Rozdział ósmy

Jeśli kiedykolwiek istniał człowiek, którego przeznaczenie to piekło,

bez wątpienia jest nim Ian Fletcher – chyba że zanim

będzie musiał tam iść, zdoła dowieść, że piekła nie ma.

Komentarz redakcyjny, „The New York Times”, 10 sierpnia 1999

19 października 1999


Tak dla ścisłości – mówi Millie. – Jestem temu przeciwna.

– A ja nie – oznajmia Faith, podczas gdy Mariah zapina jej kurtkę. – Bycie szpiegiem jest super.

– Nie jesteś szpiegiem, tylko uciekinierką. – Mariah przyklepuje zamek błyskawiczny. – Gotowa?

Wie, że tak, Faith jest gotowa od szóstej rano, kiedy poznała plan. Mariah oczywiście przedstawiła to jako przygodę, tak by Faith czuła się bardziej jak młody Indiana Jones niż dziecko, które musi się ukrywać. Eskapada spełniła oczekiwania Faith: wśliznęły się do samochodu, mając przy sobie tylko małe plecaczki, czterdzieści pięć minut jechały do centrum handlowego, gdzie wmieszały się w tłum, by zgubić dwóch dziennikarzy, którzy je śledzili. Dziennikarze z pewnością będą czatować przy hondzie Mariah, czekając, aż cała trójka wróci do samochodu. Kiedy Millie wyjdzie na parking, by odstawić hondę do domu, Mariah i Faith, już przebrane w inne stroje, wsiądą do taksówki czekającej na drugim końcu centrum i pojadą na lotnisko.

Teraz pozostało tylko się pożegnać.

Mariah łapie w lustrze wzrok matki. Millie podchodzi do córki i obejmuje ją w pasie.

– Nie musisz pozwalać, żeby wypędzili cię z domu – mówi cicho.

– To nie tak, mamo. – Mariah przełyka, by pozbyć się grudy w gardle. – Zaczynam wszystko od nowa. – Nie potrafi znieść myśli o rozłące z matką, nie tylko z powodu jej ostatnich kłopotów z sercem, ale też przez prosty fakt, że Millie to najbliższa przyjaciółka Mariah. Z drugiej strony, Millie przyznałaby, że Mariah musi zrobić wszystko, co w jej mocy, by zatrzymać Faith. Sprawa jest jasna, a Mariah nie może pozwolić, by po raz kolejny pokonali ją ludzie i okoliczności, które pozostają poza jej kontrolą.

Nie powiedziała Millie, że Colin groził jej odebraniem prawa do opieki, nie wspomniała też, dokąd zamierza wyjechać. Dzięki temu, gdy do Millie zwrócą się prawnicy, dziennikarze albo Ian Fletcher, nie będzie musiała kłamać. Mariah odwraca się i obejmuje matkę.

– Zadzwonię do ciebie. Kiedy będę mogła, kiedy będę wiedziała, że wszystko w porządku.

Faith wtula się między mamę i babcię.

– Ubieraj się, babciu! Nie zdążymy na taksówkę.

Mariah kładzie dłoń na głowie Faith.

– Kochanie, babcia musi tutaj zostać.

– Tutaj?

– Nie, nie tutaj, ale w naszym domu, by mieć oko… na wszystko.

Faith nie przyjmuje słów matki do wiadomości.

– Babcia musi z nami jechać – upiera się.

Mariah nie zdradziła córce tej części planu z tego właśnie powodu: wiedziała, że przez tę jedyną rzecz Faith będzie się sprzeciwiać.

– Faithele – mówi Millie, kucając przed wnuczką – niczego nie chciałabym tak bardzo jak jechać z wami tą taksówką. Ale nie mogę.

– Bo ktoś musi odwieźć samochód do domu – mówi Faith po chwili. – Ale później przyjedziesz?

Millie spogląda na Mariah.

– Możesz być pewna. – Chowa zapasowe ubranie Faith w plecaku i zakłada go wnuczce na ramiona. – Bądź grzeczna. – Całuje ją w czoło. Patrzy, jak Mariah bierze Faith za rękę i wyprowadza z łazienki. W ostatniej chwili dziewczynka odwraca się i posyła babci całusa. Millie siada w kabinie i wyobraża sobie tysiące rzeczy, które mogą pójść nie tak teraz, gdy Mariah i Faith uciekły, wyobraża sobie tysiące rzeczy, które mogłyby pójść nie tak, gdyby zostały.

Malcolm Metz rozpościera zręczne dłonie na blacie swojego błyszczącego biurka.

– Panie White, pozwoli pan, że się upewnię. Dziesięć tygodni temu dobrowolnie zrezygnował pan z opieki nad córką, a teraz chce pan, żeby zamieszkała z panem i pańską nowo poślubioną żoną.

Colin potakuje. Dokłada starań, by zwalczyć onieśmielenie w kancelarii Walloughby, Krieger i Metz, tylko że biura były o wiele mniej groźne pół roku wcześniej, kiedy wszystkie wyposażał w świetlne znaki ewakuacyjne. Naturalnie wtedy chodziło o interesy, obecna wizyta dotyczy spraw osobistych i stawka jest o wiele wyższa.

– Tak jest. – Uważnie przygląda się Metzowi, przesuwając wzrokiem od jego krótko ostrzyżonych włosów koloru soli zmieszanej z pieprzem do włoskich butów. Znany ze swej potężnej żądzy zwycięstwa, Metz jest czymś w rodzaju prawniczej legendy New Hampshire.

Adwokat styka czubki palców.

– Skąd ta zmiana decyzji?

Colin czuje, jak twarz zaczyna go palić.

– Bo moja była żona jest wariatką? Bo córkę nastawiono przeciwko mnie? Bo martwię się o nią? Niech pan wybiera.

Metz wszystko to słyszał wcześniej, a za niecałe dwie godziny musi stawić się w sądzie na rozprawie rozwodowej słynnego mafiosa jako adwokat jego żony i wolałby teraz w toalecie przygotowywać się do występu przed kamerami, których z całą pewnością przy tej okazji nie zabraknie. Sprawa o opiekę taka jak ta – ha, wygrałby ją przez sen.

– W jaki sposób pańska była żona wystawiła córkę na niebezpieczeństwo?

– Słyszał pan o dziewczynce, której objawia się Bóg?

Malcolm przestaje bębnić palcami po biurku.

– To pańska córka?

– Taa. Nie. – Colin wzdycha. – Cholera, sam już nie wiem. Na końcu podjazdu koczuje kilkaset osób i wszyscy wierzą, że Faith zmieniła się w jakąś prorokinię, a jej dłonie krwawią… Chryste. – Spogląda na prawnika. – To nie jest dziewczynka, którą zostawiłem.

Malcolm bezszelestnie wyjmuje żółty notatnik z szuflady. Ta sprawa może wzbudzić niezwykłe zainteresowanie mediów, wykraczające daleko poza wąskie granice New Hampshire. Odkręca pióro i postanawia się tym zająć.

– Jest pan przekonany, że pan jako opiekun lepiej zadbałby o interesy dziecka. Jest pan przekonany, że mieszkanie z matką źle wpływa na pańską córkę. – Colin potakuje. – Może mi pan wyjaśnić, dlaczego cztery miesiące temu zupełnie inaczej pan to oceniał?

– Niech pan posłucha, jeśli mam zapłacić panu dwadzieścia tysięcy honorarium oraz pięćset dolarów za każdą dodatkową godzinę, to nie muszę niczego wyjaśniać. Chcę odzyskać córkę. I to natychmiast. Słyszałem, że pan może mi w tym pomóc. Koniec, kropka.

Malcolm przez chwilę wpatruje się klientowi w oczy.

– Zależy panu na całkowitym prawie do opieki?

– Tak.

– Za wszelką cenę?

Colin nie musi pytać, co Metz ma na myśli. Wie, że najskuteczniejszy sposób na udowodnienie, że on jest lepszym rodzicem, to przedstawienie Mariah w jak najgorszym świetle. Kiedy proces dobiegnie końca, Mariah straci nie tylko Faith, ale też cały szacunek do siebie.

Porusza się niespokojnie na krześle. Nie chce tego robić, ale w gruncie rzeczy nie ma wyboru. Tak jak wtedy, gdy zdecydował o oddaniu Mariah do ośrodka zamkniętego, tak i teraz cel uświęca środki. I tak samo jak wtedy kieruje nim wyłącznie troska o bezpieczeństwo ukochanej osoby.

Przed jego oczyma pojawia się bolesne wspomnienie tamtego wieczoru, gdy Mariah próbowała popełnić samobójstwo: wszędzie pełno krwi i Mariah wciąż szepcząca jego imię. Zmusza się do przypomnienia sobie, jak wczoraj Faith ukryła się przed nim.

– Chcę odzyskać moją córkę – powtarza Colin zdecydowanie, przekonując samego siebie. – Niech pan zrobi wszystko, co potrzeba.

W zeszły wtorek Ian Fletcher leciał z Manchesteru, małego lotniska, które udawało, że jest bardziej kosmopolityczne niż w rzeczywistości: koszmar, jednym słowem. Nie dość, że lot do Kansas City miał opóźnienie, to jeszcze Ian nie mógł odpocząć w Admiral's Club, co oznaczało, że prawie godzinę spędził w toalecie, by uniknąć rozpoznania. W tym tygodniu leciał z Bostonu. Dojazd limuzyną na lotnisko był wprawdzie dłuższy, ale podróż zapowiadała się na znacznie mniej stresującą.

– Jakimi liniami pan leci, proszę pana?

Słysząc głos szofera, Ian nachyla się ku niemu.

– American.

Kiedy limuzyna parkuje przy krawężniku, bierze aktówkę, podpisuje rachunek z karty kredytowej i bez słowa oddaje go kierowcy. Z pochyloną głową skręca na prawo, ku ruchomym schodom, które zawiozą go wprost do prywatnego klubu dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie może w spokoju czekać na lot.

Mariah stoi przed tablicą odlotów, przeglądając listę portów docelowych. Tak wiele miejsc, czym powinna kierować się przy wyborze? To nie tak, że jakieś miejsce jest lepsze od innych – gdziekolwiek wylądują, będą zaczynały od zera.

– Mamusiu? – Faith ciągnie ją za rękaw. – Możemy polecieć do Vegas?

Mariah mimowolnie się uśmiecha.

– A co wiesz o Vegas?

– Tatuś raz tam był. Naciskasz guziki i wylatują pieniądze. Widziałam w telewizji.

– Ha, to niezupełnie tak. Musisz mieć bardzo dużo szczęścia. A poza tym nie widzę tu Vegas.

– Więc dokąd polecimy?

Dobre pytanie. Mariah przyciska dłoń do torebki, myśląc o pieniądzach. Ma dwa tysiące dolarów w gotówce – Boże, czuje się jak ruchomy cel. Ale wie, że lepiej nie pozostawiać śladu po kartach kredytowych, a tylko taką sumę mogła dostać od ręki w banku. Jeśli będą ostrożne, może przynajmniej przez jakiś czas żaden dziennikarz ich nie wyśledzi. A gdyby udało im się zwieść media, ich zainteresowanie Faith pewnie samo z siebie wygaśnie.

Bez paszportu Mariah musi ograniczyć się do terenu Stanów Zjednoczonych. Hawaje – zawsze chciała jechać na Hawaje, ale bilety z całą pewnością są kosmicznie drogie i pożarłyby lwią część ich budżetu. Mariah znowu przesuwa wzrokiem po kolumnie nazw. W południe jest lot do Los Angeles, kwadrans po jedenastej do Kansas City w stanie Missouri.

Prowadzi Faith do kasy. Postanawia, że polecą pierwszym dostępnym samolotem, startującym z lotniska.

W samolocie Mariah dziękuje Bogu, że historia Faith dopiero niedawno znalazła się w telewizji ogólnokrajowej, bo dzięki temu większość ludzi, z którymi się kontaktują – stewardesy, sympatyczny sąsiad, oferujący, że umieści plecaki w schowkach na bagaże nad głowami – patrząc na nie, widzą matkę i córkę, a nie dwie uciekinierki przed mediami.

Dotąd Faith dwukrotnie leciała samolotem, raz, gdy umarł jej dziadek, i raz, gdy całą rodziną pojechali na wakacje do Waszyngtonu. Podskakuje na siedzeniu i wyciąga szyję, by lepiej się przyjrzeć kabinie pierwszej klasy, która znajduje się tuż przed nimi.

– Co tam jest? Dlaczego siedzenia mają inny kolor?

– To dla biznesmenów i ludzi, którzy mają mnóstwo pieniędzy. Za te miejsca więcej się płaci.

– Dlaczego myśmy nie zapłaciły?

– Bo… – Mariah spogląda na córkę z desperacją -…bo tak – kończy, podczas gdy stewardesa zaciąga niebieską zasłonę między kabinami.

– Pasażerowie lotu numer 5456 do Kansas City proszeni są…

Ian podchodzi do bramki i pokazuje kartę pokładową.

– Panie Fletcher, lubię oglądać pański program – mówi pracownik linii lotniczych.

Ian kiwa szorstko głową i pośpiesznie wsiada do samolotu. Podaje stewardesie płaszcz, po czym sadowi się na miejscu.

– Dzień dobry, panie Fletcher. Życzy pan sobie coś do picia, nim wystartujemy?

– Proszę bourbona. Bez wody.

W pierwszej klasie jest jeszcze troje pasażerów, utrapienie, ale nie tragedia. Byłoby gorzej, gdyby jeden z nich siedział obok niego. Stewardesa wraca z drinkiem. Ten cotygodniowy lot, jak wszystko związane z wizytami u Michaela, ma ustalony raz na zawsze przebieg, Ian odstawia szklankę i zamyka oczy, zapadając w sen, w którym karty spadają na stół, czerwona, czarna, czerwona, czarna, i tak w nieskończoność.

– Muszę siusiu – obwieszcza Faith.

Mariah wzdycha. Tuż za nimi stoi wózek z napojami, zagradzając przejście do toalety na tyłach samolotu; wykluczone, żeby Faith była w stanie poczekać, aż stewardesy skończą roznosić drinki. Mariah spogląda na niebieską kurtynę, za którą jest kabina pierwszej klasy.

– Chodźmy.

Pośpiesznie prowadzi Faith krótkim przejściem; ma nadzieję, że zdążą dojść do toalety, nim stewardesa je dostrzeże i każe zawrócić.

– Tutaj – mówi, niemal wpychając Faith do kabiny. – Nie zapomnij zamknąć drzwi, w przeciwnym razie światło się nie zapali. – Oparta o wibrującą ścianę samolotu, rozgląda się po pierwszej klasie.

I nagle widzi przed sobą Iana Fletchera.

O Boże. W samolocie nie ma gdzie się ukryć. Mariah zachowuje się jak tchórz, wlecze Faith z powrotem na miejsce i unika wzroku Iana Fletchera. Zamyka oczy, pełna niesmaku. W czasie tej godziny z Logan Airport wystartowało pewnie z pięćdziesiąt samolotów, a jej udało się na chybił trafił wybrać ten, którym leci Fletcher. Człowiek zyskujący najwięcej na zdradzeniu światu miejsca pobytu jej i Faith.

A potem uderza ją myśl: to nie jest spotkanie przypadkowe. Jakimś sposobem Ian Fletcher śledził je aż do lotniska. Mariah nie wie, dlaczego Fletcher nie kończy sprawy, nie przychodzi i nie mówi, że przejrzał jej podstęp. A może w tej chwili korzysta z tego małego telefonu przy fotelu i umawia się z producentem i ekipą na spotkanie w Kansas City.

Czuje, jak łzy dławią ją w gardle. Jej wspaniały plan legł w gruzach, zanim zyskał szansę realizacji.

Po tym, jak Mariah White uciekła niczym przerażony królik, Ian przez całą minutę bawi się myślą o zadzwonieniu do Jamesa Wiltona i skierowaniu sfory na trop lisa; posuwa się nawet tak daleko, że wyjmuje kartę kredytową i czyta instrukcję obsługi telefonu przy fotelu, ale potem przypomina sobie, dlaczego nie może tak postąpić. Ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależy, jest sprowadzenie mediów na odległość 160 kilometrów od Michaela.

Mariah White o tym nie wie, ale ma nad Ianem taką samą przewagę, jak on nad nią.

Ian kończy bourbona i gestem daje znak stewardesie, by przyniosła mu następnego. Najprostszym wyjściem jest zachowywać się zgodnie z tym, co bez wątpienia myśli Mariah: że śledził je z Nowego Kanaanu na lotnisko w Bostonie. W przeciwnym razie będzie się zastanawiała, co Ian robi w samolocie lecącym do Kansas City. Jedną sprawą jest poznanie przez niego jej tajemnic, zupełnie inną sytuacja odwrotna. Teraz musi zmienić rozkład podróży.

