Noc, ktora sie nigdy nie skonczy…
Polnoc jest ruchomym miejscem, przesuwajacym sie wokol planety z predkoscia tysiecy mil na godzine. Czas mija wszedzie, ale dni i noce to jedynie lokalne zjawiska zdarzajace sie ludziom pozostajacym w jednym miejscu. Jesli ktos porusza sie wystarczajaco szybko, ziemski zegar mozna dogonic i wyprzedzic…
— Ilu nas tu jest w tej budce? — spytal pan Fletcher.
— Siedemdziesieciu trzech — poinformowal go Alderman.
— To sie nazywa ekonomiczne wykorzystanie miejsca. Dokad sie wybierzemy? Moze do Islandii, tam nawet nie ma jeszcze polnocy.
— A w Islandii moze byc zabawnie? — spytal Alderman.
— A lubisz ryby?
— Nie cierpie.
— No to na pewno nie Islandia. Tam bez ryb nie ma zabawy. Tam bez ryb w ogole nic nie ma. Coz… w Nowym Jorku jest dopiero wczesny wieczor.
— Do Ameryki? — zdziwila sie pani Liberty. — A nie oskalpuja nas tam?
— Na pewno nie! — oburzyl sie William Stickers. Byl bardziej zorientowany, bo pozniej umarl.
— Prawdopodobnie nie — poprawil go pan Fletcher, ktory ogladal w nocy wiadomosci, w zwiazku z czym byl lepiej zorientowany niz William Stickers.
— Jestem ciekaw, jak mozna oskalpowac nieboszczyka! — parsknal Alderman. — Jestesmy martwi, wiec czym sie mamy przejmowac?
— Amerykanie sa zdolni. Czasami do wszystkiego. No dobra. To moze sie wam poczatkowo wydac nieco nietypowym sposobem podrozowania, ale musicie jedynie mnie nasladowac — poinformowal zebranych pan Fletcher. — Tak na marginesie: jest tu Stanley Roundway?
Pilkarz uniosl dlon.
— Stanley: udajemy sie na zachod, rozumiesz? Chodz raz po smierci postaraj sie nie pomylic kierunkow. Panie i panowie: zaczynamy…
W telefonie cos zaczelo cykac.
Jeden po drugim zmarli znikneli.
Johnny lezal w lozku i obserwowal nurkujacy w swietle ksiezyca prom (wciaz nie naprawil zaczepu).
Wieczor spedzil wyjatkowo pracowicie — po spotkaniu rozmawial z nim ktos z „Blackbury Guardian”, potem ktos inny z Mid-Midlands TV. Ludzie mu czegos gratulowali, no i w efekcie wrocil do domu okolo jedenastej.
Problemow z tego powodu nie bylo, bo matka jeszcze nie wrocila, a dziadek ogladal wyscigi rowerowe w Niemczech.
Zastanawialo go jedno: zolnierze przyszli po kolege az z Francji, a miejscowi zmarli bali sie wyjsc poza cmentarz, a przeciez byli tacy sami i za zycia, i po smierci. To bylo bez sensu. Ci z Francji przyszli, bo tak nalezalo zrobic. A wiec uporczywe pozostawanie w miejscu swego pochowku jest absurdalne.
„New York, New York.”
— Dlaczego nazwali go dwa razy?
— Coz, to Amerykanie. Pewnie chcieli byc absolutnie pewni.
— Morze swiatel… Co to takiego?
— Statua Wolnosci.
— Podobna do ciebie, Sylvia.
— Bezczelnosc!
— Pamietajcie, zeby uwazac na tych calych lowcow duchow: to tez moze byc amerykanski wynalazek!
— Wydaje mi sie, Williamie, ze to byl jedynie kinematograf.
— Ile do switu?
— Godziny. Za mna, prosze wycieczki, poszukamy lepszego widoku.
Nikt nigdy nie rozwiazal zagadki, dlaczego przez prawie godzine wszystkie windy w World Trade Centre jezdzily sobie puste w gore i w dol…
Trzydziesty pierwszy pazdziernika wstal mglisty. Johnny rozwazal, czy przypadkiem nie zachorowac, bo wieczor zapowiadal sie meczacy. W koncu zrezygnowal z tego calkiem atrakcyjnego pomyslu. W szkole zawsze sie cieszyli, jak czlowiek wpadal od czasu do czasu.
