszę ton rezerwy. – Jako twoja prawniczka stanowczo odradzam podjęcie takich działań.

– Wiem, że to nie ma nic wspólnego z rozprawą, Joan. Ale sędzia musi zobaczyć Faith jako normalną małą dziewczynkę, bawiącą się lalkami, klockami lego i czym tylko chcesz. A skoro o tym mowa, muszą zobaczyć to także ci wszyscy, którzy uważają ją za świętą. Nie chcę sprawiać wrażenia, że coś ukrywam.

– Nigdy nie należy wprowadzać mediów na salę sądową, Marian.

– Ale nie powinnam też siedzieć i pozwolić Colinowi zabrać moją córkę. Nie chcę, żeby urabiał opinię mnie i Faith w telewizji, skoro obie możemy mówić za siebie. – Z wahaniem dodaję: – Już to przeżywałam z Colinem. Nie pozwolę, by zrobił to po raz drugi.

Słyszę, jak Joan stuka czymś – ołówkiem? palcem? – o słuchawkę.

– Żadnych wywiadów z tobą i Faith – mówi wreszcie, wyliczając warunki. – Materiał piętnastominutowy, tylko w pomieszczeniach z góry uzgodnionych na piśmie. I nie podpisuj niczego, dopóki ja tego nie zobaczę.

– Dobrze.

– Wiesz, to oznacza, że będę musiała obejrzeć ten cholerny program.

– Przykro mi.

Joan głęboko wzdycha.

– Tak, mnie też – mówi.

Lacey Rodriguez wierzy w zaczynanie od początku, a o ile potrafi stwierdzić, wrzawa wokół Faith White powstała po incydencie ze wskrzeszeniem jej babki. Lacey wyjmuje notatnik ze swojej szmacianej torby i uśmiecha się do doktora Petera Weavera, kardiologa prowadzącego Millie Epstein.

Jak na atrakcyjnego mężczyznę prawdziwy z niego palant. Kładzie dłonie płasko na biurku i rzuca gniewne spojrzenie na Lacey.

– Rozumiem, że wykonuje pani tylko swoją pracę, pani Rodriguez. I dlatego musi pani zrozumieć, że nie mogę ujawnić żadnych informacji, dotyczących moich pacjentów.

Lacey uśmiecha się promienniej.

– Nigdy bym pana o to nie pytała. Prawdę mówiąc, adwokat, dla którego pracuję, zainteresowany jest informacjami o Faith i Mariah White.

Doktor Weaver mruga zdziwiony.

– Nic o nich nie wiem. Naturalnie poza plotkami na temat tej dziewczynki. Jednakże z medycznego punktu widzenia nie mogę potwierdzić żadnych twierdzeń o uleczeniu. Dla mnie kwestią nie było to, jak panią Epstein reanimowano, tylko sam fakt, że to się udało.

– Rozumiem – mówi Lacey, udając, że notuje każde słowo, choć w rzeczywistości facet nie powiedział nic wartego zapisania.

– Z panią White kontaktowałem się tylko przy łóżku jej matki i później podczas badań kontrolnych.

– Wydawała się panu… słaba psychicznie? Rozchwiana emocjonalnie?

– W takim samym stopniu, w jakim byłby każdy, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Generalnie odniosłem wrażenie, że wobec matki zachowywała się troskliwie i opiekuńczo. – Potrząsa głową, porządkując myśli. – I wobec córki także.

– Mógłby pan podać mi jakiś przykład?

– No cóż – mówi doktor Weaver – był taki moment podczas badania wysiłkowego pani Epstein, kiedy operator skierował kamerę na dziewczynkę i…

– Przepraszam, ale filmowaliście badanie?

– Ja nie. Ian Fletcher, ten facet z telewizji. Pani Epstein i szpital udzielili pisemnej zgody. Jestem pewien, że materiał został już wyemitowany. Ale rzecz w tym, że pani White nie chciała, by filmowano jej córkę, i ze wszystkich sił próbowała temu zapobiec. Rzuciła się nawet na tego operatora, krzyczała i popychała go. Uosobienie instynktu macierzyńskiego w akcji. – Lekarz uśmiecha się przepraszająco. – Jak więc pani widzi, to, co mam do powiedzenia, niewiele pani pomoże.

Lacey odpowiada mu uśmiechem. Nie bądź taki pewny, myśli.

2 listopada 1999

Kenzie van der Hoven pochodzi z rodziny od pokoleń zajmującej się prawem.

Jej pradziadek założył kancelarię van der Hoven i Weiss, jedną z pierwszych w Bostonie. Jej ojciec, matka i pięciu starszych braci są obecnie wspólnikami w firmie. Kiedy się urodziła, ostatnia z gromadki, rodzice do tego stopnia byli przekonani, że będzie kolejny syn, że po prostu nadali jej imię, które wcześniej wybrali.

Dorastała jako Kenneth, dezorientując nauczycieli i na wszelkie sposoby usiłując zdrobnić swoje imię, chociaż rodzice nigdy nie dostosowali się do jej życzeń. Idąc w ślady całej rodziny, poszła na prawo na Harvard, zdała egzamin i broniła w pięciu procesach, a później uznała, że jest już zmęczona robieniem tego, czego chcą inni. Oficjalnie zmieniła imię na Kenzie i została guardian ad litem, wyznaczanym przez sąd kuratorem procesowym dziecka na czas rozprawy o przyznanie opieki.