W głowie Iana zakorzenia się myśl. A gdyby tak mógł z bliska przyjrzeć się Faith wykonującej tę uzdrowicielską sztuczkę? Gdyby sam wybrał obiekt dla jej tak zwanego cudu, obiekt, przy którym z góry byłaby skazana na porażkę? Babcia i kobieta z dzieckiem chorym na AIDS mogły brać udział w przedstawieniu. Ale Michael… cóż, nikt lepiej niż Ian nie wie, że Michael nie jest uczestnikiem ich oszustwa… i że nie da się go wyleczyć.

Musi tylko zaskarbić sobie ich sympatię, tak by zgodziły się uzdrowić Michaela, traktując to jako osobistą przysługę, wyświadczoną Ianowi. A kiedy Faith White będzie próbowała powtórzyć swoją sztuczkę, on z bliska, na własne oczy zobaczy, jak to robi. Anonimowość Michaela pozostanie niezagrożona, Mariah White nikomu nic nie powie, bo zdradziłaby miejsce swojego pobytu.

Dziwaczna wizja Faith kładącej dłonie na Michaelu w oszukańczym przedstawieniu, wyreżyserowanym przez jej matkę, ustępuje miejsca obrazowi, który Ian schował tak głęboko w swoim wnętrzu, że czuje ból, gdy teraz obraz ten wyłania się na powierzchnię: Michael patrzący mu prosto w oczy, Michael z własnej woli wyciągający do niego ręce, Michael klepiący go w uścisku po plecach.

Ha – raczej zobaczy Mariah Wbite dukającą, że księżyc nie jest w linii czy inne tego rodzaju bzdury, by wytłumaczyć fakt, że jej córeczka cudotwórczym nie potrafiła uleczyć chorego na autyzm mężczyzny.

Gdyby Ian wierzył w przeznaczenie, pomyślałby, że los sprowadził Mariah i jej córkę do tego samolotu. Ale nie wierzy, dlatego uważa to za niebywałą okazję, która sama wpadła mu w ręce i ma szansę stać się najbardziej sensacyjną historią w jego karierze. Musi tylko oczarować Faith i jej matkę, przekonać, że taki jak on cynik wcale nie musi być wrogiem, ale wręcz przeciwnie, człowiekiem, który wszystkie swoje nadzieje pokłada w dziecku rzekomo obdarzonym mocą uzdrawiania, który będzie stał obok i udawał bezgraniczną rozpacz, kiedy Faith poniesie ostateczną klęskę.

Tylko czy rzeczywiście będzie udawał?

Wysiadając z samolotu, Mariah nie jest zaskoczona faktem, że Fletcher na nie czeka, ani też tym, że całkowicie ją ignoruje, całą uwagę skupiając na Faith.

– Cześć – mówi przeciągle, kucając przed dziewczynką. – Wy też leciałyście tym samolotem?

Faith otwiera szeroko oczy.

– Pan Fletcher!

– We własnej osobie. – Prostuje się i kłania Mariah. – Dzień dobry pani.

Mariah ostrzegawczo ściska dłoń Faith.

– Przyjechałyśmy na ślub. Ślub mojej kuzynki. Dzisiaj wieczorem. – Jej głos jest zbyt wysoki, zbyt przenikliwy; w chwili gdy z własnej woli udziela informacji Fletcherowi, o którą nawet nie poprosił, ma ochotę sama się kopnąć.

– Tak? Jakoś nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś brał ślub we wtorek wieczorem.

Mariah zadziera brodę.

– To… kwestia ich religii.

– Wszystko się z nią wiąże. – Ian uśmiecha się do Faith. – Może pójdziemy na lody, żeby uczcić nasze spotkanie?

Wyraźnie ucieszona tą perspektywą Faith patrzy pytająco na matkę.

– Nie mamy czasu – mówi Mariah.

– Ale przecież nie…

– Faith! – przerywa jej Mariah, zaraz jednak wzdycha. – No dobrze. Możemy iść na lody.

Ian prowadzi je do baru. Zamawia rożek dla Faith oraz colę dla siebie i Mariah.

– Faith, twoja mama i ja chcemy chwilę porozmawiać. Może zjesz lody przy tamtym stoliku?

Faith biegnie we wskazanym kierunku. Marian chce ją przywołać, ale Ian kładzie jej dłoń na ramieniu. Przez tę chwilę Mariah nie potrafi złapać tchu ani się poruszyć.

– Niech idzie. Widzi ją pani, a ludzie, którzy chcieliby się do niej zbliżyć, są daleko stąd.

Mariah odwraca się ku niemu.

– Możemy sobie pójść. Nie będzie w stanie nas pan powstrzymać.

– Wezwie pani policję? Wątpię. Przede wszystkim zostawiłoby to ślad na papierze, a coś mi mówi, że chce pani tego uniknąć. – Uśmiecha się smutno. – Uwierzyłaby mi pani, gdybym powiedział, że jestem tu z innego powodu niż pani i Faith? Nie sądzę. Niesamowite jest to, pani White, że panią podziwiam. I chciałbym coś pani poradzić.

– Powiedział lis do rudobrodego – mruczy Mariah.

– Co takiego?

– Nic.

– Ha. Chciałem pani powiedzieć, że nigdy za wiele ostrożności. Zastanawiała się pani, gdzie obie z Faith zamieszkacie?

Nie mając zamiaru zwierzyć mu się z planów, Mariah zaciska usta.

– Założę się, że w motelu – ciągnie Ian lekko. – Ale wcześniej czy później uświadomi sobie pani, że kobieta z małą dziewczynką w podejrzanym motelu od razu rzuca się w oczy. Z drugiej strony, ciągłe przeprowadzki z motelu do motelu będą strasznie trudne dla dziecka. Tak więc nie ma pani wielkiego wyboru. Albo zda się pani na łaskę jakiegoś mieszkającego tu przyjaciela, a idę o zakład, że nie ma ich pani wielu, albo wynajmie tanie lokum. Rzecz w tym, pani White, że każdy szanujący się administrator zażąda referencji. A trudno o nie, kiedy człowiek pragnie zachować anonimowość. Zostaje jeszcze problem wynajęcia samochodu, skoro prawo jazdy i karta kredytowa z całą pewnością nie są przedmiotami, które chętnie pokazywałaby pani światu.

Mariah ma tego po dziurki w nosie i odwraca się ku Faith. Do diabła z Ianem Fletcherem. Do diabła z Kansas City. Dzisiaj po południu z lotniska startuje pewnie ze sto samolotów, musi tylko raz jeszcze wymknąć się Fletcherowi. Robi krok, ale on chwyta ją za rękę.

– Znajdę panią – szepcze, czytając jej w myślach. – Wie pani o tym.

Mimo to Mariah wciąż zerka na korytarz, na toalety, na każde możliwe wyjście.

– Mówił pan, że chce mi pan coś poradzić.

– Tak jest. Myślę, że podczas pobytu w tym mieście powinna pani zwrócić się o pomoc do znajomego.

Mariah dławi się śmiechem.

– Zaraz, niech sobie przypomnę, ile przyjaciółek z college’u mieszka w Kansas City.

– Miałem na myśli siebie – mówi Ian cicho. – Uważam, że powinna pani zostać ze mną.

Przez długą chwilę Mariah gapi się na niego.

– Oszalał pan?

Jego oczy są błękitne jak jezioro i jak jezioro zapraszają, by się w nie zanurzyć.

– To niewykluczone, pani White – przyznaje. – Bo w przeciwnym wypadku na pewno powiedziałbym w zeszłym tygodniu o dłoniach pani córki. Dzisiaj sprowadziłbym na to lotnisko cały las kamer. W czasie lotu zastanawiałbym się, jak wydać was na pastwę światu, zamiast myśleć, że może ten jeden raz powinienem zrobić dobry uczynek i pomóc wam. – Spogląda na Faith. – To najlepsza z możliwych przykrywek. Nikomu na myśl nie przyjdzie, że ukryła się pani u mnie.

– Chyba że sam pan im o tym powie. – Mariah wpatruje się w niego nieruchomym wzrokiem. Nie potrafi zaufać temu człowiekowi, którego nigdy by nie poznała, gdyby nie zainteresował się Faith jako materiałem na sensacyjny program. Z drugiej strony, nie może jego wywodom odmówić słuszności. Publicznie Ian Fletcher jest arogancki i mściwy, prywatnie bywa sympatyczny i troskliwy. Ale ucieczka przed mediami i ukrycie się w domu Iana Fletchera to samobójczy skok z deszczu prosto pod rynnę.

Ian wciąż ją trzyma, kciukiem przesuwając po wypukłości blizny na nadgarstku.

– Ma pani moje słowo, że nikomu nie zdradzę waszej kryjówki. I będzie tam pani mogła cieszyć się swoją prywatnością. – Uśmiecha się. – Co gorsze, Mariah? Diabeł nieznany… czy diabeł znany?

Kupują jego argumenty, Ianowi niemal kręci się w głowie z ulgi, kiedy Mariah podchodzi do Faith i mówi jej o zmianie planów. Wciąż jest czujna, ale to nic złego. Niech sobie podejrzewa, że Ian ma ukryte zamiary. W końcu to prawda. To, co myśli Mariah White, nie jest najważniejsze. Doprowadzenie Faith do punktu, by chętnie poszła do Michaela – i skłonienie jej matki, by wyraziła na to zgodę – będzie wymagało od Iana wykorzystania całego kunsztu aktorskiego.

Kiedy Mariah wraca z córką, Iana po raz kolejny uderzają jej rysy, w których pociągają go sprzeczności: oszałamiające zielone oczy, zapuchnięte i znużone, miękkie usta, otoczone bruzdami, które wyrzeźbiło cierpienie.

– Więc ma pan tu dom? – pyta Mariah z wahaniem.

Ian o mało nie wybucha śmiechem. Nie zamieszkałby w tym stanie, nawet gdyby to było ostatnie miejsce na ziemi.

– Dajcie mi godzinę, a będę miał.

Prowadzi je do Avisa i wynajmuje samochód na kartę kredytową Pagan Productions. Mariah pozostaje na uboczu, przy telefonach, nie chce ryzykować, że zobaczy je ktoś, kto później mógłby zidentyfikować ją albo Faith. Podchodząc do nich z kluczykami w dłoni, Ian zerka na zegarek i krzywi się. Ma niecałą godzinę na dotarcie do Michaela.

– Dokąd jedziemy? – pyta Mariah, kiedy skręcają na drogę międzystanową.

– Na zachód. Pomyślałem, że lepiej będzie poza miastem. – I bliżej Lockwood.

– Jedzie pan, jakby znał pan drogę.

– Często tu bywam służbowo – kłamie Ian. – W Ozawkie nad jeziorem Perry jest ośrodek domków kempingowych. Nigdy tam nie byłem, ale mijałem drogowskaz chyba ze sto razy. Uznałem, że możemy od nich zacząć.

– Będziemy pływać?

Ian patrzy we wsteczne lusterko i uśmiecha się do Faith.

– Nie sądzę, żeby mama pozwoliła ci pływać w takie zimno. Ale chyba nie będzie zła, jak pójdziemy na ryby.

Po krótkim czasie znowu skręcają i sunąc między ciągnącymi się po horyzont polami Missouri, wjeżdżają do Kansas. Mariah spogląda na ścierniska po niedawno zebranej kukurydzy. Faith ma nos rozpłaszczony na szybie.

– Gdzie są góry?

– W domu – mruczy Mariah.

Wodząc wzrokiem po chylących się ku ruinie domkach ośrodka Camp Perry, Mariah mówi sobie, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Mogły z Faith znaleźć bardziej luksusowe lokum, ale jak powiedział Fletcher, łatwiej byłoby je tam wyśledzić. Patrzy, jak dziennikarz okrąża biuro kierownika i puka do drzwi, potem staje na palcach i zagląda w okno. Wzrusza ramionami i wraca do samochodu.

– Wygląda na to…

– Czym mogę państwu służyć?

Drobna staruszka, z wyglądu przypominająca strzyżyka, otwiera drzwi biura.

– Dzień dobry, szanowna pani – mówi Fletcher głosem ociekającym przymilnością. – Moja żona i ja liczyliśmy, że będziemy mogli wynająć jeden z tych uroczych domków.

Żona?

– Już po sezonie, ośrodek zamknięty – odpowiada kobieta. – Bardzo mi przykro.

Fletcher chwilę się w nią wpatruje.

– Taka dobra chrześcijanka jak pani na pewno zgodzi się zrobić wyjątek, jeśli przysłuży się to chwale naszego Pana.

Mariah o mało nie dławi się ze śmiechu.

– Mamusiu – szepcze Faith z tylnego siedzenia – czemu on tak dziwnie mówi?

Mariah odwraca się do córki.

– Cicho. On udaje, odgrywa sztukę.

– Jezus powiedział, żebym zamknęła ośrodek pierwszego października – mówi staruszka.

– Co za szkoda, szanowna pani. – Ian kręci głową. – Bo mnie powiedział, żebym pojechał słuchać Jego głosu do Camp Perry. – Podchodzi do kobiety z wyciągniętą ręką. – Przepraszam, że wcześniej się nie przedstawiłem. Jestem Harry Walters, kaznodzieja z Lou'ville. A to moja urocza żona Maybelle i córka Frances.

– Frances to ładne imię – odpowiada kobieta. – Moja ciotka tak miała na imię.

– My też tak uważamy.

Kobieta przekrzywia głowę.

– Powiada pan, że jest kaznodzieją?

– Tak. A w dodatku muzykalnym. Prowadzę chór Greater Kentucky Hymn Sing. W tym roku Bóg nakazał mi przygotować na Jego chwałę kilka nowych melodii.

– Też śpiewałam w chórze. Zawsze uważałam, że dobrze jest ofiarować Panu radosne dźwięki.

– Amen, szanowna pani – dopowiada Fletcher.

Kobieta wyrzuca ręce w górę.

– Ha, kimże jestem, by stawać na drodze naszemu Panu? Nie mogę obiecać regularnej obsługi, ale chyba uda mi się znaleźć czystą pościel. – Staruszka wraca do biura, przypuszczalnie po klucz.

Ian Fletcher odwraca się do Mariah i Faith, niemal niedostrzegalnie się kłaniając. Mariah wybucha nerwowym śmiechem. Ależ ten człowiek ma tupet! Ian z szerokim uśmiechem otwiera drzwi samochodu.

– Maybelle, kochanie, wygląda na to, że znalazłem dla nas tymczasowy dom.

– Maybelle? Nie mógł pan wybrać Melissy, Marion albo…

– Maybelle mi się podoba. Brzmi… tak poczciwie. Mariah patrzy na niego gniewnie, po czym mówi do córki:

– Wysiadamy, Faith.

– Frances – poprawia ją Ian.

– Nieważne. – Mariah pomaga Faith wyciągnąć plecak z samochodu.

– Domek numer siedem – mówi staruszka, podając im klucz. – Kładę się spać o dziewiątej i nie obchodzi mnie, że śpiewacie Jezusowi, macie dopilnować, żeby o tej porze było cicho. – Odwraca się i zostawia ich samych.

Po przekroczeniu progu Ian staje się kompletnie inną osobą.

– Chryste, czy latem ktoś tu umarł?

Mariah w pełni się z nim zgadza. Nazywanie domku wiejskim byłoby przesadnym pochlebstwem. Podłogę zdobi chodnik poznaczony licznymi plamami. Z głównego pokoju, umeblowanego stolikiem do kawy, wystrzępioną sofą i porysowanym kuchennym stołem, na którym leżą nie pasujące do siebie i zakurzone pojemniki Tupperware, drzwi prowadzą do łazienki wielkości szafy oraz jedynej sypialni.

– Tu jest obrzydliwie – krzywi się Faith. – Nie chcę tu mieszkać.

Mariah momentalnie zmusza się do uśmiechu.

– Traktuj to jak przygodę. Jak biwak, tylko że tutaj mamy łóżko. – Zagląda do sypialni. – No, jedno z nas ma łóżko.

Ian prycha.

– Pani i Faith będą tam spały. Ja zaryzykuję kontakt z chorobami zakaźnymi, których zarazki bez wątpienia roją się na kanapie. – Siada ciężko i pochyla głowę. Widząc jego drgające ramiona, wstrząśnięta Mariah przez chwilę myśli, że Ian płacze, zaraz jednak słyszy głośnie parsknięcie.

– Boże, gdyby mój producent mógł mnie teraz zobaczyć – mówi Ian, ocierając oczy. – W porównaniu z tym przyczepa to cholerny pałac.