Po drodze zahaczyl o cmentarz.
Nie bylo tam zywej duszy. Wygladalo to zupelnie jak na filmie, gdy sie czeka, az obcy zaatakuja, bo ze zaatakuja to pewne. Zawsze rzeczywistosc okazuje sie potem gorsza od przypuszczen.
Przy telewizorze zastal jedynie pana Grimma.
— A, to ty — powital go tamten. — Teraz to dopiero namieszales.
I wskazal na widmo ekranu.
Widac tam bylo pana Atterbury’ego konwersujacego z jakas kobieta. Oprocz nich w studiu byl jeszcze ten wazniejszy przedstawiciel holdingu. I widac bylo, ze ma problemy. Przyszedl z przygotowanymi odpowiedziami, a tymczasem nikt mu nie zadal wlasciwych pytan. Gorzej — zadano mu pytania, jakich dotad w zyciu nie slyszal. Najwiekszym jego problemem bylo zaakceptowanie nowej wersji zdarzen.
Pan Grimm ustawil odbior na glosniejszy.
— …w kazdym stadium jestesmy czuli na glos opinii publicznej, ale w tej sprawie zapewniam pania, ze zawarlismy wlasciwa i legalna umowe z odpowiednimi wladzami.
— Byc moze, natomiast Blackbury Volunteers uwazaja, ze zbyt wiele decyzji zostalo podjetych za zamknietymi drzwiami — odparla dziennikarka, nie ukrywajac radosci. — Uwazaja, ze kwestia ta nigdy nie byla wlasciwie przedyskutowana oraz ze nikt nie sluchal tego, co mowili mieszkancy.
— Naturalnie nie jest to wina Amalagamated Consolidated Holdings — dodal pan Atterbury, usmiechajac sie najniewinniej w swiecie. — Firma ma godne pozazdroszczenia zaslugi we wspolpracy z opinia publiczna. Sadze, ze mamy tu do czynienia raczej z pomylka niz z zamiarem przestepczym, a Ochotnicy z prawdziwa przyjemnoscia beda sluzyc pomoca w kazdy mozliwy sposob. Byc moze nawet zdolamy zrekompensowac straty poniesione przez firme.
Najprawdopodobniej nikt poza Johnnym i przedstawicielem nie zauwazyl, ze pan Atterbury otworzyl w tym momencie dlon i zaczal sie bawic dziesieciopensowka. Przedstawiciel przygladal sie temu z mina myszy obserwujacej kota. Johnny natomiast zaniemowil z podziwu, pan Atterbury bowiem publicznie przekupywal firme, proponujac dwukrotna cene cmentarza, i to tak, ze nie dosc, iz malo kto zdawal sobie z tego sprawe, to nikt nie mogl mu niczego zarzucic. A juz na pewno nie przekupstwa.
— To bardzo interesujaca oferta — ocenila dziennikarka. — Prosze mi powiedziec, panie…er…
— Jestem rzecznikiem przedsiebiorstwa. — Przedstawiciel wygladal na chorego: z lekka pozielenial i zaczal sie pocic.
— Prosze mi powiedziec, panie rzeczniku, czym wlasciwie sie zajmuje United Amalagamated Consolidated Holdings. Albo czym sie zajmuja, bo w nazwie wystepuje liczba mnoga.
Pan Atterbury do spolki z dziennikarka mogliby szkolic kadry Swietej Inkwizycji — o tym Johnny byl gleboko przekonany.
Pan Grimm sciszyl telewizor.
— Gdzie sa wszyscy? — spytal Johnny.
— Nie wrocili jak dotad — odparl pan Grimm z ponura satysfakcja. — Nie spali w swoich grobach… tak sie dzieje zawsze, gdy ludzie nie sluchaja. Wiesz, co sie z nimi stanie?
— Nie.