Pracowała już wcześniej dla sędziego Rothbottama i uważa go za sprawiedliwego człowieka, choć może za bardzo rozmiłowanego w broadwayowskich musicalach z Shirley Jones w roli głównej. Kiedy więc wczoraj zadzwonił do niej ze sprawą White'ów, od razu się zgodziła.

– Powinienem cię ostrzec – powiedział sędzia. – To nie będzie łatwe.

Teraz, kiedy Kenzie z szeroko otwartymi oczami idzie przez posiadłość White'ów, rozumie, co sędzia miał na myśli. Nie skojarzyła sprawy z odnową religijną w Nowym Kanaanie; większość gazet, które Kenzie czytała, nazywała Faith „dzieckiem” w słabej próbie ochrony prywatności nieletniej. Ale to… cóż, tego się nie da opisać. Małe grupki ludzi obozują pod namiotami, podgrzewając jedzenie na kocherach. W tłumie widać chorych na wózkach, jednych z członkami wykręconymi przez stwardnienie rozsiane, innych, toczących nieustanny monolog, jeszcze innych, spoglądających na świat pustymi oczami. Zakonnice w czarnych habitach niczym stadko pingwinów drepczą po opadłych liściach, modląc się lub oferując pomoc chorym. Są też dziennikarze, odrębna rasa, z vanami i operatorami, w modnych garniturach, które na tle skutej listopadowym mrozem ziemi wydają się równie nieprawdopodobne jak rozkwitające kwiaty.

Na Boga, od czego Kenzie powinna zacząć?

Przepycha się przez napierające ciała, zdecydowana dotrzeć do frontowych drzwi i porozmawiać z Mariah White. Rezygnuje po pięciu minutach potykania się o śpiwory i linki namiotów. Gdzieś tu musi być policjant, widziała oznakowany wóz na granicy posiadłości. Już wcześniej zdarzało się, że jako kuratorka wchodziła do rodziny wspomagana przez policję, ale nigdy wcześniej powodem nie była niemożność przebicia się przez tłum.

Odwracając się do stojącej obok kobiety, Kenzie śmieje się zadyszana.

– Ale widok, co? Musi pani tu być od dawna, skoro zdobyła pani takie dobre miejsce. Czeka pani na Faith?

Kobieta rozciąga cienkie wargi w uśmiechu.

– Nie znać angielski – mówi. – Sprechen Sie deutsch?

Cudownie, myśli Kenzie, setki ludzi, a ja wybieram osobę, która nawet mnie nie rozumie. Zamyka na chwilę oczy, przypominając sobie terminy przekazane przez sędziego. Rozprawa o przyznanie opieki odbędzie się za pięć tygodni. Do tego czasu Kenzie musi porozmawiać ze wszystkimi, którzy kontaktowali się z Faith od sierpnia, a jeśli to możliwe, także wcześniej, musi zgłębić sprawę wskrzeszenia babki oraz zdobyć sympatię Faith i przekonać ją, że jest jej sprzymierzeńcem.

Zasadniczo rzecz biorąc, Kenzie potrzebny jest cud.

Chowam buty Faith do szafy, kiedy uświadamiam sobie, że ktoś robi zdjęcia przez szybki w drzwiach wejściowych.

– Przepraszam – mówię, otwierając je gwałtownie. – Pozwoli pan?

Mężczyzna unosi leicę i robi mi zdjęcie.

– Dzięki – mówi, po czym pośpiesznie się oddala.

– Boże – mruczę do siebie, stojąc w otwartych drzwiach.

Samochód mojej matki w ślimaczym tempie pokonuje podjazd, w końcu zatrzymuje się w połowie drogi, bo rojący się tam ludzie nie pozwalają jej na bezpieczną jazdę. Mama pojechała do domu po rzeczy, zdecydowała bowiem, że na jakiś czas się do nas przeprowadzi. To łatwiejsza rzecz niż pozbycie się dziennikarzy, którzy śledzili ją w trakcie krótkiej podróży do domu. Facet z leicą stoi tuż przed nią, kiedy mama wysiada z samochodu. Wielbicielki skandują imię Faith. Z jakiegoś powodu ci wszyscy ludzie dzisiaj są bliżej domu, niż powinni.

Mama gramoli się na ganek, wlokąc walizkę. Odwraca się i macha rękami.

– Wynocha! Sio! – Wymija mnie, po czym starannie rygluje drzwi. – Co jest z tymi ludźmi? Nie mają nic lepszego do roboty?

Zerkam przez szybkę.

– Dlaczego dzisiaj podeszli aż pod ganek?

– Wypadek w mieście. Minęłam go po drodze. Ciężarówka z drewnem zablokowała wyjazd na autostradę, więc na podjeździe nie ma policjanta.

– Cudownie – mruczę. – Chyba powinnam być wdzięczna, że nie próbują wyłamać drzwi.

Mama prycha.