Dopiero na wzmiankę o producencie Mariah uzmysławia sobie, co jest powodem niepokoju dręczącego ją na dnie świadomości. Boi się rozpoznania, chociaż ani ona, ani Faith nie są na razie sławne. W przeciwieństwie do Iana Fletchera, gwiazdy obecnej w każdym domu. A mimo to wynajął samochód, nie budząc poruszenia fanów, udawał, że jest kaznodzieją Harrym Waltersem i nikt nie zarzucił mu kłamstwa.

– Jak to możliwe? – pyta cicho. – Jak to możliwe, że ona pana nie rozpoznała?

Ian szczerzy zęby.

– Kochanie, to Pas Biblijny *, w którym pełno chórów śpiewających hymny i staruszek, które chcą zadowolić Jezusa, za to mało ateistów. Tutaj nie muszę się maskować, ponieważ dla miejscowego pobożnego ludku mój program nie plasuje się wysoko na liście tych, które koniecznie trzeba zobaczyć.

Mariah unosi brwi.

– Przecież nie mógł pan na pierwszy rzut oka stwierdzić, że ta staruszka nigdy nie oglądała pańskiego programu.

– Gotów byłem iść o zakład.

Zirytowana jego pewnością, zaplata ręce na piersi.

– Bo jest stara? Za głupia, żeby się zorientować, że mydli jej pan oczy?

– Nie, pani White. – Fletcher pochyla się i włącza poobijany telewizor. Na ekranie pojawia się śnieg. – Bo nie ma kablówki.

Do Lockwood Ian przyjeżdża godzinę i siedemnaście minut spóźniony. Zostawił Mariah i Faith w domku pod pretekstem zrobienia zakupów w supermarkecie. Teraz biegnie do świetlicy, gdzie zwykle znajduje Michaela. Przez otwarte drzwi widzi, że Michael jak zwykle siedzi w kącie i rzuca karty na stół.

Ogarnia go ulga, że Michael jednak na niego czekał, zaraz jednak ustępuje miejsca gorzkiej świadomości, że przecież i tak nigdzie nie mógł pójść.

– Cześć. – Ian przysuwa sobie krzesło. Po skroniach płyną mu strużki potu, ale na razie nie zdjął kurtki. Zna kolejność zdarzeń, najpierw Michael musi dać znak, że zauważył jego obecność.

Na stół spada czerwona karta, potem czarna, Ian ociera skroń o kołnierz.

– Trzecia trzydzieści – mówi Michael cicho.

– Wiem, stary. Spóźniłem się godzinę i… dwadzieścia minut.

– Jest czwarta pięćdziesiąt jeden. Dwadzieścia sekund. Dwadzieścia dwie sekundy. Dwadzieścia cztery…

– Wiem, która jest godzina, Michael. – Zirytowany Ian zrzuca kurtkę.

– Trzecia trzydzieści. Trzecia trzydzieści we wtorek. O tej porze Ian przychodzi. – Michael zaczyna łagodnie się kołysać.

– Cicho, Michael. Bardzo przepraszam. Więcej się to nie zdarzy.

– Rozpoznając znaki ostrzegawcze, przysuwa się bliżej z uniesionymi rękami.

– Trzecia trzydzieści! – wrzeszczy Michael. – Trzecia trzydzieści we wtorek. Nie w poniedziałek. Nie w środę czwartek piątek sobotę niedzielę! We wtorek wtorek wtorek! – Atak mija równie gwałtownie, jak się zaczął.

Michael odpycha swoje krzesło od Iana, garbi się nad kartami.

– Spóźnił się pan.

Ian odwraca się i widzi jednego z psychiatrów, którzy codziennie przychodzą do Lockwood. Uśmiecha się krzywo.

– Tak mi mówiono.

– Michael ma do tego talent, co? – żartuje lekarz. – Lot był opóźniony?

– Nie, coś zatrzymało mnie po drodze.

– Cóż, w jego świecie nie ma miejsca na pomyłki. Niech pan nie bierze tego do siebie.

Lekarz odwraca się, by odejść, ale Ian go zatrzymuje.

– Jak, pana zdaniem, Michael by zareagował, gdybym wrócił tu jutro? Albo kilka dni później?

– Chodzi panu o inną porę niż trzecia trzydzieści we wtorek? – Psychiatra przygląda się siedzącemu w kącie Michaelowi. – Myślę, że znowu miałby atak.

Ian kiwa głową. Też tak mu się wydawało. A to znaczy, że ma dokładnie siedem dni na sprowadzenie Faith White do Lockwood.

Wzdycha i stawia krzesło obok krzesła Michaela. Widzi czubek jego głowy, przyprószony teraz siwizną. To go przygnębia. Co to za życie, i to od tak dawna?

„Lepsze niż to, które miałby gdzie indziej”. Głos w jego głowie jest rozgrzeszeniem. Lockwood to ośrodek z pełną opieką, niewiele różniący się od domu dla emerytów i o wiele lepszy od ośrodka zamkniętego. Pewnego dnia być może Michael będzie gotów do samodzielnego mieszkania. Dopóki jednak to nie nastąpi, ma najlepszą opiekę, jaką można otrzymać za pieniądze.

Ian ze znużeniem obserwuje kołyszącego się jak metronom Michaela i siedzi w milczeniu całą godzinę, bo choć Michael nie odzywa się do niego, dokładnie wie, jak długo Ian u niego jest. Ian zadaje sobie pytanie, jak on, człowiek, dla którego Biblia nie ma żadnego znaczenia, stał się stróżem swego brata.

Ian wraca do domku po zachodzie słońca. Wciąż roztrzęsiony wybuchem Michaela, z roztargnieniem idzie wysypaną żwirem ścieżką, otwiera drzwi i staje jak wryty. W niewielkim pokoju płoną świece, zniszczony stół kuchenny przykryty jest kraciastym obrusem, leżą na nim czyste sztućce i popękane talerze. Mariah przesunęła meble, by ukryć zacieki po wodzie na podłodze i podejrzane smugi na ścianach. Pokojowi wciąż daleko do pomieszczeń, do których Ian jest przyzwyczajony, ale jest tu… niemal przytulnie.

Mariah i Faith nieruchomieją na kanapie jak dwie sarny złapane w światła samochodu. Po chwili Mariah wstaje i wyciera dłonie o uda.

– Pomyślałam, że skoro mamy tu spędzić jakiś czas… – Nie kończy zdania.

Wzrok Iana pada na Faith i zniszczoną planszę do Yahtzee rozłożoną na stoliku do kawy. Dziewczynka podciąga kolana, kryje twarz i miesza kości w zamkniętej dłoni, Ian walczy z pragnieniem, by usiąść koło niej, zrzucić buty i oprzeć stopy w skarpetkach obok pionków.

– …w samochodzie?

Dopiero po chwili Ian uświadamia sobie, że Mariah mówi do niego. Co ma być w samochodzie? Jęcząc, przypomina sobie pretekst do wyjazdu: zakupy.

– Uch… jeszcze się tym nie zająłem – mówi, wycofując się do drzwi. – Już jadę. – Wybiega z domku, by nie dać Mariah szansy na zapytanie go, gdzie przez cały czas był, by się nie załamać i po prostu o wszystkim jej nie opowiedzieć.

Zaczyna padać. We wstecznym lusterku Ian widzi Mariah stojącą w progu. Jej postać rysuje się na tle żółtej poświaty świec. Skąd wzięła te świece? Grę? I całą resztę, skoro już o tym mowa? Dłonie Iana drżą na kierownicy; próbuje sobie przypomnieć drogę do najbliższego sklepu Piggly Wiggly. Wystrzępione chodniki, zniszczone gry, kobieta przygotowująca stół dla niego – te obrazy wirują mu w głowie. Zmusza się do sporządzenia listy zakupów: mleko, sok, jajka, płatki, woda sodowa i makaron, by stłumić niepokojącą myśl, że życie, które prowadził, pomimo całego luksusu nawet w przybliżeniu nie jest tak dobre.

Mama omija najlepsze fragmenty. Mało że, już i tak jest źle, że Faith nie ma żadnej książki do poczytania przed snem – w przeciwieństwie do tego, co mówi mama, „Reader's Digest” się nie liczy – to jeszcze mama nie potrafi bezbłędnie opowiedzieć historii Czerwonego Kapturka.

– Koszyk z jedzeniem – ponagla Faith. – Dla babci, pamiętasz?

– Racja.

Mama raz po raz patrzy na drzwi. Faith przypuszcza, że to dlatego, że jest głodna, Ian Fletcher miał przywieźć coś na kolację, ale zapomniał, w rezultacie więc Faith zjadła tylko garść tic taców z torebki mamy. Gdy zamyka oczy i wyłącza maminy głos, słyszy burczenie w jej brzuchu, jak szum wodospadu przy zaporze w Nowym Kanaanie.

– Czerwony Kapturek podchodzi do drzwi, puka, a wilk…

– Wcześniej nic nie mówiłaś o wilku – narzeka Faith. – A on musi zjeść babcię.

– Na litość boską, Faith, skoro tak dobrze znasz tę bajkę, to czemu sama jej nie opowiesz!

Wkładając piżamę, Faith wspomniała coś o nadziei, że Bóg odnajdzie ją w tym odległym Kansas. Mama naskoczyła na nią i oznajmiła, że pod żadnym pozorem nie może mówić o Bogu w obecności Iana Fletchera. A teraz nie chce nawet ukołysać jej do snu. Faith przewraca się na bok. Jeśli się zaraz rozpłacze, nie chce, by ktokolwiek to widział.

– Dobrze – mruczy.

Czuje dłoń mamy na ramieniu.

– Przepraszam, nie powinnam była na ciebie krzyczeć.

– Nieważne.

– Ważne. Postąpiłam źle. Jestem głodna i zmęczona, ale to nie twoja wina. – Mama zakrywa oczy dłońmi i wzdycha. – Nie mam ochoty na bajkę na dobranoc, Faith, zgoda?

– Zgoda – mruczy Faith.

Mama uśmiecha się i całuje ją we włosy.

– Dziękuję.

Podnosi się, ale Faith łapie ją za rękaw.

– Nie podoba mi się tutaj. – Głos jej się załamuje, przez co jest zażenowana, ale nie potrafi nad tym zapanować. Podobnie jak nad łzami, które zaczynają płynąć po policzkach. – Dziwnie tu pachnie, nie ma kanału z kreskówkami i nic do jedzenia.

– Wiem, słoneczko, ale pan Fletcher to załatwi.

– A skąd on w ogóle się tu wziął? Czemu z nim mieszkamy?

Mama ma taką zmartwioną minę, że Faith żałuje, iż zadała to głupie pytanie.

– To tymczasowe rozwiązanie, słoneczko – mówi mama. – Jeśli mieszkanie z panem Fletcherem nie będzie nam odpowiadało, polecimy gdzie indziej. Może do Las Vegas.

To uspokaja Faith. Czuje, jak matka układa się koło niej, i przypomina jej się hamak na podwórzu przed domem, ta sieć upleciona z lin. Kiedy pierwszy raz się w nim położyła, była przekonana, że liny się rozpłaczą, a jednak ją utrzymały.

– Może będziemy miały szczęście – mówi Faith, ziewając. Mama mocno ją do siebie przytula.

– Może tak.

Najpierw czuje dym. Bliźniacze wieże dymu wznoszą się wysoko, tworząc czarne plamy przed oczami, ale wie, że musi się przez nie przedrzeć. Jego rodzice – Chryste, palą się! Rzuca się w żar, ignorując ból pełzający po rękach, nogach i plecach. Oczy puchną mu od żaru i sadzy, mimo to wciąż widzi pięć palców, zarys dłoni, i przysuwa się do niej, chwyta w swoją dłoń, zamyka palce na przegubie. Szarpnięcie – udało się uwolnić, ląduje na ziemi i widzi, że trzyma mocno brata. Brata, którego nie można dotykać, który tego nie znosi, który wpatruje siew dłoń Iana na swoim ramieniu i krzyczy głośno, głośno, głośno…

– Panie Fletcher. – Ian podrywa się spocony, pościel leży na podłodze. Koło obrzydliwej sofy klęczy Mariah Wbite i delikatnie potrząsa go za ramię. – Śnił się panu koszmar.

– To nie był koszmar – sprzeciwia się Ian, chociaż głos wciąż ma schrypnięty. To nie był koszmar, ponieważ musiałby wtedy spać, a to prawie niemożliwe. Odsuwa się od Mariah i kuli w rogu kanapy, brzegiem koszulki ocierając pot z twarzy.

Powinien był wiedzieć, czym może się skończyć pobyt w Kansas City i udawanie, że wszystko będzie dobrze. Miasto nie ma mu nic do zaoferowania poza strasznymi wspomnieniami. Nawet gdyby intryga sprowadzenia Faith do Michaela powiodła się, Iana czeka inna nieunikniona porażka.

Mariah podaje mu szklankę z wodą z kranu. On bierze ją trzęsącymi się rękami i pije łapczywie. Patrzy na stół, na którym zostawił trwałe produkty żywnościowe. Kiedy wrócił wczoraj wieczorem, drzwi do maleńkiej sypialni były zamknięte, a na sofie leżał stos pościeli, Ian uznał, że zamiast trzaskać szafkami i budzić Mariah i Faith, zajmie się tym rano. Wyjął notatnik i zapisał uwagi o programie na następny tydzień. To ostatnia rzecz, jaką pamięta, potem obok siebie zobaczył Mariah White.

– Mówił pan coś o pożarze – mówi Mariah z wahaniem.

– Na pewno mówiłem mnóstwo rzeczy.

– Nie wiem. Przed chwilą tu przyszłam.

– Nie obudziłem pani córki?

Mariah kręci głową.

– Faith śpi jak kamień.

– W takim razie przepraszam, że obudziłem panią.

– Właściwie mnie pan nie obudził. – Na jej ustach pojawia się cień uśmiechu. – Ten materac w poprzednim wcieleniu był narzędziem tortur.

Ian wybucha śmiechem.

– Przypuszczalnie wykańczali nim więźniów, którzy oparli się tej sofie.

Patrzy jej w oczy.

– Muszę zajrzeć do Faith – mówi Mariah cicho.

– Tak. Proszę iść. I jeszcze raz przepraszam.

Mariah podnosi leżącą na ziemi splątaną pościel i strzepuje, tak że wydyma się nad Ianem, po czym osiada niczym szept na jego kolanach. Mariah jednym szybkim, zręcznym ruchem ciągnie za obszyty satynową taśmą brzeg koca, przykrywając nim Iana. Prosty, instynktowny gest, znany każdej matce na pamięć, a mimo to Ian łapie się na tym, że wstrzymuje oddech w obawie, że urok pryśnie.

– Dobranoc, Ianie – mówi Mariah.

Ian kiwa głową, niezdolny wykrztusić słowa. Patrzy na drobne, gładkie krzywizny jej gołych pięt, sunących po podłodze, patrzy, jak zamykają się za nią drzwi. Bierze długopis i notatnik i uśmiecha się, uświadamiając sobie, że po raz pierwszy Mariah White zwróciła się do niego po imieniu.

Nowy Kanaan, New Hampshire

Millie odchodzi od zmysłów. Czy dla Mariah to naprawdę taki wielki problem znaleźć automat telefoniczny i zadzwonić, żeby powiedzieć, że wszystko u nich w porządku? Millie dotrzymała swojej części umowy: odstawiła samochód i opiekuje się domem pod nieobecność córki i wnuczki, ale wie, że spokój nie potrwa długo. Wszyscy widzieli, że z samochodu wysiadła sama. Wcześniej czy później ludzie zaczną pytać, jeśli Mariah i Faith nie będą się pokazywać.

Millie wstaje z łóżka i odciąga zasłony; dostrzega płomienie kocherów i światło przenośnych lamp kamerzystów telewizyjnych. Wydaje jej się czy istotnie ich liczba niemal się podwoiła?

Millie wie, że ekipa „Hollywood Tonight!” wciąż tu jest; w przeciwieństwie do innych dziennikarzy telewizyjnych, którym podczas codziennych relacji towarzyszą trzy, cztery osoby, Petra Saganoff potrzebuje ośmiu albo dziesięciu pomocników. Ma specjalistów od świateł i makijażu, a także ludzi noszących maszyny, które Bóg wie do czego służą. Osobiście Millie chętnie by się obyła bez Petry Saganoff. Jeśli już muszą być relacje z terenu, Millie wolałaby oglądać miłego Petera Jenningsa, który w takich sytuacjach zawsze ma na sobie myśliwską kamizelkę.

Dobrze, że Faith i Mariah wyjechały. Z tego, co się dzieje na końcu podjazdu, jasno wynika, że już niedługo do zaprowadzenia porządku potrzebny będzie drugi policjant. Mariah zdenerwowała grupka ludzi; jak zareagowałaby na to? Millie wzdycha i wraca do łóżka. Gasi lampę, ale zaraz znowu ją zapala, by na wszelki wypadek sprawdzić, czy telefon przy łóżku działa.