— Wyblakna i znikna. Naopowiadales im bzdur i ponioslo ich. A ludzie, ktorzy nie sa tam, gdzie byc powinni, i nie robia tego, co nalezy, przestaja istniec. Jutro moze byc Dzien Sadu, a ich nie bedzie… Mysle, ze zasluzyli na to wlasna glupota!
Bylo cos w panu Grimmie, co powodowalo, ze nawet tak spokojny osobnik jak Johnny mial ochote mu przylozyc. Nie zrobil tego tylko dlatego, ze bilby powietrze, ale ochota pozostala.
— Nie wiem, dokad sie udali, ale nie sadze, zeby im sie stalo cos zlego — odparl z niechecia.
— A sadz sobie, co chcesz. — Pan Grimm odwrocil sie do telewizora.
— Wie pan, ze dzis jest Halloween?
— Tak? — Pan Grimm nie przestal ogladac reklamy czekolady. — W takim razie nalezy uwazac, zwlaszcza w nocy…
Johnny wzruszyl ramionami i odszedl.
Wycieczka jechala na fali radiowej ponad Wyoming. Zmarli juz zaczynali sie zmieniac — jeszcze mozna ich bylo rozpoznac, ale tylko wtedy, gdy o tym pomysleli.
— Widzicie, ze mialem racje? To mozliwe i bez drutu — oznajmil ktos, kto okazjonalnie byl panem Fletcherem.
Nad Gorami Skalistymi wpadli w burze elektryczna, co bylo naprawde zabawne. A potem przesiedli sie na fale radiowa do Kalifornii.
— Jaki czas mamy?
— Polnoc!
W szkole Johnny robil za bohatera.
W „Blackbury Guardian” na pierwszej stronie byl artykul zatytulowany: „Machlojki Rady w sprzedazy cmentarza”. Co prawda znieksztalcono nazwisko Johnny’ego, ale i tak dzieki obecnym na zebraniu nauczycielom wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Byla tam tez nastepujaca wzmianka:
Bohater wojenny Arthur Atterbury, prezes nowo powstalego towarzystwa Blackbury Volunteers, powiedzial naszemu wyslannikowi: „W tym miescie zyja mlodzi ludzie z wiekszym wyczuciem i znajomoscia historii w malym palcu niz wielu doroslych, zwlaszcza udzielajacych sie w rozmaitych komisjach, w calym swoim, byc moze nawet atrakcyjnym ciele”. Ostatnie zdanie przyjmuje sie jako skierowane pod adresem przewodniczacej Rady, Ethel Liberty, ktora wczoraj odmowila komentarza.
Skutki latwo bylo przewidziec — na lekcji historii poproszono Johnny’ego, by opowiedzial o Blackbury Pals’, no a potem juz poszlo lawinowo — i Stickers, i pani Liberty, i reszta. Tyle ze oficjalnie zrodlem wiadomosci Johnny’ego byla biblioteka, nie cmentarz.
Znalazla sie entuzjastka pragnaca zajac sie projektem „Pani Liberty, bojowniczka praw kobiet”, na co Wobbler stwierdzil, ze owszem, to bojowniczka prawa kobiet do robienia glupstw, i zaczela sie tak zwana dyskusja. Trwala do dzwonka.
Nawet dyrektor zainteresowal sie cala sprawa. Prawdopodobnie zreszta pod wplywem ulgi, ze tym razem nie chodzi o zamieszanie w napad, uczestnictwo w gangu czy inna typowa rozrywke mlodziezy ze starszych klas. Johnny, wezwany, wyruszyl na poszukiwanie jego gabinetu, zalujac, ze nie moze wykorzystac znanej metody polegajacej na oznaczaniu drogi rozwijana nitka. Bylo to niemozliwe z powodu braku nitki, totez nie mial co liczyc na desant ratunkowy w razie zatrzymania powyzej czterdziestu osmiu godzin. Byl tam okolo pieciu minut; wysluchal pogadanki pochwalnej i ewakuowal sie najpredzej, jak sie dalo.
Z pozostalymi spotkal sie na duzej przerwie.
— Chodzcie — zaproponowal.
— Gdzie?