– Jeszcze jest wcześnie.

Jak na zamówienie dzwoni dzwonek do drzwi. Na ganku z większą hucpą, niż potrafiłabym sobie wyobrazić, stoi Petra Saganoff. Ma ze sobą operatora. Chcę zamknąć przed nią drzwi, ale udaje jej się wsunąć za próg stopę w czerwonym czółenku.

– Pani White – mówi przy włączonej kamerze – czy ma pani jakąś odpowiedź na twierdzenia pani byłego męża, jakoby Faith, mieszkając pod jednym dachem z panią, wystawiona była na niebezpieczeństwo?

Myślę o propozycji Iana, żeby tę sukę zaprosić do domu, o własnej niechętnej zgodzie, i niemal się dławię. To nie jest odpowiednia pora – muszę to zrobić na własnych warunkach, Joan nie pozostawiła w tej kwestii żadnych wątpliwości. Odwracam się do mamy, na którą zawsze mogę liczyć, jeśli chodzi o pokazanie ludziom, gdzie ich miejsce, ale ona zniknęła.

– Jest pani na prywatnym terenie.

– Pani White – powtarza Saganoff, ale nie kończy, bo wraca moja matka z zabytkową strzelbą z okresu wojny o niepodległość, która wisi nad kominkiem w salonie.

– Mariah – mówi, beztrosko wymachując lufą w kierunku Petry Saganoff – kto to jest?

Z satysfakcją patrzę, jak operator blednie, a Saganoff szybko się cofa.

– Och – mówi kwaśno matka. – To ona. Co mówiłaś pani Saganoff o przebywaniu na prywatnym terenie?

Zamykam drzwi na klucz.

– Boże, mamo – jęczę. – Na litość boską, po co to zrobiłaś? Ona na pewno zaniesie taśmę do sędziego i powie mu, że świrnięta matka Faith groziła jej strzelbą.

– Nie zrobiła tego świrnięta matka Faith, tylko jej świrnięta babka. A jeśli zaniesie taśmę do sędziego, to idę o zakład, że on ją zapyta, dlaczego złamała policyjny zakaz zbliżania się do domu. – Mama klepie mnie po ramieniu. – Chciałam tylko trochę postraszyć tę pannicę z wielkiego miasta.

Krzywię się.

– To strzelba na czarny proch, której nikt nie używał od kilku wieków.

– Tak, ale ona o tym nie wie.

Znowu rozlega się dzwonek. Mama patrzy na mnie.

– Nie otwieraj.

Ktokolwiek jednak to jest, nie zamierza zrezygnować; dzwonek dzwoni raz po raz.

– Mamo! – krzyczy Faith, wbiegając do holu. – Ktoś robi z dzwonkiem to, czego mi zabraniasz…

– Chryste! – Mówię mamie, żeby zadzwoniła na komisariat i zażądała, żeby przysłano policjanta przed dom. Faith każę iść się pobawić do swojego pokoju, gdzie nikt nie będzie jej widział. Następnie otwieram drzwi z takim rozmachem, że odbijają się od ściany.

Kobieta ma na sobie tradycyjny kostium, w dłoniach trzyma notatnik i miniaturowy magnetofon. Nie mam pojęcia, z jakiej jest redakcji, ale widziałam dość podobnych do niej, by rozpoznać typ.

– Nie macie za grosz szacunku! Jak pani by się podobało, gdybym przyszła do pani bez zaproszenia, kiedy… kiedy bierze pani prysznic? Albo obchodzi urodziny dziecka? Albo… Boże, po co właściwie z panią rozmawiam? – Zamykam drzwi.

Dzwonek znowu dzwoni.

Liczę do dziesięciu. Biorę głęboki oddech, po czym uchylam lekko drzwi.

– Za sześćdziesiąt sekund – blefuję – będzie tu gliniarz, który odwiezie panią do więzienia za wtargnięcie na cudzy teren.

– Nie sądzę – odpowiada kobieta spokojnie, przekładając do lewej ręki notatnik i magnetofon, a prawą wyciągając do mnie. – Jestem Kenzie van der Hoven. Wyznaczona przez sąd kuratorka procesowa Faith.

Zamykam oczy w nadziei, że kiedy znowu je otworzę, przekonam się, że to wcale się nie wydarzyło, że Kenzie van der Hoven nie będzie stała przed progiem, gotując się z gniewu na obelgi, którymi ją obrzuciłam.

– Chciałabym z panią porozmawiać, pani White.

Uśmiecham się słabo.

– Proszę mówić do mnie Mariah – proponuję i z takim wdziękiem, na jaki mnie stać, wpuszczam ją do domu.

– Faith jest tutaj – mówię, prowadząc gościa do salonu, gdzie moja córka ogląda telewizję w nagrodę za policzenie słupków, które dla niej przygotowałam. Obok niej siedzi moja matka i z roztargnieniem gładzi ją po włosach.

– Faith – mówię wesoło – to pani van der Hoven. Spędzi z nami trochę czasu. – Mama spogląda mi w oczy. – Pani van der Hoven, to moja matka, Millie Epstein.

– Miło mi panią poznać. Proszę mówić mi po imieniu.