Jezioro Perry, Kansas – 20 października 1999

Ku zaskoczeniu Mariah Ian wyjeżdża zaraz po śniadaniu.

– Muszę zarabiać na życie – mówi, łapiąc kluczyki i idąc do drzwi, jak gdyby spędzenie kolejnej minuty w ich towarzystwie było dla niego zbyt bolesne. Nie wspomniał o koszmarze sennym i Mariah dochodzi do wniosku, że to musi być powód jego ucieczki – mężczyzna taki jak on nie potrafi poradzić sobie z zakłopotaniem.

– Czemu on może gdzieś jechać? – burczy Faith. – A my musimy zostać w tym okropnym miejscu, gdzie nie ma nic do roboty?

– Może wybierzemy się na spacer. Poszukamy telefonu i zadzwonimy do babci.

To budzi ciekawość Faith.

– A potem tu przyjedzie?

– Za jakiś czas. Teraz musi pilnować naszego domu.

Faith wsypuje więcej płatków do miski.

– Naszego domu pilnuje mnóstwo ludzi. Babcia nie musi tego robić.

Mariah stoi przy oknie, gdy Ian odjeżdża. Jasne, zabrał samochód, ale to nie przeszkodzi im w pójściu do miasta i pojechaniu taksówką na lotnisko, gdzie mogą wskoczyć do samolotu lecącego w zupełnie inne miejsce. Kiedy Ian zaproponował jej ochronę, Mariah założyła, że jego dobre intencje są w rzeczywistości o wiele bardziej egoistyczne – gdzie lepiej obserwować Faith, niż mieszkając z nią pod jednym dachem? Uznała jednak, że Ian tyle zobaczy, na ile ona mu pozwoli, więc przyjęła jego ofertę, choć oczekiwała, że nie będzie odstępował ich na krok.

Tymczasem jest tak, jakby im niemal… ufał.

Mariah patrzy, jak Faith unosi miskę do ust, by wypić mleko, i już chce jej zrobić wykład o dobrych manierach, ale rezygnuje. Teraz, kiedy się ukrywają, muszą przestrzegać tylu reguł, że nic złego się nie stanie, jeśli przymknie oko na ten jeden drobiazg.

Przewidziała, jakie niebezpieczeństwa grożą Faith, jeśli zamieszka z Ianem Fletcherem, ale nie wzięła pod uwagę siebie. Zapomniała, że o wiele łatwiej jest nie lubić postaci z telewizji niż zwykłego człowieka. Widok butów Iana, utkniętych pod sofą, lub jego papierów, rozrzuconych na stoliku do kawy, wyczuwalny w łazience zapach słabej mieszaniny cedru i mydła, który przywarł mu do skóry, wszystko to czyni go osobą realną. Zmienia z dwuwymiarowej ikony kultury, której celem jest zdemaskowanie Faith, w człowieka z krwi i kości, z uczuciami, wątpliwościami, nawet koszmarami sennymi.

Jeśli Ian Fletcher może im zaufać na tyle, by zostawić je same, czy Mariah nie może na tyle mu zaufać, by uwierzyć, że wynajął dla nich ten domek nie z pobudek egoistycznych, ale altruistycznych?

Odwraca się do Faith.

– Ubieraj się. Wyjeżdżamy.

Kupowanie ubrań w Kmarcie niemal łamie Ianowi serce. Człowiek, który ubiera się w garnitury od Armaniego i buty firmy Brunon Magli, nie powinien być skazany na przecenione dżinsy i tenisówki, wie jednak, że prędzej rozpozna go personel ekskluzywnego butiku niż ta znudzona ekspedientka, Ian stoi przy kasie za matką z trojgiem dzieci, wrzaskiem domagających się cukierków, i ponownie przegląda zawartość swojego koszyka.

– Znalazł pan wszystko, czego potrzebował? – pyta kasjerka.

Panuje rozkoszna cisza, matka ustąpiła i teraz uwozi dzieci, z których każde trzyma w ręce torebkę m &mów. Pod wpływem impulsu Ian łapie jedną i wrzuca do koszyka – dla Faith.

– Tak mi się wydaje.

Na dźwięk jego głosu kobieta podnosi głowę. Mruży lekko powieki, próbując połączyć południowy zaśpiew z twarzą. Przez sekundę Ian myśli, że zostanie zdemaskowany… ale kasjerka wraca do pracy. Musiała dojść do wniosku, że ma do czynienia z sobowtórem. W końcu co wspaniały Ian Fletcher robiłby w Kmarcie?

– Och, to jest śliczne – mówi kasjerka, podnosząc legginsy i koszulkę do kompletu z ptaszkiem Tweety, wydrukowanym na piersiach. – Mojej córce też taką kupiłam.

Ian wybrał to dla Faith. Wczoraj wieczorem uświadomił sobie, że w tych plecaczkach nie mogą za wiele mieć i tak samo jak on będą potrzebowały ubrań na ten nieprzewidziany pobyt w Kansas. Na nieszczęście kompletnie się gubi w dziecięcych rozmiarach. Do diabła, jaka jest różnica między 7 a 7X?

Łatwiej było znaleźć ubrania dla Mariah. Wystarczyło, żeby Ian wyobraził ją sobie: wzrost, szerokość bioder, szczupłość talii, i bez problemów dopasował jej typ figury do jednej z wielu kobiet, z którymi umawiał się na randki. Mariah ma śliczną figurę, ale Ian do wózka na zakupy wrzucił workowate dżinsy, flanelowe koszule, za wielkie bluzy, jednym słowem, rzeczy, w których będzie mogła się ukryć, nie zwracać na siebie niczyjej uwagi.

– Razem będzie sto dwadzieścia trzy dolary trzydzieści dziewięć centów – mówi kasjerka.

Ian otwiera portfel i wyciąga plik dwudziestek. Zanosi torby do wynajętego samochodu, wsiada, po czym wyjmuje komórkę i dzwoni do producenta.

– Tu Wilton.

– Dobrze, że przynajmniej jeden z nas tam jest – żartuje Ian.

– Ian? Chryste, ja tu o mało nie oszalałem. Powiesz mi, gdzie jesteś, cholera jasna?

– Przepraszam, James. Wiem, obiecałem, że wrócę wczoraj wieczorem, ale wypadła mi… pilna sprawa rodzinna.

– Myślałem, że nie masz rodziny.

– Wszystko jedno. Przez jakiś czas będę tu uwiązany. – Ian bębni palcami po kierownicy; wie dobrze, że bez niego James nic nie może zrobić. Bez Iana nie ma programu.

– Jak długo potrwa „jakiś czas”? – pyta James po chwili.

– Jeszcze nie wiem. Z całą pewnością nie wrócę na piątkową emisję. Będziesz musiał wyemitować powtórkę.

Ian niemal widzi, jak James gotuje się ze złości.

– Ha, to cudownie, bo już nadaliśmy zapowiedzi programu na żywo. Poza tym jakichś dziewięćdziesięciu dziennikarzy, włączając w to korespondentów ogólnokrajowych, nie może się doczekać, żeby dorwać się do tej historii. Może powinienem jednego z nich poprosić, żeby cię zastąpił.

Ian śmieje się.

– Weź Dana Rathera. Kiedyś rewelacyjnie mnie sparodiował w „Saturday Night Live”.

– Cieszę się, że masz dzisiaj taki cholernie dobry humor. Bo jak twój program spłynie kanałami, zostanie ci tylko słaby uśmiech.

– James, uspokój się, jeszcze dostaniesz ataku. Faith White też tam nie ma, racja?

Następuje chwila ciszy.

– Skąd o tym wiesz?

– Mam swoje źródła. I robię to, co mówiłem, że będę robił: zbieram informacje w terenie.

James wstrzymuje oddech.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś z nią?

– Mówię tylko, że nie muszę być blisko ciebie, żeby wciąż trzymać rękę na pulsie. – Ian spogląda na zegarek. Chryste, do tej pory Mariah i Faith mogą już być w połowie Missouri, ale takie ryzyko musiał podjąć. Już dawno temu nauczył się, że najlepszym sposobem na złapanie motyla nie jest pogoń za nim, ale zachowanie takiego bezruchu, by motyl zdecydował się przysiąść na twoim ramieniu. – Muszę kończyć, James. Będziemy w kontakcie.

I nie dając producentowi okazji do protestów, Ian wyłącza telefon i chowa do kieszeni kurtki, po czym wraca do Camp Perry. Jedzie wolno, by wypatrywać kobiety i dziewczynki, które może postanowiły ruszyć w podróż na własną rękę.

Mariah się poci, chociaż na dworze jest dość zimno; Faith nie chciała iść pieszo i półtora kilometra musiała ją nieść na barana aż do stacji benzynowej. Tam zadzwoniła do domu na koszt odbiorcy. Kiedy rozmawiała z matką, Faith marudziła, żeby jej kupić cukierka.

– Z kim jesteś? – zapytała Millie.

– Wiem, wiem, ale teraz wyjeżdżamy. – W tym momencie Mariah zauważyła numer przedsiębiorstwa taksówkowego na ścianie budki. – Zadzwonię, kiedy znajdziemy mieszkanie.

Zamawiając taksówkę u dyspozytora, czuje wyrzuty sumienia. Na razie Ian Fletcher okazywał im wyłącznie troskę. Nie można wykluczyć, że z jakiegoś powodu okrucieństwo tego telewizyjnego gwiazdora jest wyłącznie udawane.

Mimo to nie zamierza czekać, by na własnej skórze przekonać się, czy to prawda.

Dyspozytor obiecał, że taksówka przyjedzie za dziesięć minut. Faith siedzi na podłodze i skubie martwe owady.

– Co ty wyprawiasz? Pobrudzisz się.

– Chcę batonik. Jestem głodna.

Mariah wsuwa dłoń do kieszeni.

– Proszę, kup słodyczy za wszystko. – Ociera pot z czoła, podczas gdy Faith wybiera batoniki orzechowe i podaje je mężczyźnie za kontuarem, który uśmiecha się do Mariah. Mariah odpowiada mu tym samym.

– Nie jesteście stąd – mówi mężczyzna.

Mariah robi się niedobrze.

– Dlaczego pan tak sądzi?

Mężczyzna wybucha śmiechem.

– Znam praktycznie każdego w tym mieście, a wy nie jesteście żadną z tych osób. Zamówiła pani taksówkę?

Musiał słyszeć jej rozmowę. Umysł Mariah rusza do działania.

– Tak… mój, och, mój mąż miał sprawę do załatwienia. Umówiliśmy się, że nas stąd odbierze, jak zadzwonię, ale córka chyba ma gorączkę i chcę jak najszybciej odwieźć ją do motelu… dlatego wezwałam taksówkę.

– Z przyjemnością powiem mu, że już pojechałyście, jak się tu zjawi.

– Byłoby wspaniale – mówi Mariah, wycofując się ku drzwiom; niczego nie pragnie tak bardzo jak zakończenia tej rozmowy. – Kochanie, może poczekamy na dworze?

– Doskonały pomysł – mówi mężczyzna, chociaż zaproszenie go nie objęło. – Sam bym chętnie odetchnął świeżym powietrzem.

Zrezygnowana Mariah wychodzi przez szklane drzwi i staje przy pompie, przysłaniając dłonią oczy i wypatrując pojazdu, który choć w przybliżeniu przypominałby taksówkę. Ale z przeciwnego kierunku na stację wjeżdża samochód i zatrzymuje się tuż przed nimi.

Ian wysiada, wyraźnie ucieszony, że dostrzegł Mariah i Faith.

– Hej! – mówi z uśmiechem. – Czekacie, aż ktoś podwiezie was do domu?

– Mam nadzieję, że kupił pan róże – wtrąca pracownik stacji. – Bo ma pan kłopoty.

Zdziwiony Ian nie przestaje się uśmiechać, choć potrafi myśleć wyłącznie o tym, co kiedyś powiedziała Faith: że przy różach jej mama kicha. Nim Mariah ma czas ją powstrzymać, Faith wsuwa się na tylne siedzenie samochodu i widzi stos toreb na podłodze.

– Co to jest?

– Prezenty dla ciebie i twojej mamy.

Faith wyciąga komplet z ptaszkiem Tweety, spinki do włosów i bluzę z serduszkami przy szyi. A potem trafia na koszulę, która jest w odpowiednim rozmiarze dla Mariah.

Więc po to pojechał rano? Żeby kupić im te wszystkie ubrania?

– Domyślam się, że taksówka nie będzie wam potrzebna – mówi pracownik stacji. – Zadzwonię do dyspozytora.

– Byłoby… świetnie – duka Mariah.

Ian macha do mężczyzny i wsiada do samochodu. Mariah zajmuje miejsce koło kierowcy.

– Chyba trochę czasu wam zajęło dojście do miasta – mówi Ian spokojnie. – Przejeżdżając obok, przypadkiem was zobaczyłem.

– To dobrze, bo chodzenie mnie zmęczyło – wtrąca Faith.

Mariah próbuje odczytać w jego słowach oskarżenie, stara się zobaczyć w nim człowieka, za jakiego brała go na początku, Ian zwraca się ku niej.

– Oczywiście mogę odwieźć Faith, jeśli wciąż masz ochotę na spacer.

– Nie – mówi Mariah do niego i samej siebie. – Tak będzie dobrze.

Nowy Kanaan, New Hampshire – 22 października 1999

Niektórzy winę zwalali na taksówkarza, który odwoził młodego księdza nazwiskiem Rourke na dworzec kolejowy. Inni twierdzili, że sprawę wywęszył jakiś dziennikarz. Wiele miesięcy później nikt dokładnie nie pamiętał, w jaki sposób wiadomość przedostała się z akt księdza do ludzi koczujących przed domem Mariah White, ale nagle wszyscy wiedzieli, że Bóg, którego widuje Faith White, jest kobietą.

Liczącą trzy akapity notkę autorstwa reportera z Associated Press opublikowały dzienniki od Los Angeles do Nowego Jorku. Jay Leno wygłosił prześmiewczy monolog o Jezusie – kobiecie, która martwi się, jak wpłynie na modę korona cierniowa. Nowi wyznawcy przybyli na granice posiadłości White'ów; nieobecność Faith tylko trochę osłabiła ich entuzjazm. Pojawiła się mniej więcej stuosobowa grupa kobiet z katolickich college'ów, gildii kościelnych i szkółek parafialnych. Niektóre bezskutecznie walczyły o święcenia kapłańskie dla siebie. Uzbrojone w Biblie i teksty Naomi Wolf, rozwinęły pośpiesznie przygotowany transparent z napisem TOWARZYSTWO BOGA MATKI i bardzo głośno odmawiały Modlitwę Pańską, zmieniając zaimki tam, gdzie było to konieczne. Miały plakaty ze zdjęciami tak poddanymi retuszowi, by wyglądały jak święte obrazki, oraz tabliczki z hasłami: RUSZAJ, DZIEWCZYNO!

Były zaangażowane i agresywne jak żeńska drużyna hokejowa, chociaż pozostali nie sądzili, by mogły się stać niebezpieczne.

Ale też nie orientowali się, że sto innych członkiń Towarzystwa Boga Matki w miastach całego Wschodniego Wybrzeża rozdaje broszury z poprawionym tekstem Modlitwy Pańskiej oraz nazwiskiem i adresem Faith White.

Manchester, New Hampshire – 22 października 1999

Na świętego Franciszka, a co to jest? – pyta biskup Andrews, odsuwając się od różowej broszury, jakby to był grzechotnik. – „Matko Nasza, któraś jest w niebie”? Kto napisał te brednie?

– To nowa katolicka grupa, wasza ekscelencjo – odpowiada ksiądz DeSoto. – Propagują rzekomą wizjonerkę z New Hampshire.

– Dlaczego brzmi to znajomo?

– Bo tydzień temu wasza ekscelencja rozmawiał o niej z prałatem O'Shaughnessym. Ksiądz Rourke, psycholog pastoralny z seminarium Świętego Jana, przysłał swój raport faksem.

Biskup Andrews nie czytał tego raportu. Całe rano spędził na paradzie szkoły parafialnej imienia papieża Piusa XII, usadowiony w starym fordzie tuż przed zespołem perkusyjnym, od czego nabawił się bólu głowy. Ksiądz DeSoto podaje mu kartkę.

– „Całkowity brak zachowań psychotycznych…”. Taka otwartość pożytku mu nie przyniesie – mruczy biskup Andrews, poczym bierze telefon i wybiera numer bostońskiego seminarium.

Bóg kobieta. Na litość boską!

Po co posyłać psychologa, skoro wyraźnie jest to sprawa dla teologa?

