Rozdzial czwarty

Byl pozny ranek.

Albo bardzo wczesne popoludnie.

Jak kto woli.

W Civic Centre znajdowala sie biblioteka. Tak nowoczesna, ze nie bylo w niej bibliotekarek. Byly asystentki informacyjne. I komputery. Wobbler mial tam oficjalny zakaz wstepu z powodu incydentu, w ktory zamieszane byly: komputer biblioteczny, lacze telefoniczne do odleglej o dziesiec mil bazy lotniczej East Slate, inne lacze telefoniczne do amerykanskiej bazy pod gora Cheyenne i niemalze III wojna swiatowa. Oficjalnym powodem zas bylo zapapranie klawiatury czekolada.

Do przegladarki mikrofilmow nikt mu jednak dostepu nie bronil, a jakby sie uparl, to tez moglby tam sporo rzeczy zapaprac czekolada.

Najwidoczniej obsluga nie zdolala wymyslic lepszego pretekstu.

— A tak w ogole to czego szukamy? — spytal Bigmac.

— Prawie kazdego, kto tu umarl — poinformowal go Johnny. — Jesli znajdziemy kogos slynnego, kto tu zyl, a potem znajdziemy go na cmentarzu, to bedzie wtedy znane miejsce. W Londynie jest slynny cmentarz, bo tam lezy Karol Marks, i nikt go nie zamierza zabudowywac.

— Karol Marks? A czym on zaslynal? — zainteresowal sie Bigmac.

— To ten niemowa, co gral na harfie, ty ignorancie jeden — oburzyl sie Wobbler.

— Sam jestes ignorant — wtracil sie Yo-less. — Tamten to Harpo, Karol to ten z cygarem.

— Koniec wyglupow! — podsumowal Johnny. — Karol Marks wynalazl socjalizm, w filmach wystepowali bracia Marks, jakby jeszcze ktorys nie pamietal. Szukamy w „Blackbury Guardian” gora sto lat wstecz, ale tylko na pierwszych stronach. Jak umiera ktos slawny, to musza o tym napisac na pierwszej stronie. Inaczej nie byl wystarczajaco znany.

— A na ostatniej stronie? — Bigmac byl tego dnia zadny wiedzy.

— Po co ci ostatnie strony? — zdziwil sie Johnny.

— Bo tam zawsze jest sport.

— Nie pomyslalem o tym. Slynny sportowiec tez moze byc. Dobra, zaczynamy…

— Dobra, tylko…

— No, wykrztus, Bigmac — zachecil go Johnny. — Ten Karol Marks… to z czego on wlasciwie jest znany?

— On dowodzil rosyjska rewolucja — odparl z pewna desperacja Johnny.

— Niczym nie dowodzil! — sprzeciwil sie Wobbler. — On tylko napisal ksiazke o tym, ze najwyzszy czas zrobic rewolucje, i opisal jak. Ruski tylko wykonali instrukcje, a dowodzil nimi taki facet, maly, lysy, co to inaczej sie nazywal, a inaczej do niego mowili. A w ogole to ta cala rewolucja nazywa sie pazdziernikowa, a byla w listopadzie.

— Ten facet nazywal sie Uljanow, a mowili mu Lenin — dodal Yo-less. — Zreszta bylo ich dwoch. Drugi byl Stalin.

— We dwoch dowodzili rewolucja? — zdziwil sie Bigmac. — To cud, ze sie nie poklocili.

— Rewolucja dowodzil Lenin, Stalin byl pozniej — w glosie Yo-lessa tez pojawila sie desperacja. — Ale on tez inaczej sie nazywal, a inaczej mu mowili.

— A jak sie nazywal?

— Bigmac! Co ja jestem, chodzaca encyklopedia rewolucji?! Jakos sie nazywal. Tak, ze wymowic sie nie dalo. A Stalin po angielsku to „czlowiek ze stali”.

— Tez ladnie — przyznal Bigmac. — A co on mogl?

— Co mial moc? Rzadzil calym krajem, rozwalal, kogo chcial, i robil, co mu sie podobalo — jeknal Yo-less.