– A to – dodaję – jest Faith.

Kenzie van der Hoven rośnie w moich oczach niepomiernie, kiedy kuca obok Faith i patrzy na ekran.

– Uwielbiam „Arthura”. A najbardziej lubię D.W.

Faith ostrożnie chowa zabandażowane dłonie pod uda.

– Ja też lubię D.W.

– Widziałaś ten odcinek, kiedy idzie na plażę?

– Tak – potwierdza Faith z nagłym ożywieniem. – I myśli, że w wodzie jest rekin!

Obie się śmieją, potem Kenzie wstaje.

– Miło cię poznać, Faith. Może później porozmawiamy.

– Może – odpowiada Faith.

Prowadzę Kenzie do kuchni, gdzie proponuję jej filiżankę kawy, ale odmawia.

– Faith zwykle nie ogląda telewizji. Dwie godziny dziennie, nie więcej. Disney Channel albo PBS.

– Mariah, chcę pani coś wyjaśnić. Nie jestem pani wrogiem. Moim celem jest upewnienie się, że Faith trafi w miejsce najlepsze z możliwych.

– Wiem. A ja zwykle nie zachowuję się… tak jak wtedy, gdy otworzyłam drzwi. Ale policjant powinien pilnować, żeby ci ludzie zanadto się nie zbliżali, a…

– Była pani ostrożna. To akurat mogę zrozumieć. – Patrzy na mnie przez chwilę, podnosi magnetofon. – Pozwoli pani? Muszę napisać raport, a dzięki temu mogę odtwarzać rozmowy.

– Oczywiście. – Siadam naprzeciwko niej przy stole.

– Co, pani zdaniem, sędzia powinien wiedzieć?

Milczę, wspominając dawne czasy, gdy miałam tak wiele do powiedzenia, a nikt nie chciał mnie wysłuchać.

– Weźmie to pod uwagę?

To pytanie wprawia Kenzie w lekki niepokój.

– Chciałabym tak myśleć, Mariah. Znam sędziego Rothbottama od jakiegoś czasu i zawsze był bardzo sprawiedliwy.

Skubię sterczącą skórkę na dłoni.

– Wie pani, dotąd nie miałam szczęścia do sądów – mówię ostrożnie. – Trudno mi o tym z panią rozmawiać, bo pracuje pani dla sądu, i przypuszczalnie zabrzmi to jak nieuzasadniona pretensja. Ale mam wrażenie, że to znowu się powtarza: słowo Colina przeciwko mojemu słowu. Colin jest szybki, lepiej przewiduje ruchy. Siedem lat temu zdołał wszystkich przekonać, że wie, co dla mnie jest najlepsze. Teraz mówi, że wie, co jest najlepsze dla Faith.

– A pani uważa, że pani to wie?

– Nie – prostuję. – Faith.

Kenzie robi krótką notatkę.

– Pozwala pani Faith podejmować własne decyzje?

Momentalnie orientuję się, że powiedziałam coś niewłaściwego.

– No nie. Ona ma siedem lat. Nie dostaje orzechowych batoników na śniadanie, choćby nie wiem jak się upierała, i nie idzie do szkoły w stroju baletnicy, kiedy pada śnieg. Jest za mała, żeby wszystko wiedzieć, ale dostatecznie duża, by mieć intuicję. – Spuszczam wzrok na kolana. – Martwię się, że Colin jest przekonany, że zna Faith lepiej niż ona sama, i przekona ją o swojej racji, zanim ktokolwiek zdoła mu przeszkodzić.

– Dlatego ja tu jestem – mówi Kenzie szorstko.

– Och… nie miałam zamiaru pouczać pani, jak powinna pani wykonywać swoją pracę…

– Proszę się odprężyć. Nic, co teraz mi pani powie, nie zostanie wykorzystane w sądzie.

Kiwam głową. Ale jej też nie całkiem wierzę.

– Co pani chce, żeby się wydarzyło?

Wreszcie, po wszystkich tych latach, ktoś mnie o to pyta. I po wszystkich tych latach odpowiedź wciąż brzmi tak samo. Chcę drugiej szansy. Tylko że tym razem chcę jej z Faith.

Nie wiadomo skąd pojawia się wspomnienie słów, które rabin Weissman powiedział tego dnia, gdy zaprowadziłam do niego Faith: „Możesz być Żydem agnostykiem, Żydem niepraktykującym… ale wciąż jesteś Żydem”. Tak samo możesz być niepewnym rodzicem, pochłoniętym sobą rodzicem… ale wciąż jesteś rodzicem.

Wpatruję się w Kenzie van der Hoven. Mogę się upozować na Matkę Roku. Mogę powiedzieć jej wszystko, co chce usłyszeć.

Albo mogę też powiedzieć prawdę.