Jezioro Perry, Kansas – 22 października 1999

Po południu Ian i Faith grają w karty, podczas gdy Mariah zasypia na kanapie. W jednej chwili rozmawia z nimi, w następnej zapada w drzemkę, Ian patrzy na jej wygiętą szyję, słucha cichutkiego pochrapywania. Boże, czuje zazdrość. Umieć odpłynąć w sen… w środku dnia…

Faith tasuje karty, ale wylatują jej z dłoni.

– Hej, panie Fletcher – mówi wojowniczo, gramoląc się na nogi, by je pozbierać.

– Cicho – ostrzegł Ian, głową wskazując kanapę. – Twoja mama śpi. – Wie, że prawdopodobnie to sam na sam z Faith w takim małym domku nie będzie trwało długo. – Może chciałabyś wyjść na dwór? – szepcze.

Faith krzywi się.

– Nie mam ochoty znowu bawić się w trawie. Robiłam to całe rano.

– Pamiętam, że obiecałem ci pójście na ryby. – Ian widział zakurzoną starą wędkę i kołowrotek w szopie koło biura kierownika. – Moglibyśmy spróbować.

Faith zerka na Mariah.

– Nie wiem, czy mama by mi pozwoliła.

Jasne, że nie, myśli Ian. Faith mogłaby niechcący się zdradzić.

– W takim razie szybko to załatwimy. Jak mama się nie dowie, nie będzie zła. – Wstaje i przeciąga się. – Ja tak czy owak idę na ryby.

– Niech pan poczeka! Tylko włożę buty.

Ian wzrusza ramionami, pozornie nie dbając o to, czy będzie miał towarzystwo. Ale po raz pierwszy jest sam z Faith White od tamtej nocy, gdy uciekła z domu, bo krwawiły jej dłonie. Cholernie dużo chciałby się o niej dowiedzieć, sam nawet nie ma pojęcia, od czego zacząć.

Na dworze jest rześko i chłodno, słońce wisi ciężko nad horyzontem, Ian idzie z rękami w kieszeniach, pogwizdując cicho, i udaje, że nie dostrzega zadyszanej Faith, która usiłuje dotrzymać mu kroku. Bierze z szopy wędkę i łopatę, po czym kieruje się nad jezioro.

Kuca nad brzegiem przy kępie pałek i wręcza Faith łopatkę.

– Ty będziesz kopać czy ja?

– To znaczy kopać robaki?

– Nie, skarby. A twoim zdaniem, czego użyjemy jako przynęty?

Faith bierze łopatę i bez entuzjazmu próbuje przewrócić gęstą darninę, Ian wpatruje się w plastry na jej dłoniach, po jednym z każdej strony. Naturalnie przestudiował przypadki rzekomych stygmatyków, w jego zawodzie trzeba dobrze poznać konkurentów. Pamięta, jak czytał, że rany podobno są bardzo bolesne, choć nie do końca w to uwierzył. Mimo to odbiera łopatę Faith.

– Ja to zrobię – mówi szorstko.

Podnosi kępę trawy, odrzucając ją niczym skalp, i odsłania kilka fioletowych robaków, pulsującym ruchem przebijających się przez ziemię. Faith marszczy nos.

– Obrzydliwość.

– Nie, jeśli jesteś okoniem. – Ian wkłada kilka robaków do plastikowego woreczka i gestem wskazuje pomost. – Idź tam. Weź ze sobą wędkę.

Kiedy do niej dołącza, Faith siedzi i gołymi stopami przebiera w wodzie.

– Jak twoja mama się o tym dowie, dostanie ataku.

Faith ogląda się na niego przez ramię.

– Dowie się tylko wtedy, jak pan jej powie, że tu z panem byłam, a wtedy będzie krzyczeć na pana, a nie na mnie.

– Z tego wynika, że jesteśmy wspólnikami w przestępstwie. – Ian podaje jej rękę i pomaga wstać. – Wiesz, jak zarzuca się wędkę? Czy twój tata zabierał cię na ryby?

– Nie, a pański?

Jego dłoń nieruchomieje na dłoni Faith. Dziewczynka przygląda mu się uważnie, jej buzia częściowo ukryta jest w cieniu.

– Nie – odpowiada Ian. – Nie przypominam sobie. – Staje za dziewczynką i kładzie dłonie na jej dłoniach. Skóra Faith jest ciepła i niesamowicie gładka; Ian czuje, jak jej łopatki odbijają się od jego klatki piersiowej. – Popatrz, to się robi tak. – Odrzuca wędkę do tyłu, wprawiając w ruch linkę.

– A teraz co?

– Teraz czekamy.

Ian siada koło Faith, która wsuwa kciuki w zagłębienia w deskach i unosi twarz ku zachodzącemu słońcu. Zamyka oczy, a Ian łapie się na tym, że jak zahipnotyzowany wpatruje się w żyłkę pulsującą na jej szyi. Panuje między nimi spokój, którego nie ma ochoty burzyć, ale ciekawość bierze w nim górę.

– „Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi” – mówi cicho, czekając na reakcję Faith.

Dziewczynka odwraca ku niemu głowę.

– Hę?

– To takie powiedzenie, bardzo stare.

– Ale głupie. Nikt nie łowi ludzi.

– Powinnaś o to zapytać Boga – proponuje Ian, odchylając się do tyłu i zasłaniając oczy przedramieniem w taki sposób, żeby na nią zerkać.

Faith krzywi się, już chce coś powiedzieć, ale wstrzymuje się i znowu zaczyna skubać deski, Ian z napięciem czeka na wyznanie, cokolwiek jednak Faith mogłaby mu powiedzieć, zostaje zapomniane, bo wędką nagle coś gwałtownie szarpie i dziewczynka piszczy z zachwytu, Ian demonstruje jej, jak zwijać linkę ze zdobyczą, piękną rybą, która – bez dwóch zdań – waży trzy funty. Zdejmuje okonia z haczyka i otwiera rybie pysk, żeby Faith mogła ją złapać.

– Och – wzdycha Faith, podczas gdy ogon zwierzęcia uderza ją w brzuch.

Śliczna jak obrazek, myśli Ian z uśmiechem. Patrzy na słońce odbijające się w jej włosach, na smugę brudu na policzku i widzi w niej nie temat do programu, ale zwykłą małą dziewczynkę.

Ryba szamocze się, walcząc o wolność.

– Niech pan patrzy… och! – krzyczy Faith i wypuszcza rybę.

To ostatnia rzecz, jaką widzi Ian, nim Faith traci równowagę i wpada z pomostu do lodowatej wody.

Mariah budzi się do swojego najgorszego koszmaru: Ian Fletcher zniknął z Faith. Siadając na sofie, woła córkę po imieniu, choć cisza panująca w małym domku mówi jej, że jest sama. Talia kart leży rozrzucona na chodniku, jakby Fletcher zabrał Faith w środku zabawy, jakby uprowadził ją siłą.

Będzie musiała zadzwonić na policję, ale to wydaje się niewielkim poświęceniem, jeśli ma oznaczać bezpieczny powrót Faith. Z walącym sercem Mariah wybiega na dwór, tak roztrzęsiona, że nawet nie widzi samochodu stojącego przed domkiem. Biegnie do biura kierownika, do najbliższego telefonu, przeklinając siebie za to, że umieściła Faith w zasięgu Iana Fletchera. Kiedy okrąża budynek, widzi dwie sylwetki nad jeziorem, jedną wysoką, drugą drobną. Ogarnięta niewypowiedzianą ulgą, zatrzymuje się jak wryta, kolana się pod nią uginają. Przytyka dłoń do ust, by do nich zawołać, ale w tej samej chwili na jej oczach Faith wpada do jeziora.

O cholera! Tylko tyle Ian zdąża pomyśleć, kiedy woda zamyka się nad Faith i w uszach brzmią mu krzyki Mariah. Woda jest lodowata, Ian nie ma pojęcia, czy mała umie pływać, a najgorsze jest to, że nie może za nią wskoczyć, bo istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że wyląduje wprost na niej i wepchnie ją głębiej pod wodę. Mgliście zdaje sobie sprawę, że Mariah z krzykiem gramoli się po zboczu, ale całą swoją uwagę skupia na błotnistej wodzie. Wreszcie błysk srebra miga pod taflą, Ian skacze kilka kroków na lewo od miejsca, w którym widział włosy Faith. Otwiera oczy na ziarnisty wodny świat i łapie jedwabiste pasmo.

Widzi jej szeroko otwarte i przerażone oczy, otwarte usta i dłonie odpychające się od pomostu, w którym utknęła. Szarpiąc za koński ogon, Ian uwalnia Faith i ciągnie ją na powierzchnię. Faith wyczołguje się na drewno, kaszląc, prychając i wypluwając wodę z policzkiem przyciśniętym do pomostu.

Ian także wdrapuje się na pomost w chwili, gdy Mariah dobiega do nich, bierze Faith w ramiona, pocieszając i uspokajając córkę. Dopiero wtedy Ian pozwala sobie odetchnąć i pomyśleć o tym, co mogło się wydarzyć. Jest przemoczony do nitki; jego ubranie musi ważyć z pięćdziesiąt funtów i oblepia go lodowatą warstwą. Spogląda na Faith, by się upewnić, że wszystko z nią w porządku, potem wstaje i wolnym krokiem rusza w stronę domku.

– Stój!

Wibrujący gniewem głos Mariah zatrzymuje go w miejscu, Ian odwraca się i chrząka.

– Nic jej nie będzie – mówi z wysiłkiem. – Była pod wodą tylko kilka sekund.

Ale Mariah nie zamierza łatwo zrezygnować.

– Jak śmiałeś zabrać ją tutaj bez mojego pozwolenia?

– No cóż, ja…

– Czekałeś, aż zasnę, żeby wymknąć się z nią, przekupić ją… batonem i przepytać na wszystkie strony? Masz swoją drogocenną taśmę? A może zapomniałeś wyjąć ją z kieszeni, kiedy skoczyłeś do wody?

Ian czuje, jak usta układają mu się w nieprzyjemny grymas.

– Dla twojej informacji: zapytałem Faith tylko o to, czy tata uczył ją, jak się zarzuca wędkę. Nie nagrałem ani jednego cholernego słowa z naszej rozmowy. Wpadła do jeziora przypadkiem i utknęła pod pomostem. Ja tylko za nią skoczyłem.

– Nie utknęłaby pod pomostem, gdyby na nim nie stała! Z tego, co wiem, mogłeś ją wepchnąć.

Oczy Iana błyszczą z wściekłości. Więc tak mu się odpłaca za uratowanie życia jej dziecka. Robi krok do tyłu, dysząc ciężko.

– Z tego, co wiem – syczy – równie dobrze mogła chodzić po wodzie.

Faith, nakarmiona gorącą zupą i wykąpana, od dawna leży już w łóżku, a Ian wciąż nie wraca. Mariah łapie się na tym, że krąży po pokoju, wpatrując się ślepym wzrokiem w śnieżący ekran telewizora. Pragnie przeprosić Iana. Z pewnością oboje zdążyli już ochłonąć i Ian uświadomił sobie, że to przemawiał gniew, nie Mariah, ale chciałaby powiedzieć mu to osobiście. Przecież gdyby Faith sama zawędrowała na pomost, też mogłaby wpaść do wody – i utonąć.

Czeka, aż córka zapadnie w głęboki sen, potem siada na brzegu łóżka. Dotyka policzka Faith, ciepłego niczym dojrzała brzoskwinia. Jak inne matki radzą sobie z czuwaniem nad dzieckiem? Skąd wiedzą, kiedy zamknąć oczy z przekonaniem, że w tej samej chwili nie stanie się nic złego? Przebywanie w zimnej wodzie może mieć bardzo poważne skutki, ale Faith wydaje się całkowicie zdrowa.

Cokolwiek to warte, z wody Faith nie wyciągnął Bóg, tylko Ian. Za to przynajmniej Mariah winna jest mu wdzięczność.

Widzi snop światła reflektorów przesuwający się po małym pomieszczeniu. Wychodzi z sypialni i przy drzwiach czeka na Iana. Mija minuta, potem następna, wreszcie jest ich pięć. Mariah zerka przez okno – tak, samochód stoi przed domkiem – i otwiera drzwi.

Ian siedzi u jej stóp, oparty o framugę.

– Przepraszam – mówi Mariah zarumieniona.

– Nie trzeba. To głupie miejsce do siedzenia.

Spoglądają na nocne niebo, spróchniały ganek, odpadającą z drzwi farbę – wszędzie, tylko nie na siebie nawzajem.

– Chciałam powiedzieć, że naprawdę mi przykro.

– Mnie też. Wcześniej także nie pytałem cię o pozwolenie w sprawach dotyczących Faith. – Ian masuje sobie kark. – Ale łowienie ryb bardzo jej się podobało. Aż do końca.

Oboje wyobrażają sobie Faith z okoniem i to buduje między nimi most. Mariah siada obok Iana, z roztargnieniem kreśląc kółka na zakurzonej podłodze.

– Nie jestem przyzwyczajona do puszczania jej samej – przyznaje. – To dla mnie trudne.

– Jesteś dobrą matką. Mariah kręci głową.

– Niewykluczone, że ty jedyny tak sądzisz.

– Wątpię. Założę się, że ta mała dziewczynka w domku też tak myśli. – Opiera się o ścianę. – Chyba jestem ci winien przeprosiny. Zdenerwowałaś mnie, w przeciwnym wypadku nie mówiłbym o Faith chodzącej po wodzie.

Mariah zastanawia się nad jego słowami.

– Wiem – mówi w końcu. – Tak samo jak tobie, wcale mi nie zależy, żeby była jakimś… wcieleniem Mesjasza.

– A na czym ci zależy?

Mariah bierze głęboki oddech.

– Chcę, żeby była szczęśliwa. Żeby była moja.

Żadne nie wypowiada na głos myśli, która wpada im do głowy: że być może tych dwóch pragnień równocześnie nie da się urzeczywistnić.

– Teraz śpi?

– Tak. – Mariah ogląda się na drzwi domku. – Poszła do łóżka bez problemu. – Patrzy na Iana, który podciąga kolano i opiera na nim dłoń, i zadaje sobie pytanie, jak ta chwila mogłaby wyglądać, gdyby nie poznała go w trakcie wojny religijnej, ale gubiąc portmonetkę w sklepie albo w autobusie, gdy on ustąpiłby jej miejsca. Myśli Mariah wędrują po terytorium, które do tej pory pozostawało nietknięte; zauważa jego krucze włosy i błękit oczu, przypomina sobie tamtą noc w szpitalu, kiedy pocałował ją w policzek.

– Wiesz – mówi Ian cicho. – Nawet podczas wojen światowych przerywali ogień na czas Bożego Narodzenia.

– Co?

– Zawieszenie broni, Mariah – mówi Ian, jego głos toczy się po jej imieniu jak kaskada. – Chodzi mi o to, że może na tych parę dni udzielilibyśmy sobie wzajemnie przywileju wątpliwości. – Uśmiecha się do niej. – Przypuszczalnie jestem tylko w połowie takim potworem, za jakiego mnie uważasz.

Mariah odpowiada mu żartem:

– Nie sprzedawaj się tak tanio.

Ian wybucha śmiechem, a Mariah uświadamia sobie, że jeśli Ian Fletcher działa na ludzi onieśmielająco, kiedy zachowuje się wzgardliwie, to staje się naprawdę groźny, gdy rezygnuje z wszelkich póz.

W środku nocy, kiedy Faith i Mariah od dawna już śpią, Ian wsuwa się do ich pokoju. Staje przy łóżku z determinacją mężczyzny znajdującego się na skraju przepaści. Mariah trzyma Faith w ramionach niczym nadzienie zawinięte w ciasto. Ich włosy leżą splątane na poduszce. Z miejsca, gdzie Ian stoi, wydaje się, że to nie dwie osoby, ale różne wcielenia jednej.

Wieczór przeszedł lepiej, niż się spodziewał, zważywszy jego wybuch nad jeziorem. Dzięki zawieszeniu broni on zyska czas, a Mariah oswoi się z nim i łatwiej mu zaufa. Oczywiście on też będzie musiał zachowywać się tak, jakby ufał jej. Co w pewnym sensie jest cholernie łatwe. Czasami Mariah wygląda jak zwyczajna matka, a Faith niczym się nie różni od dziewczynek w jej wieku. Dopóki do mieszanki nie doda się Boga.

Jezioro Perry, Kansas – 23 października 1999

Faith siedzi koło Fletchera przy śniadaniu i obserwuje matkę krzątającą się przy blacie.

– Dzisiaj rano mamy do wyboru cheerios, cheerios albo, jeśli wolisz, cheerios – mówi mama wesoło.

– W takim razie ja chcę cheerios.

Pan Fletcher uśmiecha się do mamy i Faith od razu widzi, że coś się zmieniło. Jakby łatwiej było nabierać powietrza w płuca.

– Jak się czujesz, Faith? – pyta pan Fletcher.