— Jak to gdzie: na cmentarz! Mysle, ze stalo sie cos zlego.
— Zadne takie! — zaprotestowal Wobbler. — Jeszcze nie jadlem sniadania, a posilki musze spozywac regularnie, bo mam problemy zoladkowe.
Johnny nawet sie nie odezwal, ale jego wzrok byl wystarczajaco wymowny, aby Wobbler zrezygnowal z jedzenia.
Zanim dotarli do serca Australii, stwierdzili, ze do podrozy nie potrzebuja fal radiowych.
Nad Pacyfikiem powoli wstawal swit, ale daleko w tyle. Wciaz byli wolni.
— Czy my w ogole musimy sie gdziekolwiek zatrzymywac?
— Nie!
— Zawsze chcialem objechac swiat.
— Coz, jak to mowia, to tylko kwestia czasu.
— A wlasnie: czasu. Ktora godzina?
— Polnoc!
Cmentarz byl nieprzyzwoicie wrecz zaludniony. Krecili sie po nim fotoreporterzy, nawet z niedzielnego dodatku. Byla tez ekipa Mid-Midlands Television. Oprocz normalnych wlascicieli psow (z psami) bylo tez kilku jegomosciow myszkujacych po zaroslach i zakamarkach z wprawa i zapalem przewyzszajacym mozliwosci zwyklego psa.
W zarosnietym kacie pani Tachyon pucowala nagrobek, uzywajac koncowek Vimu, Domestosa, Cifu i lekko zuzytego papieru sciernego.
— Nigdy tu tylu ludzi nie widzialem — oznajmil lekko oszolomiony Johnny. — Zywych, naturalnie.
Yo-less przygladal sie dwom mezczyznom, z zainteresowaniem penetrujacym kepe zielska za grobem pani Liberty.
— Twierdza, ze tu jest ekologia, nie tylko srodowisko — poinformowal pozostalych, gdy wrocil. — Oni sa przekonani, ze widzieli skandynawskiego drozda. Podobno rzadki.
— No, tyle tu zycia, ze ludzkie pojecie przechodzi — mruknal Bigmac.
Ciezarowka Zieleni Miejskiej stala na brzegu kanalu, a dwoch pracownikow konczylo zniwa — plonem byly stare materace. Telewizor-zombi juz zniknal. Pan Grimm zas byl niewidoczny, nawet dla Johnny’ego.
Przed brama parkowal samochod policyjny. Na razie nic sie co prawda nie stalo, ale sierzant Comely dzialal wedlug starej strazackiej zasady: lepiej zapobiegac, niz gasic. Przekladajac na jezyk policyjny — gdzie bylo wieksze zgromadzenie, predzej czy pozniej musialo sie wydarzyc cos nielegalnego.
Cmentarz zas byl pelen ludzi.
I zycia.
— Nie ma ich — stwierdzil Johnny. — Nie czuje ich tutaj.
Pozostala trojka, jakby przypadkiem, zajela mniejsza niz normalnie powierzchnie.
Cos zaczelo halasowac w pobliskim wiazie. Mogl to byc skandynawski drozd, o ile to nie byl kruk.
— To gdzie sa? — spytal z lekka ulga Wobbler.
— Nie wiem!
— Wiedzialem! — jeknal Wobbler. — Wypusciles ich! Teraz beda sie snuli po miescie i straszyli wszystkich jak tylko sie sciemni! Zobaczycie!
— Pan Grimm twierdzi, ze jesli za dlugo beda poza cmentarzem, to zapomna, kim sa…
— A widzisz? — ucieszyl sie Wobbler. — Mowilem! Moze dopoki pamietali, kim sa, byli w porzadku, ale jak zapomna…
— „Noc zywych trupow”? — upewnil sie Bigmac. — Czy „Powrot zombi”?
— Przeciez juz uzgodnilismy, ze nie sa zombi! — w glosie Johnny’ego slychac bylo rezygnacje.
— My to wiemy, tylko czy oni to wiedza? — spytal powaznie Bigmac.
— Ich tu po prostu nie ma! Przestancie demonizowac!