– Siedem lat temu usiłowałam popełnić samobójstwo, kiedy przyłapałam męża w łóżku z inną kobietą. Mogłam myśleć tylko o tym, że nie byłam dość dobrą żoną, nie byłam dostatecznie piękną kobietą, po prostu… nie byłam. Colin oddał mnie do ośrodka zamkniętego Greenhaven, bo przekonał sędziego, że to jedyny sposób na powstrzymanie mnie od kolejnej próby odebrania sobie życia. Tylko że kiedy mnie tam oddawał, nie miał pojęcia, że jestem w ciąży. Zabrał mi cztery miesiące życia, dom, pewność siebie, ale wciąż miałam Faith. – Biorę głęboki oddech. – Teraz już nie mam tendencji samobójczych. Nie jestem żoną Colina. I z całą pewnością nie jestem tą kobietą, która tak bardzo ulegała jego wpływom, że pozwoliła zamknąć się w szpitalu dla wariatów. Jestem natomiast matką Faith. Tym byłam przez ostatnie siedem lat. A przecież nie można być matką, jeśli ktoś odbiera ci dziecko, prawda?

Kenzie nie zanotowała ani jednego słowa z mojej przemowy, a ja nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Zamyka notatnik. Z jej twarzy nie potrafię nic odczytać.

– Dziękuję, Mariah. Myślę, że teraz powinnam porozmawiać z Faith.

Kiedy kuratorka wchodzi do salonu, mama przyłącza się do mnie. Staram się ich nie obserwować przez otwarte drzwi, chociaż Kenzie siedzi na kanapie koło Faith i mówi jej coś śmiesznego.

– I co? – pyta mama.

– Co! – Wzruszam ramionami. – A skąd mam wiedzieć?

– Ale wiesz, co jej powiedziałaś. I musiałaś wyrobić sobie jakieś zdanie o tym, co ona o tobie myśli.

Naturalnie wyrobiłam je sobie, ale nie podzielę się nim z mamą. Nawet gdybym nie opowiedziała kuratorce o Greenhaven, i tak dowiedziałaby się w trakcie rozprawy. Choć wtedy może zdołałaby znaleźć we mnie coś godnego podziwu, co zrównoważyłoby fakt, że oddano mnie do ośrodka zamkniętego. Prawda nie zawsze wyzwala, ludzie wolą wierzyć w ładniejsze, starannie opakowane kłamstwa. Kenzie van der Hoven może mi współczuć, ale to nie pomoże mi zatrzymać Faith.

– Stracę ją, mamo – mówię, chowając twarz w dłoniach. Czuję, jak kładzie mi rękę na plecach, a potem bierze w objęcia, do których zawsze dobrze pasowałam, i słucham tego niewiarygodnego bicia serca pod moim policzkiem. Nagle czuję jej siłę, jakby odporność była darem, który ludzie mogą sobie przekazać.

– A kto tak powiedział? – mruczy mama i całuje mnie w czubek głowy.

Kenzie stosuje tylko jedną żelazną regułę w swojej pracy kuratorki: Niczego się nie spodziewać. W ten sposób nigdy nie przeżywa rozczarowań. Niezwykle rzadko dziecko otwiera się przed nią podczas pierwszego spotkania; wielokrotnie bywało tak, że mijały dni, nim jej podopieczny mruknął coś na powitanie. Dopóki dziecko nie przekona się na własne oczy o dobrych intencjach Kenzie, rzadko wierzy, że jest jego przyjaciółką.

Z drugiej strony, dziewczynka, która twierdzi, że Bóg składa jej wizyty, powinna umieć dostrzec, że Kenzie stoi po jej stronie.

Kenzie jest dostatecznie praktyczna, by uświadamiać sobie, że istnieją raczej małe szanse na to, by Faith była mistyczką, za jaką uważają ją ludzie. Dzieci w wieku Faith uwielbiają dinozaury i wieloryby, ponieważ są wielkie i potężne w przeciwieństwie do siedmiolatków. Zabawa z Bogiem ma identyczne podstawy psychologiczne.

Faith siedzi koło niej niczym jagnię przyprowadzone do rzeźni, z pochyloną głową i dłońmi starannie ukrytymi w cieniu. Najwyraźniej już wcześniej znalazła się w sytuacji, gdy ją obserwowano, przepytywano, badano.

– Faith, wiesz, dlaczego tu jestem?

– Aha. A pani nie wie?

Kenzie się uśmiecha.

– Wiem. Ktoś mi to wytłumaczył.

Faith z rezygnacją unosi ku niej buzię.

– Chyba chce mnie pani o coś zapytać.

– Wiesz… Założę się, że są sprawy, o które ty wolałabyś zapytać mnie.

Faith otwiera szeroko oczy.

– Naprawdę?

Kenzie potakuje.

– W takim razie czy tu zostanę?

– A chcesz?

– Powiedziała pani, że ja mogę panią pytać.

– Masz rację, przepraszam. Nie znam odpowiedzi, Faith. To będzie zależało od wielu rzeczy, w tym także od tego, co ty chcesz.

– Nie chcę zranić mamy – szepcze Faith tak cicho, że Kenzie musi się ku niej nachylić. – I nie chcę zranić taty. – Dziewczynka odwraca głowę. – Chcę…

Kenzie bierze głęboki oddech i czeka. Faith jednak milczy, zwijając dłonie w pięści i chowając je pod pachami. Kenzie patrzy na cienkie przeguby i zastanawia się, czy dziewczynkę bolą dłonie, czy powinna zawołać Mariah, czy byłoby lepiej, gdyby na tym skończyła tę wizytę.