– Dobrze – odpowiada Faith, ale zaraz kicha.

– Nie zdziwiłabym się, gdyby złapała przeziębienie – mówi mama do pana Fletchera, a ten kiwa głową. Mama stawia miskę z płatkami przed Faith.

– Daj jej witaminę C. Można zapobiec przeziębieniu, jeśli dużo się jej weźmie.

– Przesądy. Jak noszenie czosnku na szyi.

Faith wodzi wzrokiem od mamy do pana Fletchera i zastanawia się, jak to możliwe, żeby w ciągu jednej krótkiej nocy świat stanął na głowie. Kiedy ostatnio widziała mamę i pana Fletchera razem, wrzeszczeli na siebie tak głośno, że aż jej w głowie huczało.

Wciąż rozmawiają o lekarstwach i chorobach, jakby Faith w ogóle nie było w pokoju. Dziewczynka wstaje i przechodzi przez kuchenkę, wlokąc taboret. Ze środkowej półki szafki zdejmuje miskę. Napełnia ją cheerios, po czym stawia przed pustym krzesłem przy stole.

– No cóż – mówi pan Fletcher. – Przynajmniej wciąż jesteś głodna.

Faith wpatruje się w niego wyzywająco.

– To nie dla mnie, tylko dla Boga.

Łyżka mamy ze szczękiem uderza o miskę. Faith obserwuje, jak dorośli wyzywająco mierzą się wzrokiem. Zwłaszcza mama zdaje się czekać, aż pan Fletcher coś powie.

Po krótkiej chwili Fletcher bierze dzbanek z mlekiem i podaje Faith.

– Proszę – mówi, ujmując łyżkę w dłoń. – Na wypadek, gdyby nie lubiła suchych.

24 października 1999

Nazajutrz wieczorem Ian wyciągnięty na sofie pisze coś w notatniku, podczas gdy Mariah siedzi przy kuchennym stole. W pokoju unosi się silny zapach kleju kauczukowego, a chociaż Ian nie widzi jej dłoni, wie, że Mariah coś klei. Nikt jej za to nie podziękuje, myśli. Wszystko w tym cholernym domku się rozpada.

Nagle Mariah się przeciąga, jej piersi napierają na bezkształtną flanelową koszulę. Odwraca się do niego i uśmiecha niepewnie.

– Co robisz?

– Notatki do programu.

– Och. Nie wiedziałam, że wciąż je nadajesz. – Rumieni się, słysząc własne słowa, podtekst jest donośny i wyraźny: Nie wiedziałam, że możesz być miły, a równocześnie nas wykorzystywać.

– Muszę zarabiać na życie.

Na wzmiankę o pracy Mariah jęczy.

– Pewnie straciłam wszystkich klientów.

Zaskoczony informacją, że Mariah zajmuje się nie tylko wychowaniem dziecka, Ian unosi brwi.

– Klienci? A co robisz?

Przez chwilę wydaje się zakłopotana, potem dłonią wskazuje stół.

– To.

Ian podchodzi do niej i przystaje za krzesłem. Na papierowym ręczniku leży wachlarz ze sklejonych wykałaczek, obok wznosi się maleńka chata. Mariah zwija wachlarz i robi z niego dach. Całość jednak nie wygląda niezgrabnie i śmiesznie jak praca dziecka na zajęciach praktycznych, ale niezwykle realistycznie. Łamiąc drewno tu i tam, Mariah tworzy drzwi i okno.

– To zadziwiające – mówi Ian, zdumiony jej talentem. – Jesteś rzeźbiarką?

– Nie, buduję domki dla lalek. – Ugniata klej kauczukowy w palcach.

– Dla kogo jest ta chata?

– Dla mnie – śmieje się Mariah – nudziłam się, a nie znalazłam nic poza wykałaczkami.

Ian szczerzy zęby.

– Przypomnij mi, żebym schował przed tobą drewniane łyżki.

Mariah odchyla się na krześle i unosi ku niemu głowę.

– Twoje programy – kto je teraz prowadzi?

– Ja we własnej osobie. Nadajemy powtórki, póki tu jestem.

– A to, co piszesz?…

– Do programów po powrocie – mówi Ian cicho. – Kiedykolwiek to będzie.

– Są o Faith?

– We fragmentach. – Jeszcze nie skończył, a już się zastanawia, dlaczego do diabła powiedział jej prawdę. Czy nie byłoby łatwiej, mądrzej, gdyby oświadczył, że zupełnie przestał interesować się Faith?

Ale nie potrafi. Ponieważ w którymś momencie ubiegłego tygodnia Mariah White przestała być tematem i jakimś cudem stała się osobą bardzo podobną do niego. Jasne, były dziwaczne momenty: Faith sypiąca płatki do miski, żeby jej halucynacja mogła zjeść śniadanie; Faith siedząca na ganku i rozmawiająca z kimś, kogo nie ma. Ale większość tych incydentów Mariah, wyraźnie zakłopotana, starała się ukryć, zamiast od razu podawać je za dowód, Ian mówi sobie, że Mariah gra tak samo jak on, że udaje głupią w nadziei, iż Ian nawróci się wzorem tych głupców, których Faith do siebie przekonała. Powtarza to sobie, ponieważ w przeciwnym wypadku – rzecz nie do pomyślenia! – musiałby uznać, że pomylił się w ocenie Mariah. A jeśli ją źle osądził, to w jakiej sprawie jeszcze może się mylić?

– Gdybym cię zapytała, co zamierzasz o niej ujawnić, powiedziałbyś mi prawdę?

Ian myśli o Michaelu, o historii, jaką będzie miał, kiedy to wszystko się skończy. Przybiera jednak zakłopotaną minę i odwraca wzrok.

– Powiedziałbym ci, gdyby to było możliwe, Mariah. Ale prawda jest taka, że w tej chwili nie mam pojęcia, co to będzie.

Nowy Kanaan, New Hampshire

Joan Standish słyszała w telewizji wiadomość o tajemniczej nieobecności Faith White w Nowym Kanaanie i orientuje się, że coraz więcej stacji poświęca temu wydarzeniu uwagę. Petra Saganoff zaczyna każde wydanie „Hollywood Tonight!” od odliczania: dzień trzeci bez Faith, dzień czwarty. Miejscowy korespondent NBC, szacownego kanału, nadał nawet relację na żywo, w czasie której jakiś widz zadzwonił z informacją, że widział Faith w kolejce przed kinem w San Jose w Kalifornii, ale zaraz podważył swoją wiarygodność, krzycząc, że Howard Stern jest super. W sumie Joan puszczała to mimo uszu, choć współczuła dziewczynce rzuconej w środek tego zamętu.

Potem jednak znana kancelaria Malcolma Metza z Manchesteru informuje ją, że od wtorku jako reprezentanci Colina White'a usiłują dostarczyć jej klientce pozew dotyczący zmiany orzeczenia w sprawie opieki nad dzieckiem. Jej klientce? Kto powiedział, czy Mariah White będzie chciała, żeby Joan ją reprezentowała? Nie rozmawiały od dnia, w którym sąd orzekł rozwód.

Jednakże z powodów, których sama dobrze nie rozumie ani nie chce analizować, Joan w czasie lunchu jedzie do domu White'ów. Żaden z programów, które oglądała, nie przygotował jej na sceny rozgrywające się wzdłuż górzystej drogi, z obu stron zastawionej samochodami z otwartymi drzwiami i bagażnikami, przy których właściciele jedzą posiłki. Ludzie zbierają się w grupki, dziennikarze i ci, którzy przyjechali tu z nadzieją, że Faith im pomoże. Stoją wzdłuż kamiennego muru oddzielającego posiadłość White'ów od drogi, opiekunowie pochyleni nad swymi podopiecznymi w wózkach, niewidomi z psami przewodnikami, ciekawscy chrześcijanie z aparatami fotograficznymi i ogromnymi krzyżami na piersiach.

Boże, tu musi być co najmniej dwieście osób. Joan naciska hamulce swojego jeepa przy małej barykadzie, wzniesionej na końcu podjazdu. Pilnują jej dwaj policjanci; wiedzą, że Joan należy do miejscowej palestry.

– Paul – zwraca się do jednego z gliniarzy. – To jest coś.

– Nie była tu pani ostatnio, co? Powinna pani przyjechać po południu, kiedy sekta zaczyna śpiewać.

Joan kręci głową.

– Przypuszczam, że Mariah White nie ma w domu?

– Nie. Gdyby była, tych świrów byłoby dwa razy więcej.

– A ktoś tam jest?

– Jej matka, chyba pilnuje gospodarstwa.

Gliniarz robi miejsce dla jeepa. Joan parkuje na skraju trawnika, wchodzi na ganek i puka do drzwi. W szybce pojawia się twarz starszej kobiety, wyraźnie niepewnej, czy otworzyć.

– Jestem Joan Standish! Adwokat pani córki.

Drzwi otwierają się na oścież.

– Millie Epstein. Proszę wejść. – Kobieta kręci się niespokojnie. – Czy coś się im stało?

– Komu?

– Mariah i Faith. – Millie splata i rozplata dłonie. – Ich tu nie ma.

– Nic mi nie wiadomo o żadnym wypadku. Ale muszę skontaktować się z pani córką. – Joan doskonale potrafi czytać z ludzkich twarzy i widzi, że Millie Epstein coś ukrywa. – Pani Epstein, to niezwykle ważna sprawa.

– Nie wiem, gdzie one są, przysięgam.

Joan chwilę się zastanawia.

– Ale odzywały się do pani – zgaduje.

– Nie.

– W takim razie niech się pani modli, żeby Mariah szybko zadzwoniła, bo mam dla niej wiadomość. Jej były mąż wystąpił do sądu o przekazanie mu opieki nad ich córką. I niezależnie od tego, jak szlachetne były intencje Mariah, gdy zabierała Faith z dala od tego, co się tu wyprawia, sędzia zinterpretuje to jednoznacznie: oszukała system i zniknęła, kiedy próbowano wręczyć jej pozew. Szczerze mówiąc, pani Epstein, takie rzeczy okropnie wkurzają sędziów. Im dłużej Mariah pozostanie w ukryciu, tym większe są szanse, że opiekę dostanie Colin White.

Twarz starszej kobiety jest biała jak kreda, usta zaciśnięte ma w wąską linię.

– Proszę jej powiedzieć, żeby do mnie zadzwoniła – mówi Joan łagodnie.

Millie kiwa głową.

– Powiem.

Jezioro Perry, Kansas – 24 października 1999

Mariah nie potrafi zasnąć. Odwraca się na bok i przez okno wpatruje w nocne niebo. Wschodzący księżyc i gwiazdy są trójwymiarowe; ma wrażenie, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby ułożyć je sobie na dłoni. Odmierza czas regularnym oddechem Faith i pozwala, by w jej głowie pytania goniły w kółko za własnymi ogonami: Jak długo tu zostaniemy? Dokąd pojedziemy? Jak radzi sobie mama? Czy jutro, pojutrze, a może popojutrze pojawi się tu pierwszy dziennikarz?

Siada, obciągając bluzę, w której śpi. Ian kupił piżamę tylko dla Faith. Wyobraża sobie, jak Ian przegląda praktyczne flanele i śliskie jedwabie, i zadaje sobie pytanie, co wybrałby dla niej. Czując, że policzki jej płoną, wstaje i zaczyna krążyć po pokoiku. Jaki sens marzyć o rzeczach, które i tak nigdy się nie zdarzą?

Ma straszną ochotę na spacer, ale musiałaby przejść przez pokój, w którym śpi Ian. Zamiast tego staje więc przy oknie i wygląda na dwór.

Ian opiera się o maskę samochodu. Miedziana poświata żarzącego się cygara wydobywa z mroku jego profil – jest tak samo jak Mariah zaprzątnięty swoimi myślami. Wpatruje się w niego zachłannie, zastanawiając się, co nie pozwala mu spać, w myślach rozkazując, by się odwrócił.

Kiedy to robi, ich spojrzenia się spotykają i Mariah czuje, jak serce jej przyśpiesza. Przyłapana, przyciska dłonie do parapetu. Żadne z nich się nie porusza, nic nie mówi, pozwalają po prostu, by noc ich ze sobą związała. Potem Ian miażdży niedopałek obcasem, a Mariah wraca do łóżka. Każde myśli, że nie jest jedyną osobą, która liczy minuty do rana.

Atlanta – studia CNN

Larry King przygładza jaskrawoczerwony krawat i spogląda na swojego gościa.

– Gotowy? – pyta, nie czekając na odpowiedź. Kamera ożywa, błyskając maleńkim światełkiem. – Wracamy po przerwie. W dalszym ciągu jest z nami rabin Daniel Solomon, duchowy przywódca Beit Am Hadash, kongregacji związanej z ALEPH, czyli Żydowską Odnową.

– Tak – mówi rabin Solomon; mimo dziesięciu minut przed kamerą wciąż czuje się trochę niepewnie. – Witam. – Ubrany jest w nadjedzoną przez mole czarną marynarkę (tylko ona w całej jego garderobie ma klapy, a nie mandaryńską stójkę) oraz charakterystyczny farbowany T – shirt, ale równie dobrze mógłby być nagi. Oto po wszystkich tych latach walki, by go wysłuchano, przemawia do milionów ludzi. Milionów! Powtarza sobie, że tę szczęśliwą okazję zawdzięcza Faith White oraz własnej kongregacji. I co z tego, że King sprowadził nadętego katolickiego profesora, by obalał wszystkie wywody Solomona? Dawidowi udało się pokonać Goliata, bo miał Boga po swojej stronie.

– Rabinie – mówi King, wyrywając Daniela z tych rozmyślań. – Czy Faith White jest Mesjaszem?

– Cóż, z całą pewnością nie jest żydowskim Mesjaszem. – Solomon prostuje plecy, wkraczając na znajomy teren teologii. – Według Tory, Mesjasz musi stworzyć niepodległe żydowskie państwo, a to, co Faith słyszy od Boga, nie dotyczy tej kwestii. – Rabin zakłada nogę na nogę. – Interesujące jest to, jak diametralnie różni się judaistyczna koncepcja Mesjasza od koncepcji chrześcijańskiej. Żydzi wierzą, że Mesjasz pojawi się dopiero wtedy, gdy oczyścimy świat z całego zła i przygotujemy go dla boskiej istoty. O ile rozumiem, u chrześcijan przyjście Mesjasza będzie początkiem ery odkupienia. On je ze sobą przyniesie na ziemię. Żydzi muszą pracować, by wejść w erę mesjanistyczną, chrześcijanie na nią czekają.

– Czy mogę zgłosić zastrzeżenie?

Obaj odwracają się, słysząc głos dobiegający z monitora za ich plecami.

– Ależ naturalnie, bardzo proszę – mówi King. – Ksiądz Cullen Mulrooney, dziekan wydziału teologii w Boston College. Słuchamy.

– Uważam, że rabin postępuje nieodpowiedzialnie, sugerując, co powinni robić chrześcijanie.

– Porozmawiajmy o tym, proszę księdza – wtrąca King, stukając długopisem o blat biurka. – Dlaczego Kościół katolicki bada twierdzenia małej żydowskiej dziewczynki?

Mulrooney uśmiecha się.

– Ponieważ wywiera ona wpływ na liczną grupę katolików.

– A to, że ma dopiero siedem lat, nie jest problemem?

– Nie. Wizjonerzy młodsi od Faith White zostali uznani przez Kościół katolicki. Wiek siedmiu lat od dawna uważano za wiek mądrości, bo człowiek jest na tyle dojrzały, by odpowiadać moralnie za swoje czyny. Dlatego też dzieci w tym wieku przystępują do pierwszej spowiedzi.

Larry King wydyma usta.

– Zgodnie z tym, co twierdzi jej matka, dziewczynka nie jest wychowywana w żadnej religii. Porozmawiajmy z widzem. – Naciska klawisz. – Halo?

– Halo? Mam pytanie do rabina. Jeśli nie jest żydowskim Mesjaszem, to kim jest?

Rabin Solomon śmieje się.

– Małą dziewczynką o wyjątkowej duchowości, może posiadającą większą niż inni ludzie zdolność do otwierania się na Boga.

Głos następnego słuchacza wypełnia studio.

– Jeśli jest Żydówką, dlaczego ma rany Chrystusa?

– Mogę odpowiedzieć na to pytanie? – odzywa się ksiądz Mulrooney. – Należy pamiętać, iż biskup nie przedstawił jeszcze żadnego oficjalnego oświadczenia w kwestii tych rzekomych stygmatów. To może potrwać lata… dziesięciolecia… nim autentyczność tych ran zostanie uznana przez Watykan.

– Ale to trafne spostrzeżenie – mówi Larry King. – Nie mówimy tu o karmelitance, ale dziecku, w dodatku niechrześcijańskim. – Zwraca się do rabina Solomona. – Jak to możliwe, że u żydowskiej dziewczynki pojawiają się rany Zbawiciela, w którego ona nie wierzy?