— No to gdzie sa?
— Nie wiem!
— A ja wiem, ze dzis jest Halloween! — ucial dyskusje Wobbler.
Johnny podszedl do ogrodzenia wychodzacego na demontowana fabryke butow. Oprocz sprzetu budowlanego za siatka parkowalo takze kilka samochodow osobowych. Krecilo sie tam sporo mezczyzn w sluzbowych garniturach. Z jednym z nich rozmawial wlasnie pan Atterbury.
— Chcialem im tylko powiedziec, ze mozemy wygrac — szepnal Johnny. — Teraz sa zainteresowani ludzie, jest telewizja i wszystko… W zeszlym tygodniu wygladalo to beznadziejnie, a teraz jest szansa… a oni znikneli… Przeciez to ich dom!
— Dzien zywego zycia — dodal Bigmac.
— Koniec zartow: burczy mi w brzuchu — oznajmil Wobbler. — Najwyzszy czas cos zjesc!
— Ja bym sie tam nie spieszyl — stwierdzil Bigmac. — Moga siedziec pod lozkiem.
— A ja sie spiesze, bo jestem glodny! Nie dorobie sie przez was wrzodow, niedoczekanie!
— Powinnismy wracac — poparl go niespodziewanie Yo-less. — Musze w koncu zrobic ten projekt o projektach.
— Co? — zdumial sie Johnny.
— Z matematyki — wyjasnil Yo-less. — Ilu w szkole robi projekty. To sie nazywa statystyka.
— Zamierzam ich poszukac — oswiadczyl Johnny. — Jak zabiora sie za rejestrowanie projektow, bedziesz mial klopoty.
— To powiem, ze robie cos socjalnego. Idzie ktos ze mna?
Wobbler spojrzal na swoje stopy, a raczej tam, gdzie powinny byc, gdyz spojrzenie utknelo na przeszkodzie, ktora stanowil jego wlasny brzuch.
— A ty, Bigmac? Masz swoja Odwieczna Podkladke, nie?
— Mam, chociaz sie troche zuzyla…
Nikt nie wiedzial, kiedy owo usprawiedliwienie powstalo: wiesc gminna niosla, ze przekazywano je z pokolenia na pokolenie w rodzinie Bigmaca. W kazdym razie zawsze skutkowalo. Problem polegal na tym, ze choc Bigmac hodowal ryby tropikalne i staral sie unikac klopotow, bylo w jego wygladzie cos, co automatycznie powodowalo podejrzenia wszystkich doroslych majacych z nim kontakt. To, ze mieszkal w oslawionym bloku N’Clementa, nie ulatwialo sytuacji.
— Oni moga byc wszedzie — stwierdzil Bigmac. — A najprawdopodobniej tylko w twojej glowie…
— Slyszales ich w radio!
— Slyszalem glosy w radio, a radio od tego jest, nie?
Johnny utwierdzil sie w przekonaniu, ze ludzki umysl, ktorego kazdy z pozostalej trojki mial prawie standardowy egzemplarz, dzialal jak kompas: jakkolwiek by nim wstrzasnac i cokolwiek by z nim zrobic, predzej czy pozniej i tak wroci do normy. Gdyby na rynku wyladowal w latajacym talerzu trzymetrowy zielony ludzik i kupilby pocztowki i slodycze, to ledwie by wystartowal z powrotem, ludzie doszliby do wniosku, ze im sie wydawalo. A po paru dniach byliby pewni, ze w ogole nic takiego nie mialo miejsca.
— Nie ma nawet pana Grimma, a on zawsze tu jest — mruknal Johnny, patrzac na grupe fotografujaca ozdobny grobowiec pana Vicentiego.
— Znowu go trafilo. — Wobbler sie zmartwil.
— Wracajcie — powiedzial cicho Johnny. — Wlasnie cos mi przyszlo do glowy. Spotkamy sie wieczorem u Wobblera.
— Tylko pamietaj, zebys nikogo ze soba nie przyprowadzal! — przypomnial Wobbler na odchodnym.