Kenzie nic nie wie o stygmatach rzekomych czy prawdziwych. Jedno natomiast rozumie doskonale: Jak to jest być małą dziewczynką, która odstaje od otoczenia.

– Wiesz – mówi swobodnie – nie chcę dłużej rozmawiać.

Faith zrywa się na nogi.

– Czy to znaczy, że mogę iść?

– Tak. Chyba że chciałabyś pójść na dwór.

– Na… dwór? – Głos Faith załamuje się z radości.

– Jest piękna pogoda. I akurat tak zimno, że w gardle cię łaskocze, kiedy głęboko oddychasz. – Kenzie przekrzywia głowę. – Powiem twojej mamie, że idziemy. Co ty na to?

Faith wpatruje się w kuratorkę przez kilka sekund, oceniając, czy nie jest to okrutny żart. A potem wypada z pokoju.

– Muszę włożyć buty. Niech pani na mnie poczeka!

Kenzie z uśmiechem wkłada płaszcz. Strach Faith przed zranieniem rodziców może oznaczać wiele rzeczy, ale na pewno jest znakiem, że dziewczynka odczuwa wielką odpowiedzialność. Dlaczego miałoby być inaczej? Jej rodzina się rozpadła, wokół domu roi się od ludzi, którzy uważają ją za Mesjasza. Obowiązkiem kuratora w tej sprawie jest zmniejszenie tego brzemienia, danie Faith swobody, by mogła poczuć się jak zwykła siedmiolatka.

Jak w wypadku innych działań spontanicznych, to także nie jest najgorsze. Kenzie będzie mogła obserwować reakcję Faith na dziennikarzy, którzy bez wątpienia będą im z oddali towarzyszyć. Kenzie wsuwa głowę do kuchni i mówi o swoich zamiarach, po czym wraca do holu, nie dając Mariah czasu na protesty.

– Gotowa? – mówi do Faith. Otwiera zamki i wychodzi na ganek.

Faith z wahaniem przekracza próg. Z dłońmi schowanymi w kieszeniach polarowej kurtki, ostrożnie kopie w stos liści. Potem wyciąga ręce i kręci się z twarzą uniesioną do nieba.

Dość szybko przy kamiennym murze gromadzą się dziennikarze, znowu trzymani w ryzach przez policję. Ale nawet z tej odległości nowoczesne obiektywy pozwalają im sfotografować Faith; przykładają dłonie do ust i wołają do niej. Faith jest w połowie drogi do huśtawki za domem, kiedy słyszy pierwsze pytanie, rzucone niczym piłka, która ma ją wytrącić z równowagi.

– Czy nadchodzi koniec świata?

– Czy Bóg czegoś od nas chce?

– Dlaczego Bóg wybrał ciebie?

Faith potyka się na norze świstaka; przewróciłaby się, gdyby Kenzie jej nie podtrzymała. Chowając głowę w ramionach, Faith mruczy:

– Możemy wrócić do domu?

– Nie musisz im odpowiadać – mówi Kenzie łagodnie.

– Ale wciąż ich słyszę.

– Nie zwracaj na nich uwagi. – Kenzie bierze dziewczynkę za rękę i prowadzi do huśtawki. – Baw się. Nie pozwolę, żeby ci coś zrobili.

Dziennikarze jak jeden mąż fotografują, filmują i wykrzykują pytania.

– Zamknij oczy! – woła Kenzie. – Odchyl głowę.

I na sąsiedniej huśtawce wprowadza swoje słowa w czyn. Patrzy na Faith, która ją obserwuje, i w końcu widzi, jak dziewczynka z uśmiechem na buzi wolno zaczyna się kołysać.

Dziennikarze wrzeszczą, wibrujący alt intonuje „Amazing Grace”, Faith się kołysze. Nagle otwiera oczy i przyśpiesza.

– Kenzie! – krzyczy. – Popatrz, co umiem!

Serca wszystkim zamierają, gdy puszcza łańcuch huśtawki i skacze w powietrze.

Zapada cisza. Wszyscy wstrzymują oddech, Kenzie także. Sto aparatów uwiecznia dziewczynkę z rozpostartymi rękami, która niczym strzała przecina powietrze.

A potem jak każdy w takiej sytuacji Faith ląduje na ziemi z głuchym tąpnięciem, chichotem i zadrapaniem na kolanie.

Obserwuję je z salonu, zerkając przez pionowe żaluzje. W moim wnętrzu wzbiera burza, której nie czułam od dnia, gdy po powrocie do domu obok Colina, tam gdzie ja powinnam była być, znalazłam inną kobietę.

Jestem taka zazdrosna o Kenzie van der Hoven, że nie potrafię złapać tchu.

Mama staje za moimi plecami.

– Niektórzy używają ścierek do odkurzania żaluzji.

Natychmiast się cofam.

– Widzisz, co ona robi? Widzisz?

– Tak, a to doprowadza cię do szaleństwa – mówi z uśmiechem mama. – Żałujesz, że sama o tym nie pomyślałaś. Dlaczego nie pomyślałaś?