– Faith White jest czystą kartą – wtrąca Mulrooney. – Jeśli u dziewczynki, która nie zna żadnej religii, pojawiają się rany Chrystusa, bez wątpienia stanowi to dowód, iż jest On jedynym prawdziwym Bogiem.

Rabin Solomon uśmiecha się.

– Ja widzę to zupełnie inaczej. Myślę, że Bóg wybrał małą żydowską dziewczynkę i dorzucił stygmaty, ponieważ dzięki temu mógł przemówić do wielu różnych ludzi. Chrześcijanie, Żydzi – wszyscy teraz na nią patrzymy.

– Ale dlaczego teraz? Dlaczego czekać tysiące lat, a potem ot, tak się pojawić? Czy to ma jakiś związek z końcem tysiąclecia?

– Oczywiście – mówi ksiądz. – Od dawna koniec wieku postrzegany był jako apokalipsa i ludzie oczekują zbawienia.

Rabin wybucha śmiechem.

– Zapomnijmy o milenium. Według kalendarza żydowskiego, brakuje jeszcze czterdziestu trzech lat do końca wieku.

– Słuchamy? – mówi King, naciskając kolejny klawisz.

– Ona jest służką diabła. To…

– Dziękuję. – King przerywa rozmowę. – Witamy, jest pani na antenie.

– Chcę pochwalić Faith White. Nawet jeśli wszystko to wymyśliła, był już najwyższy czas, żeby ktoś zasugerował, że Bóg może być kobietą.

– Panowie? Czy Bóg jest mężczyzną?

– Nie – odpowiadają równocześnie rabin i ksiądz.

– Bóg nie jest ani kobietą, ani mężczyzną, ale jednym i drugim – wyjaśnia Mulrooney. – Jednakże w wizji chodzi o coś więcej niż tylko fizyczne atrybuty. Istnieje konkretny, wiarygodny dowód poza wizją, a pobożność i cnoty chrześcijańskie wizjonera…

– Nigdy nie podobał mi się pomysł, że tylko chrześcijanie mają cnoty – mruczy rabin Solomon.

– Nie to…

– Wie pan, na czym polega pański problem? – atakuje rabin. – Mówi pan, że jest pan otwarty na różne możliwości. Ale tylko wtedy, gdy to, co widzi wizjoner, panu się podoba. Kieruje pan wydziałem w college'u. Nie poznał pan nawet tej małej dziewczynki, ale pasuje do pańskiej koncepcji jak wół do karety, więc dyskredytuje ją pan za pomocą swojej teologii.

– Zaraz, chwileczkę – mówi Mulrooney nadąsany. – Ja przynajmniej mam teologię. Jaka odmiana radykalnego ruchu hipisowskiego nazywa się żydowską, ale wykorzystuje inkantacje, buddyzm i metaforykę amerykańskich Indian?

– Za to w żydowskiej teologii jest miejsce na Boga kobietę.

Ksiądz kręci głową.

– Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale czy to nie żydowskie modlitwy zwracają się do Adonaj Elohejnu, Pana Boga?

– Tak – mówi rabin Solomon. – Tylko że istnieje wiele hebrajskich słów na określenie Boga. Na przykład Ha – Szem, co oznacza „imię”, a to pasuje do obu płci. Dalej jest obecność Boga, Szechina, tradycyjnie uważana za termin żeński. Osobiście najbardziej lubię Szaddaj. Zawsze odmienia się go w rodzaju męskim i przez lata rabinowie tłumaczyli to na „Bóg Wzgórz” albo „Bóg Gór”. Ale Szaddaj jest zadziwiająco podobny do słowa szaddaim… który oznacza „piersi”.

– Och, na litość boską! – prycha gniewnie Mulrooney. – A jak od hello odejmiemy „o”, mamy hell *.

– Ależ… – Rabin Solomon omal nie zrywa się z krzesła, dopiero Larry King powstrzymuje go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Faith White, uzdrowicielka czy oszustka? – mówi King gładko. – Wracamy po przerwie. – Kiedy światełko na kamerze gaśnie, twarz księdza Mulrooneya ma niepokojący odcień purpury, a w oczach rabina Solomona płonie gniew. – Panowie, dzięki wam program jest rewelacyjny, ale postarajcie się nawzajem nie pozabijać, dobrze? Mamy jeszcze przed sobą dwadzieścia minut na antenie.

Jezioro Perry, Kansas – 25 października 1999

Księżyc w pełni nad Kansas jest niezwykłym widokiem: świetlisty i idealnie pełny przesuwa się po równinach. Taki księżyc wywabia zwierzęta z kryjówek, każe kotom tańczyć na płotach, sowom pohukiwać. Zmienia cię, nawet jeśli tylko na tę chwilę, gdy na niego patrzysz: puls ci przyśpiesza, w głowie wiruje do wtóru pieśni granej na nagich gałęziach i trzcinach porastających bagna. Taki księżyc wypina brzuch na Iana i Mariah w poniedziałkowy wieczór, kiedy do wizyty u Michaela pozostało zaledwie kilkanaście godzin.

Siedzenie na ganku weszło im w nawyk, tutaj wyciszają się, potem Mariah idzie spać, a Ian wraca do pracy. Rozmawiają o zwyczajnych sprawach: gęsiach, które widzieli lecące na południe, niewiarygodnej liczbie gwiazd, zimie wiszącej w powietrzu. Owinięci w koce, siedzą obok siebie, aż policzki im różowieją, z nosów cieknie i chłód zmusza do schronienia się w domku. Dzisiaj wieczorem Ian jest bardzo cichy, zupełnie jak nie on. Wie, co musi zrobić – odegrać rolę swojego życia – ale zwleka. Za każdym razem, gdy otwiera usta, spogląda na Mariah i uświadamia sobie, że nie chce tego robić, bo będzie to początkiem końca. Mariah ziewa.

– Chyba już pójdę.

Rozgląda się po ganku, szukając rzeczy, które Faith mogła zostawić, i sięga po buty.

– Ta dziewczyna wszystko gubi – mruczy, podnosząc zniszczoną Biblię, oprawną w skórę. Przypuszczając, że Faith znalazła ją gdzieś w domku, chce wetknąć Biblię w koc, nim Ian zdąży ją zauważyć.

– To moja Biblia.

– Twoja?

Ian wzrusza ramionami.

– Od niej zaczynam swoje mowy. To wspaniała lektura. Naturalnie postrzegam ją jako fikcję, nie fakty. – Zamyka oczy, przechyla głowę do tyłu. – Ach, do diabła. Okłamuję cię, Mariah.

Wyczuwa, jak Mariah tężeje, cofa się w siebie.

– Słucham?

– Kłamałem. Dzisiaj wieczorem czytałem Biblię, ponieważ… ponieważ chciałem. I nie w tej sprawie cię oszukałem. Pozwoliłem ci myśleć, że znalazłem się w tym samolocie, bo was śledziłem, ale miałem zarezerwowany bilet, zanim przypuszczalnie tobie w ogóle przyszła do głowy myśl o ucieczce na lotnisko. Prawdę mówiąc, przyjeżdżam do Kansas City dość często, bo kogoś odwiedzam.

– Kogoś. – Jej głos jest zimny, a chociaż Ian się tego spodziewał, wciąż sprawia mu to ból.

Mariah spodziewa się producenta, twórcy filmów dokumentalnych, innej gwiazdy telewizji, która może zdemaskować Faith.

– Krewnego chorego na autyzm. Michael mieszka w prywatnym domu opieki, ponieważ w normalnym świecie nie może samodzielnie funkcjonować. To sprawa bardzo prywatna, dlatego nikt o tym nie wie, ani mój producent, ani żaden z moich podwładnych. Kiedy zobaczyłem ciebie i Faith w tym samolocie, wiedziałem, co pomyślałaś: że was śledziłem. Nie śledziłem, ale nie chciałem, żebyś wiedziała, dlaczego tu jestem. Więc zrobiłem to, czego się spodziewałaś, i poszedłem za tobą. – Wsuwa dłoń we włosy. – Nie przewidziałem natomiast, co może się stać, jeśli to zrobię. – Ian odwraca wzrok. – Faith… widuję ją codziennie. A im więcej czasu z nią spędzam, tym częściej myślę, że może w jej historii tkwi ziarenko prawdy, że to ja się mylę. – Przełyka głośno ślinę. – Odwiedzam Michaela, a potem tu wracam i widzę Faith, i… Boże, zadaję sobie pytanie: A jeśli? A jeśli ona mówi prawdę? A jeśli mogłaby uleczyć Michaela? I zaraz się wstydzę, że mnie, wielkiemu ateiście, coś takiego w ogóle przyszło do głowy. – Ian zwraca się do Mariah, oczy mu błyszczą od łez, głos się łamie. – Może to zrobić? Może sprawić cud?

W oczach Mariah czyta jej serce: Mariah widzi w nim człowieka cierpiącego. Sięga po jej dłoń.

– Oczywiście, że odwiedzimy twojego krewnego, Ianie – mówi cicho. – A jeśli Faith będzie mogła coś zrobić, to zrobi. W przeciwnym razie zdobędziesz dowód, że od początku miałeś rację.

Ian bez słowa unosi dłoń Mariah do ust w geście wdzięczności, podczas gdy miniaturowy mikrofon i magnetofon ukryty pod ubraniem rejestrują jej obietnicę.

26 października 1999

Lockwood jest brzydkim miejscem. Ściany i podłogi korytarzy są w kolorze lodów pistacjowych. Na każdych, następujących jedne po drugich jak kostki domina, drzwiach jest niewielka skrzynka z kartą w środku. Pan Fletcher prowadzi je na koniec korytarza, gdzie wchodzą do pokoju o wiele przyjemniejszego niż to, co do tej pory widziała Faith. Na ścianach są półki z książkami, na stolikach leżą gry planszowe, z odtwarzacza płynie muzyka klasyczna. Trochę jej to przypomina bibliotekę w Nowym Kanaanie, tylko że w bibliotece nie ma pielęgniarek stąpających bezszelestnie w miękkim białym obuwiu.

Mama powiedziała jej tylko, że pan Fletcher ma chorego krewnego, którego dzisiaj jadą odwiedzić. Faith nie ma nic przeciwko temu, w domku jest strasznie nudno. A tutaj zauważyła w kilku pokojach telewizory. Może ten krewniak ma Disney Channel i Faith poogląda kreskówki, podczas gdy dorośli będą rozmawiać.

Pan Fletcher idzie w róg pokoju, gdzie z talią kart w ręce siedzi mężczyzna. Nie odwraca się ku nadchodzącym, tylko mówi:

– Ian tu jest. Trzecia trzydzieści we wtorek. Jak zawsze.

– Jak zawsze – odpowiada pan Fletcher, a jego głos wydaje się Faith dziwny, piskliwy i zduszony.

I wtedy mężczyzna się odwraca. Faith otwiera szeroko oczy; gdyby nie wiedziała, że to nieprawda, pomyślałaby, że to pan Fletcher we własnej osobie.

Mariah wpatruje się w mężczyznę ze zdumieniem. Jego bliźniak? Kawałki zaczynają układać się w całość: dlaczego Ian utrzymuje to w tajemnicy, dlaczego regularnie tu bywa, dlaczego tak bardzo mu zależało, żeby Faith spotkała się z Michaelem. Przystaje z tyłu, tak jak prosił ją Ian, podczas gdy on wolno zbliża się do brata.

– Hej, stary – mówi.

– Dziesiątka karo. ósemka trefl. – Karty spadają na stos, układają się w wachlarz na stole.

– ósemka trefl – powtarza Ian, sadowiąc się na krześle.

Ian powiedział jej, że u Michaela zdiagnozowano głęboki autyzm. Jego strategia przetrwania w świecie realnym polega na życiu w zgodzie z rutyną. Każde odstępstwo od niej wytrąca go z równowagi. To może być byle drobiazg, inny układ sztućców albo Ian o dwie minuty przedłużający godzinną wizytę. Poza tym Michael nie potrafi znieść, by go dotykano.

Ian powiedział jej, że Michael zawsze taki będzie.

Faith szarpie ją za rękę.

– Chodźmy – szepcze.

Michael odwraca kartę.

– Och, nie.

– As w dziurze – mówią bracia unisono.

Coś w tej scenie głęboko wzrusza Mariah: Ian siedzący tuż koło mężczyzny, który mógłby być jego lustrzanym odbiciem, próbujący porozumieć się słowami, które nic nie znaczą. Unosi dłoń, by otrzeć łzy, i uświadamia sobie, że koło niej nie ma już Faith.

Dziewczynka idzie w stronę stołu z kartami.

– Czy ja też mogę zagrać?

Ian nieruchomieje i czeka na reakcję Michaela, który patrzy na Iana, na Faith i znowu na Iana, po czym zaczyna wrzeszczeć, ile sił w płucach:

– Ian przychodzi sam! Trzecia trzydzieści we wtorek! Nie w poniedziałek środę czwartek piątek sobotę niedzielę! Sam sam sam! – Rozrzuca karty, które spadają z jego kolan na podłogę. Przybiega pielęgniarka, by go uspokoić.

– Faith. – Mariah próbuje odciągnąć córkę, ale ona na czworakach zbiera karty.

Michael kołysze się, odpychając od siebie kojące słowa pielęgniarki, która dobrze wie, że lepiej go nie dotykać. Faith niezgrabnie kładzie karty na stole, z ciekawością przypatrując się dorosłemu mężczyźnie z umysłem dziecka.

– Byłoby najlepiej, panie Fletcher, gdybyście już poszli – mówi pielęgniarka cicho.

– Ale…

– Proszę.

Ian zrywa się z krzesła i wychodzi z pokoju. Mariah chwyta Faith za rękę i podąża jego śladem. Oglądając się przez ramię, widzi, jak Michael sięga po talię i tuli do piersi.

Przed biblioteką Ian zamyka oczy i bierze głęboki wdech. Zawsze dygocze całym ciałem, gdy Michael ma epizod. Ale tym razem jest gorzej.

Mariah i Faith wychodzą na dwór i czekają w milczeniu, Ian nie potrafi nawet na nie patrzeć.

– I to był twój cud?

Przepływa przez niego potężny gniew, jak trucizna rozlewa się w żyłach. Nie wie, skąd wzięło się to uczucie, co jest jego powodem. Przecież stało się dokładnie tak, jak przewidywał.

Ale nie na taki rozwój wydarzeń miał nadzieję.

Ta myśl dopada go znienacka, wyszarpuje ziemię spod nóg. Czuje, jak wszystko w nim wiruje, i musi oprzeć się o ścianę. Wszystkie te brednie, którymi karmił wczoraj wieczorem Mariah, wszystkie drobne wyznania, czynione przez cały tydzień, by myślała, że zaczął wierzyć Faith… w gruncie rzeczy wcale nie były kłamstwami. Z zawodowego punktu widzenia Ian może i chciał, by Faith dzisiaj poniosła klęskę. Ale osobiście pragnął, by jej się udało.

Autyzmu nie da się wyleczyć mrugnięciem ani dotykiem ręki, wiedział o tym od samego początku. Faith White pomimo wszystkich swoich przechwałek jest oszustką. Ale tym razem fakt, że miał rację, nie daje mu satysfakcji. Ta dziewczynka, która wszystkich oszukała, zdołała też udowodnić Ianowi, że oszukuje samego siebie.

Mariah kładzie mu dłoń na ramieniu, ale Ian ją strząsa. Jak Michael, myśli i zadaje sobie pytanie: czy jego brat nie potrafi znieść cudzego dotyku, bo nie potrafi znieść otwartego, szczerego współczucia?

– Idź sobie – mruczy i łapie się na tym, że sam odchodzi. Kiedy jest przy drzwiach, niemal biegnie. Okrąża budynek i kieruje się ku stawowi ze stadkiem łabędzi. Tam wyrywa mikrofon spod klapy marynarki i wyjmuje z kieszeni magnetofon, w którym taśma wciąż się obraca. Robi wielki zamach i wrzuca wszystko do wody.

Dochodzi wpół do czwartej nad ranem, kiedy Ian wraca do domku. Mariah wie dokładnie, która jest godzina; czekała przez całą noc i bardzo się martwiła. W Lockwood Ian wsiadł do samochodu i odjechał, pozostawiając Mariah i Faith samym sobie. Kiedy wysiadły z taksówki, a samochodu nie było, Mariah pomyślała, że Ian wróci na kolację. Wróci o dziewiątej. O północy.

Wyobrażała sobie samochód w rowie, owinięty wokół drzewa – nie ulegało wątpliwości, że Ian był zbyt roztrzęsiony, żeby prowadzić. Ogarnięta ulgą, że nic mu się nie stało, idzie z sypialni do pokoju. Czuje opary alkoholu, nim jeszcze widzi Iana, który w rozpiętej koszuli leży na kanapie, trzymając butelkę whisky Canadian Club w dłoni.