Johnny powoli ruszyl przed siebie. Na dobra sprawe poza pierwszym razem, kiedy zapukal do grobowca Aldermana, nigdy nie musial wywolywac zmarlych. Jesli sie pojawial, oni tez sie pojawiali predzej czy pozniej, ciekawi, co ma do powiedzenia. Moze po prostu przestalo ich to interesowac…
— Popatrzcie na to!
Jeden z ogladajacych grob podniosl ukryte za tylna sciana radio.
— Ludzie naprawde nie maja wstydu!
— Dziala?
Nie dzialalo. Kilka dni w wilgotnej trawie zalatwilo baterie.
— Nie.
— To daj je tym nad kanalem. Smieci do smieci!
— Ja im moge zaniesc — zaproponowal Johnny i czym predzej odszedl z odbiornikiem w reku.
— Witaj, mlodziencze!
Bez udzialu swiadomosci znalazl sie na ulicy, a glos nalezal do pana Atterbury’ego stojacego przy ogrodzeniu wyburzanej fabryki.
— Ciekawy dzien, prawda? Zaczales cos duzego…
— Nie mialem zamiaru — odpalil Johnny automatycznie. Z reguly wszystko bylo jego wina, totez odruch obronny wlaczal sie sam.
— Ludzie sie ockneli, wiec teraz na dwoje babka wrozyla: stary dworzec nie jest tak dobrym miejscem, ale wszyscy sie na niego zgadzaja. A to wazne. — Atterbury sie usmiechnal. — Holding nie lubi szumu, a to dobrze. Teraz konferuja z architektami miejskimi i prawnikami.
— To dobrze. Hmm…
— Tak?
— Widzialem pana w telewizji. Mowil pan, ze Unittedcostam sa skorzy do wspolpracy i inne takie… pochwaly.
— Moga byc skorzy, jak nie beda mieli innego wyjscia. Na razie to jeszcze nic pewnego, ale sadze, ze wygramy. Zadziwiajace, co mozna zalatwic dobrym slowem.
— Prawda? — Johnny ugryzl sie w jezyk, bo chcial dodac: I dziesieciopensowka, ale dodal: — Przepraszam, musze kogos znalezc…
Po czterech godzinach poszukiwan Johnny mial dosc: po panu Grimmie i pozostalych nie bylo nigdzie sladu. Poza tym na cmentarzu sie zagescilo. I to znacznie.
Ludzie ze Stowarzyszenia Milosnikow Ptactwa byli mili (mimo zamieszania, jakie wywolalo odkrycie lisiej nory za mauzoleum Williama Stickersa), lecz juz japonscy turysci doprowadzali go do rozstroju nerwowego. Dokladnie nie bylo wiadomo, skad sie tu wzieli, ale ulegli sie w wiekszej liczbie i wszedzie bylo slychac trzask migawek i widac blyski fleszy. Upodobali sobie, nie wiedziec czemu, grob pani Liberty, a zapasy filmow mieli przemyslowe.
W koncu jednak i one sie na szczescie wyczerpaly, totez Japonczycy udali sie po nowe. Slonce zaczelo zachodzic i cmentarz powoli pustoszal. Samochody z okolic rozbieranej fabryki odjechaly juz wczesniej i gdy oddalila sie pani Tachyon, jak zwykle pchajac przed soba sklepowy wozek z piszczacym jednym kolem, Johnny zostal sam.
Siadl ciezko na czesciowo porosnietym mchem kamieniu i powiedzial cicho:
— Wiem, ze pan tu jest, bo nie moze pan odejsc, jak inni. Pan tu musi byc, poniewaz jest pan duchem. Prawdziwym duchem, i pan tu straszy, panie Grimm. A przynajmniej nawiedza.
Odpowiedziala mu cisza.
— Co pan takiego zrobil? Zabil pan kogos czy jak?
Wciaz cisza.
Nawet glebsza niz przedtem.
— Przykro mi z powodu telewizora — dodal Johnny i wstal.
Cisza byla tak gesta, ze mozna nia bylo wypychac materace.
Johnny nieco nerwowo ruszyl przed siebie, starajac sie zachowac pozory, ze jeszcze nie biegnie.