Odchodzi, nie dając mi czasu na sformułowanie wymówki. Dlaczego nie zabierałam Faith na dwór? Powód naturalnie jest oczywisty, banda dziennikarzy czyhających jak barakudy na najmniejszy ochłap, ale z drugiej strony, co z tego? Bez względu na to, czy Faith wychodzi, czy nie, i tak nadają w telewizji relacje, żeby sprawa nie ucichła. Nadawali przez cały czas, kiedy Faith była w Kansas City. Jak materiał o małej dziewczynce, zachowującej się… no cóż, zachowującej się jak mała dziewczynka, mógłby okazać się szkodliwy lub podstępny?

Kilka minut później Faith staje w drzwiach. Policzki ma zaróżowione od zimna, legginsy zabłocone na kolanach. Dumnie pokazuje mi zadrapanie na łokciu.

– Przyprowadziłam ją – mówi Kenzie van der Hoven. – Czas na mnie.

Muszę zebrać wszystkie siły, by spojrzeć jej w oczy.

– Dziękuję. Faith tego potrzebowała.

– Nie ma za co. Sąd…

– Obie dobrze wiemy – przerywam jej – że to, co dzisiaj pani zrobiła, nie ma nic wspólnego z nakazem sądu.

Przez moment widzę w oczach Kenzie światło i wiem, że ją zaskoczyłam. Twarz jej łagodnieje.

– Proszę bardzo.

Faith szarpie mnie za sweter.

– Widziałaś mnie? Widziałaś, jak wysoko skoczyłam?

– Tak. Podziwiałam cię.

Faith odwraca się do Kenzie.

– Możesz zostać jeszcze parę minut?

– Pani van der Hoven ma sprawy do załatwienia. – Ciągnę ją za koński ogon. – Ale wiesz co? Założę się, że umiem huśtać się tak samo wysoko jak ty.

Wyraz zaskoczenia na twarzy Faith jest niemal komiczny.

– Ale…

– Chcesz się ze mną kłócić czy przyjmujesz wyzwanie?

Ledwo mam czas zarejestrować szeroki uśmiech na twarzy Kenzie van der Hoven, bo moja córka ciągnie mnie na dwór.

Ian stoi przed swoim karawanem, zainteresowany gwarem, który wybucha, gdy Faith wychodzi na dwór. Patrzy, jak dziewczynka wymachuje nogami na huśtawce i uśmiecha się; kimkolwiek jest towarzysząca jej kobieta, zapewniła Faith niezłą zabawę.

– Dziwię się, że nie jest pan w pierwszym szeregu.

Ian odwraca się w kierunku, z którego dochodzi głos. Koło niego stoi kobieta.

– Z kim mam przyjemność? – pyta sucho.

– Lacey Rodriguez. – Kobieta wyciąga do niego rękę. – Kolejna wielbicielka na odległość.

– Jest pani z ekipą – spekuluje Ian. – Z którą?

– Co skłania pana do przypuszczeń, że jestem z ekipą?

– Niech pani nazwie to intuicją, pani… Rodriguez, czy tak?… ale większość pobożnych fanatyków, jak sama pani powiedziała, zajętych jest wznoszeniem okrzyków i nie interesuje ich to, co się dzieje z tyłu. Nie, niech pani nie mówi, dla kogo pracuje… to na pewno „Hard Copy”. Albo „Hollywood Tonight!”, oni mają tu kilku pomysłowych tajnych agentów.

– Och, panie Fletcher – przeciągle mówi Lacey. – Zawróci mi pan w głowie tymi pochlebstwami.

Ian wybucha śmiechem.

– Lubię panią, pani Rodriguez. „Hollywood Tonight!”, bez dwóch zdań. Niech pani dalej tak trzyma, a pewnego dnia zrzuci pani z tronu Petrę Saganoff.

– Nie pracuję w biznesie rozrywkowym – mówi Lacey cicho. – Moja działka to informacje.

Obserwuje, jak Ian mruży oczy, zastanawiając się nad możliwościami. FBI, CIA, mafia. A potem unosi brwi.

– Przysłał panią Metz. Powinien wiedzieć, że nie mam zamiaru z nikim się dzielić.

Lacey robi krok w jego kierunku.

– Nie chodzi o rewelację w jakimś telewizyjnym programie. Mówię o trybach sprawiedliwości…

– Dzięki, Lois Lane. Rezygnuję. Jeśli będę miał ochotę zdemaskować Faith White, zrobię to na własnych warunkach i według własnego planu.

– Jak bardzo pańskie słowa zyskają na wiarygodności, kiedy zostaną użyte w sądzie?

– Chce pani powiedzieć – prostuje Ian – że Metz nie potrafi wygrzebać żadnych brudów i chce skorzystać z moich materiałów, dowodzących, że to oszustka.

– Ma pan dowód – szepcze Lacey.

– Gdybym nie miał, wciąż bym tu był?

Po długiej chwili Ian wyciąga z kieszeni wizytówkę i pisze na niej numer.

– Niech pani powie Metzowi, że może zgodzę się z nim porozmawiać.

Zaraz po odejściu Lacey Rodriguez do Iana zbliża się James Wilton.