– Proszę, idź sobie.

Mariah zwilża wargi.

– Tak mi przykro, Ianie. Nie wiem, dlaczego Faith potrafiła pomóc mojej matce, a Michaelowi nie.

– Powiem ci dlaczego – odpowiada Ian gniewnie. – Bo jest cholerną oszustką. Nie potrafiłaby uleczyć pieprzonego przecięcia papierem, Mariah! Daj sobie spokój z tym udawaniem, dobra?

– To nie jest udawanie.

– Ależ tak. To wszystko jest udawaniem. – Macha butelką, rozchlapując alkohol po sofie. – Udawałem od chwili, kiedy zobaczyłem was w samolocie, Bóg wie, że twoja córka ściga się o cholernego Oscara, a ty… ty…

Nachyla się tak blisko, że Mariah czuje smak whisky w jego oddechu. Waha się, potem go całuje.

Na początku jest to delikatne muśnięcie warg. Mariah obejmuje Iana za szyję, przyciąga do siebie i całuje mocno, głęboko, zabierając od niego wszystko, co tak bardzo go boli.

Ian przełyka kilkakrotnie ślinę, nim zdolny jest wydobyć z siebie głos.

– A to co miało znaczyć?

– Ja nie udaję, Ianie.

Ian kładzie dłonie na jej policzkach i dotyka czołem jej czoła.

– Nie rozumiesz.

Mariah wpatruje się w jego ściągnięte cierpieniem rysy, ale widzi Iana siedzącego obok bliźniaka, próbującego grać według dziwacznych zasad, bo lepsze to niż nic. Ian się myli. Mariah zna go lepiej, niż mógłby przypuszczać.

– Chciałabym zrozumieć.

Ian Fletcher urodził się dwie i pół minuty przed Michaelem; był większy, silniejszy, bardziej aktywny niż bliźniak i płaci za tę okoliczność przez resztę życia. Nie ulega wątpliwości, że zajął dla siebie lwią część pożywienia i miejsca w macicy, a choć żaden lekarz nigdy tego nie powiedział, czuł się odpowiedzialny za słabe zdrowie i powolny rozwój brata, może nawet za autyzm, który u Michaela zdiagnozowano we wczesnym dzieciństwie.

Rodzice, potomkowie majętnych rodów z Atlanty, późno zawarli związek małżeński i o wiele wyżej od synów cenili swój samolot, odrestaurowany dwór na plantacji i apartament na Wielkich Kajmanach, Ian i Michael pojawili się w ich życiu przez pomyłkę, o której woleli nie rozmawiać, zwłaszcza że z jednym wyraźnie było coś nie w porządku. Korzystali z życia, podróżując miesiącami po całym świecie i zostawiając chłopców w rękach nauczyciela lub niani, którzy akurat zostali wynajęci do opieki nad nimi. Ian wiedział, że jest odpowiedzialny za Michaela, wiedział to od chwili, gdy był w stanie zrozumieć różnicę między sobą a bratem. Ponieważ uczyli go prywatni nauczyciele, nie miał przyjaciół ani towarzyszy zabaw. Miał, zawsze miał swojego brata.

Kiedy Ian skończył dwanaście lat, w domu w środku nocy zjawił się prawnik ojca z szeryfem. Samolot rodziców rozbił się w Alpach, nikt nie przeżył katastrofy.

Z dnia na dzień świat stanął na głowie, Ian dowiedział się, że styl życia, do którego byli przyzwyczajeni, zawdzięczali potężnemu debetowi na kartach kredytowych. Chłopcy zostali bankrutami, zanim w ogóle zaczęto rozważać kwestię spadku. Umieszczono ich pod niechętną opieką siostry matki i jej wiecznie kartkującego Biblię męża, którzy mieszkali w Kansas. Wuj i ciotka nie mieli najmniejszego zamiaru zajmować się psychicznymi problemami Michaela, nie dysponowali też środkami, by zlecić to komuś innemu. System publicznej oświaty zapłaciłby za wysłanie Michaela do każdego ośrodka na terenie Kansas, nikt jednak nie sprawdził możliwości i Michael wylądował w najbliższym ośrodku, w którym cuchnęło fekaliami i uryną; był tam jedynym pacjentem umiejącym mówić.

Ian odwiedzał go także i wtedy, gdy wujostwo przestali przychodzić. Sprawdził w bibliotece, jakie domy opieki cieszą się najlepszą reputacją, ale nikt nie chciał go słuchać. Przez sześć lat zastanawiał się, przez jakie koszmary musiał przejść Michael, skoro w jego stanie nastąpił poważny regres, bo teraz rano nie chciał się ubierać, częściej kołysał się w milczeniu i absolutnie pod żadnym pozorem nie pozwalał się dotykać.

W dniu, w którym bracia ukończyli osiemnaście lat, Ian włożył kupiony w sklepie z używaną odzieżą garnitur i zwrócił się do sądu w Kansas City z prośbą o przyznanie mu opieki nad bratem. Otrzymał stypendium stanowe i pracował na okrągło, by zarobić na książki i odłożyć pieniądze. Dowiedział się wszystkiego o otwartych domach dla dorosłych z autyzmem, ale lekarze powiedzieli mu, że na razie Michael nie nadaje się do takiej samodzielności. Dowiedział się wszystkiego o domach opieki – że korzystają z pomocy zarówno stanowej, jak i federalnej, że czasami, choć bardzo rzadko, przyjmują biednych. Że trzeba znać kogoś we właściwym miejscu i o właściwym czasie, w przeciwnym wypadku powiedzą ci, że nie ma wolnych łóżek. Że potem trzeba ciągle płacić za lepszą opiekę, inaczej cenne miejsce zostanie oddane komuś innemu.

Ian parł do sukcesu, motywowany pragnieniem poprawy losu brata. W sposób naturalny połączyło się to z faktem, że dawno temu przestał wierzyć w Boga. Jaki Bóg zabrałby mu rodziców i dzieciństwo? A co ważniejsze, jaki Bóg zrobiłby coś takiego jego bratu? Ian czuł gniew, a ku jego zaskoczeniu ludzie chcieli go słuchać: najpierw nauczyciele w szkole podstawowej, potem profesorowie teologii, po nich radiosłuchacze, wreszcie producenci telewizyjni i widzowie. Im sławniejszy się stawał, tym łatwiej było mu płacić za pobyt Michaela w Lockwood. Im otwarciej przemawiał, tym szybciej osiągnął dawny poziom życia, który ledwo pamiętał.

Kiedy Michael miał dwadzieścia dwa lata, znowu zaczął samodzielnie jeść. W wieku dwudziestu sześciu lat potrafił zapiąć sobie koszulę. Jako trzydziestosiedmiolatek wciąż nie zgadzał się, by go dotykano.

Nagle Mariah rozumie, co ukształtowało człowieka takiego jak Ian Fletcher. Spędził wiele lat na zmienianiu siebie w kogoś innego niż tamten zagubiony mały chłopiec – w kogoś, kto za fundament przyjął niewiarę w Boga, zresztą całkiem uzasadnioną. Jakże bolesne musiało być dla niego, gdy wbrew sobie miał nadzieję, gdy modlił się, by cud jednak się zdarzył.

Mariah pojmuje także, że choć Ianowi udało się umieścić brata w Lockwood i osiągnąć sukces finansowy, bez którego nie mógłby płacić za opiekę nad Michaelem, wciąż jeszcze nie ma tego, co jest mu najbardziej potrzebne. Przez całe życie opiekuje się bratem, ale intuicja podpowiada Mariah, że minęło wiele lat, odkąd ktoś zaopiekował się Ianem.

Mariah nie śpieszy się, wolno gładzi Iana po włosach. Wierzchem dłoni przesuwa po jego szyi i szczęce. Kładzie obie ręce na jego policzkach, wędruje po ramionach i patrzy, jak Ian zamyka oczy niczym kot wygrzewający się na słońcu. A potem obejmuje go mocno, wtula twarz w jego szyję i czuje, jak Ian drży.

Jego ramiona zamykają ją z taką siłą, że nie potrafi złapać oddechu, nie potrafi zrobić nic poza poddaniem się jego pragnieniu, Ian bada dłońmi jej plecy i barki, przykłada usta do jej uszu.

– Dziękuję – szepcze.

Mariah odchyla głowę i całuje go.

– Cała przyjemność po mojej stronie, Ian uśmiecha się.

– Mam nadzieję.

Jego usta pocałunkami posrebrzają jej skórę. Rozbiera ją, wyjmuje prezerwatywę z portfela i za pomocą dłoni i języka poznaje jej ciało.

Wydaje jej się, czy też Ian dłużej zatrzymuje się na jej przegubach, miejscach, które wciąż budzą w niej wstyd? Mariah wyobraża sobie, jak zaczyna się kurczyć, mała i elastyczna w dłoniach Iana, aż wreszcie czuje, że na pewno zmieściłaby się w jednym ze swoich domków dla lalek, mogłaby chodzić po czystych podłogach, spoglądać w nieskazitelne lustra. Otwiera oczy, gdy Ian kładzie się na niej, wchodzi w nią.

Musiało minąć wiele lat, by się o tym przekonała, myśli Mariah, ale tak właśnie jest, gdy człowiek znajduje swoją drugą połówkę.

Ian wchodzi w nią mocniej. Mariah przytula się do niego, wbija palce w jego ramiona, przyciska usta do jego słonej skóry. Przestaje myśleć o przeszłości Iana, o przyszłości Faith, o wszystkim. Na moment przed tym, nim całkiem się zatraca, słyszy głos Iana, muskający ją w skroń.

– O Boże! – krzyczy Ian. – O Boże!

– Nieprawda – mówi Ian ze śmiechem.

– Prawda.

– Dlaczego tak myślisz? No wiesz, to mi się ciągle zdarza, ale czemu miałbym wzywać Boga, kiedy jesteśmy we dwoje w łóżku?

Mariah wybucha śmiechem.

– Siła przyzwyczajenia.

– Może dla ciebie. – Bierze ją w objęcia, wciąż zadziwiony spokojem, jaki w sobie czuje, spokojem pewnym niczym płaska linia.

– Myślę, że większy związek ma to z boskością.

Mariah odwraca się ku niemu.

– Tak? – pyta, umykając wzrokiem. – Było… w porządku?

Ian marszczy czoło.

– Musisz pytać?

Jej ramiona unoszą się i opadają, a jego ciało instynktownie się napina.

– Chodzi o to… wiesz, zawsze się zastanawiałam, co by było, gdybym ważyła piętnaście kilo mniej, była platynową blondynką albo miała więcej seksu. Myślałam, że może wtedy Colin nie przestałby się mną interesować.

Ian chwilę milczy.

– Gdybyś ważyła piętnaście kilo mniej, porwałby cię wiatr. Gdybyś była platynową blondynką, nie poznałbym cię. A gdybyś miała więcej seksu, pewnie byś mnie zabiła. – Całuje ją w czoło.

– Widziałem twoje prace. Mówiłaś mi, jak robisz te miniaturowe domki. Rewelacyjnie wychowałaś córkę. Dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że wszystko, co robisz… a mam na myśli także seks… jest równie wspaniałe?

Ian ujmuje twarz Mariah w dłonie, bez wysiłku znowu wsuwa się między jej nogi.

– Nie jesteś doskonała. Tutaj masz pieg. – Wskazuje na obojczyk. – Potrafisz być uparta jak osioł. A twoje biodra…

– Urodziłam dziecko!

Ian wybucha śmiechem.

– Wiem. Próbuję ci tylko pokazać, że jeśli będziesz w kliniczny sposób traktować doskonałość, żadne z nas nie zda testu. A już na pewno nie ja. – Gładzi ją po włosach. – Colin to idiota. I tym razem mówię poważnie: dzięki Bogu.

Mariah uśmiecha się i sadowi wygodniej na legowisku z koców, które ułożyli na dywaniku.

– Wiesz, jakie jest najpiękniejsze słowo w języku angielskim?

– Niech się zastanowię. – Ian marszczy czoło z namysłem. – Melodyjny.

Mariah kręci głową.

– Pantoflarz – szepcze. – Zapatrzony w żonę jak w obrazek.

Ian nie przypomina sobie, by w całym swoim życiu odczuwał taki spokój, jak w tym strasznym domku kempingowym gdzieś w Kansas. Wie, że to chwilowe ukojenie. Zawieszenie broni. Jutro będzie musiał powiedzieć Mariah, że przez cały czas kłamał, że zaskarbiał sobie jej współczucie od chwili, gdy wysiadła z samolotu, bo zamierzał zastawić pułapkę na Faith i doprowadzić do jej upadku. Jutro będzie musiał przyznać się, że celowo nagrał katastrofalne w skutkach spotkanie Faith z Michaelem, choć nie ma już tej taśmy. Jutro będzie musiał zdecydować, ile ujawni producentowi.

Jutro Mariah będzie miała dość czasu, by go znienawidzić.

– Grosik za twoje myśli – mówi Mariah i ziewa.

Grosik? One są o wiele więcej warte.

– Nie sądzę, byśmy mieli możliwość wyboru osoby, którą kochamy – szepcze Ian. – Po prostu ją kochamy.

Ale Mariah oddycha spokojnie i regularnie; Ian uświadamia sobie, że już zasnęła. Smakuje jej ciężar ogrzewający mu skórę, odbierający władzę w ramieniu, a chwilę później – po raz pierwszy od wielu lat – zapada w głęboki, spokojny sen.

Po piątej rano Ian cicho wstaje. Przykrywa Mariah kocem, bo nie jest pewien, czy zwykle sypia nago, a nie chce, by Faith weszła tu i natknęła się na matkę w takim stanie. Ubiera się szybko, po czym pisze krótką notkę do Mariah z informacją, kiedy wraca, dokąd się wybiera, ale nic poza tym.

Jedzie do Lockwood. Nie potrafi powiedzieć, dlaczego tu wraca. Przecież jeśli brata wytrąciła z równowagi obecność Mariah i Faith, burząca ustalony od dawna porządek, to wizyta o szóstej rano na pewno nie przebiegnie gładko. Ale chodzi o to, że wczoraj rozstali się burzliwie.

Michael krzyczał, on wybiegł z sali… Ian nie chce czekać całego tygodnia, żeby zobaczyć się z bratem. Jeśli Michael śpi, zajrzy tylko do niego, upewni się, że wszystko u niego w porządku, i pójdzie sobie.

. Personel nawet nie patrzy na Iana, gdy ten idzie do pokoju brata i otwiera drzwi. Widzi wielkie ciało rozciągnięte na kołdrze; Michael pochrapuje cichutko, twarz ma odprężoną.

– Hej, stary – szepcze Ian i z wahaniem dotyka włosów brata.

Michael nagle otwiera oczy.

– Ian?

– Tak. – Pośpiesznie cofa rękę, spoglądając na zegar nad drzwiami; nie wątpi, że Michael zaraz zacznie krzyczeć, tymczasem brat przeciąga się i ziewa.

– Dlaczego przyjechałeś tak wcześnie? – pyta Michael.

Ian mruga zdziwiony, oszołomiony.

– Co, nie miałeś nic lepszego do roboty?

Brat, który przez ostatnie trzy lata mówił wyłącznie o kartach, teraz sobie z niego kpi. Ian patrzy uważnie, dostrzegając błysk zrozumienia, zaangażowania w oczach Michaela.

– Boże, Ian, a mówią, że ty jesteś ten sprytny. – Michael wyciąga ramiona zapraszająco.

– Michael – szepcze Ian, tuląc do siebie bliźniaka. Kiedy dłoń Michaela niezgrabnie klepie go po plecach, traci zdolność mówienia.

Odzyskując panowanie nad sobą, odsuwa się, by porozmawiać – naprawdę porozmawiać! – z bratem, ale widzi, że na twarzy Michaela maluje się obojętność. Patrzy, jak brat bierze z nocnego stolika talię kart.

– Czwórka karo. Piątka pik. Siódemka karo. Ian przychodzi o trzeciej trzydzieści we wtorek. Nie w poniedziałek środę czwartek…

Kompletnie zbity z tropu Ian odsuwa się od łóżka. Opuszcza pokój Michaela, nim rozpętuje się prawdziwe piekło; jest przekonany, że wyobraził sobie tylko to surrealistyczne spotkanie, a brat w rzeczywistości cały czas spał. Wzdychając, Ian sięga do kieszeni na piersi po kluczyki i wyjmuje coś nieoczekiwanego: waleta kier. Kartę kilka minut wcześniej wsunął mu ktoś, kto stał na tyle blisko niego, by naprawdę go dotknąć.

Загрузка...