– Jest jakiś powód, dla którego nie kręcimy – mówi wolno. – Mam rację?

Jak wszyscy inni, wzrok ma utkwiony w drzwiach domu, gdzie Faith stoi z matką i kobietą, której Ian nie zna. Ian zaczyna się pocić. Jego osobiste odczucia są tu bez znaczenia, producent naturalnie spodziewa się dalszego ciągu historii Faith. A mówiąc szczerze, Ian wcale nie chce poświęcić swojego programu i reputacji. Odwraca się do Jamesa z uśmiechem.

– Oczywiście, że jest powód. Czekam na… to.

Nieznajoma kobieta wsiada do samochodu, Mariah i Faith schodzą na podwórko.

– Tony! Gotowy? – woła Ian; wie, że operator, który poderwał się nerwowo, nie zdobyłby się na odwagę, żeby powiedzieć, że słyszy o tym po raz pierwszy.

Zarzuciwszy kamerę na ramię, operator idzie za Ianem przez tłum i potakuje, gdy ten udziela mu wskazówek, Ian raz jeszcze się odwraca, by sprawdzić, czy James ich obserwuje, po czym przy wtórze zdumionych westchnień tłumu przeskakuje przez policyjną barykadę i kieruje się w stronę Mariah i Faith.

Wyczuwa, że za jego plecami policjant przepycha się przez tłum, słyszy, jak inni reporterzy mruczą pochwały na temat jego nieliczącej się z niczym odmiany dziennikarstwa, niektórzy zastanawiają się nawet, czy nie pójść w jego ślady, ale patrzy wyłącznie na Mariah, która stoi obok huśtawki i obserwuje jego poczynania.

Przestraszona, przenosi wzrok z jego twarzy na tłum.

– Co robisz?

Ian łapie ją za rękę. Wie, że będzie to wyglądało tak, jakby próbował uniemożliwić jej ucieczkę. Na razie jednak cudownie jest być tuż koło niej, dotykać jej i czuć zapach mydła na jej skórze.

– Patrzą na nas – mówi cicho. – Zachowuj się tak, jakbyś chciała, żebym sobie poszedł.

Policjant, w gruncie rzeczy chłopiec, zatrzymuje się kilka kroków od nich.

– Pani White – mówi zadyszany – chce pani, żebym go aresztował za wtargnięcie na teren prywatny?

– Nie – odpowiada Mariah; na początku głos jej się załamuje, dopiero po chwili brzmi czysto. – Prosiłam pana Fletchera, żeby opuścił moją posiadłość, ponieważ moja córka i ja nie życzymy sobie, żeby nas nachodzono.

Policjant łapie Iana za rękę.

– Słyszał pan?

Ian wpatruje się w Mariah płonącym spojrzeniem.

– To jeszcze nie koniec – mówi; słowa przeznaczone do kamery dla Mariah znaczą zupełnie co innego. – W żadnym razie nie koniec. – Ukrytym kciukiem gładzi miękką skórę jej przedramienia. Mariah drży, co później w niezliczonych relacjach telewizyjnych zinterpretowane zostanie jako objaw świętego oburzenia.

Telefon budzi mnie z głębokiego snu. Szepczę imię Iana.

– Jasne, że to ja – mówi zirytowany. – Ilu mężczyzn dzwoni do ciebie w środku nocy?

Obejmuję się ramionami.

– Setki – mówię z uśmiechem. – Tysiące.

– Naprawdę? Sprawię, że zapomnisz o konkurencji.

– Jakiej konkurencji? – pytam cicho i tylko w połowie jest to żart. Kiedy otacza mnie obecność Iana, nie myślę o niczym innym, ani o dziennikarzach przed domem, ani o Colinie i walce o opiekę nad Faith, ani nawet o Faith. Colina kochałam dlatego, że był dla mnie kotwicą. Za to Ian… cóż, Ian robi dla mnie to, co Kenzie van der Hoven zrobiła dla Faith: daje mi swobodę.

Krew zaczyna mi szybciej krążyć w żyłach, budząc niepokój.

– Jestem za stara, żeby tak się czuć.

– A jak się czujesz?

Zamykam oczy.

– Jakbym miała wyskoczyć ze skóry.

Przez chwilę słyszę tylko jego oddech. Kiedy się w końcu odzywa, w jego głosie wyczuwam napięcie.

– Mariah, chodzi o dzisiejsze popołudnie.

– Tak. Co to było?

– Mój producent oczekuje, że coś się stanie. Chce mieć wrażenie, że ta historia wciąż mnie interesuje.

– A interesuje? – pytam zimno.

– Jestem z tobą – odpowiada Ian. – Wiedziałem też, że jeśli przeskoczę policyjną linię, będę mógł cię dotknąć.

Odwracam się na bok w nadziei, że zobaczę światła karawanu. Krzyczę cicho, kiedy zaczynam spadać z łóżka i upuszczam telefon.

– Przepraszam – wyjaśniam po chwili. – Straciłam z tobą kontakt.

– Nigdy – mówi Ian, a ja, zapominając o instynkcie samozachowawczym, wierzę mu.

Загрузка...