— Tylko tyle? — Bigmac byl zawiedziony. — Myslalem, ze latal albo skakal przez budynki, albo widzial przez sciany…

— Bigmac, Stalin to nie jest odmiana Supermana! — Johnny pierwszy sie polapal, o co tamtemu chodzi.

— Aha — Bigmac wciaz byl zawiedziony.

— Swoja droga zawsze uwazalem za niesprawiedliwosc, ze tylko Amerykanie maja Supermana i innych — wtracil z przekonaniem Wobbler. — My tez powinnismy miec chocby jednego.

Zapadla pelna zgody cisza.

— Chociaz, prawde mowiac — dodal Wobbler — to u nas mialby klopoty, zeby byc chociaz Clarkiem Kentem.

W milczeniu skryli sie pod kapturami czytnikow.

— Jak bylo Aldermanowi? — spytal po chwili Wobbler.

— Alderman Thomas Bowler, bo co?

— Bo tu pisze, ze zmusil wladze miasta do wybudowania w 1905 na rynku poidla dla koni, ktore bardzo szybko wielce sie przydalo.

— Dlaczego?

— Bo nastepnego dnia rozbil sie o nie pierwszy samochod, jaki w ogole wjechal do Blackbury. I zapalil. A oni woda z poidla go ugasili… Tu pisze, ze wladze miasta chwalily Aldermana Bowlera za przyszlosciowe myslenie.

— Co to jest poidlo dla koni? — Bigmac byl niepoprawny.

— Ta wielka kamienna skrzynia przed budynkiem Towarzystwa Loggitt and Burnetfs — wyjasnil Johnny. — Pelna ziemi, zeslych kwiatow i puszek po piwie. Dawniej byla pelna wody, zeby konie od dorozek czy dylizansow mialy gdzie pic.

— Zaraz… skoro pojawily sie samochody, to po co bylo budowac cos dla koni…

— Brawo, Bigmac! Jestes lepszy od wladz miejskich Blackbury z 1905 roku! — westchnal z uznaniem Yo-less.

— A teraz dosc gadania i do roboty! — zakonczyl Johnny.


* * *

…Wiuuut… zbudowalismy to miasto na… wiiiuuu… aktualnie telefonuje… szszszszsz… to na Numer Dwa… wiiii… spotkanie w Kijowie… szszszszsz… pranie… wszszwiuuu… dzisiaj…zzzzbz… czy moglaby pani… wzzzzet…

Potencjometr malego radia tranzystorowego spoczywajacego za grobem pana Vicentiego obracal sie naprawde powoli, jakby krecono nim z duzym wysilkiem. Od czasu do czasu nieruchomial i wtedy w glosniku cos gadalo albo szumialo, wylo czy zawodzilo.

…szszzzwiuuu… nasz nastepny rozmowca… wzzziuut… Babilon…

Wokol radioodbiornika na sporej przestrzeni powietrze bylo lodowate.


* * *

W czytelni biblioteki miejskiej panowalo pelne zaciecia milczenie, ktore personel, czyli asystentki informacyjne, przyprawialo o stan zblizony do zalamania nerwowego. Podejrzewaly Wobblera o jak najgorsze pomysly, a im dluzej owe podejrzenia kwitly w spokoju, tym stan nerwowy podejrzewajacych stawal sie gorszy — jedna nawet na wszelki wypadek miala w pogotowiu szmatke do scierania czekolady z klawiatury.

Wobbler i pozostali nie mieli o tym zielonego pojecia.

— Spojrzmy prawdzie w oczy — odezwal sie Wobbler. — Z tego miasta nie pochodzi nikt slawny. I tylko z tego jest znane!

— Tu pisze — odezwal sie po chwili Yo-less — ze Addison Vincent Fletcher z Alma Terrace wynalazl odmiane telefonu w 1922 roku.

— Wspaniale! — jeknal Wobbler. — Tyle ze telefon wymyslili znacznie wczesniej.

— Tu pisze, ze jego byl lepszy.

— Pewnie — mruknal Wobbler z przekasem. — A tak w ogole to kto wymyslil telefon?

— Thomas Eddison — oswiecil go Yo-less.

— Sir Humphrey Telephone — powiedzial rownoczesnie Bigmac.

— Aleksander Graham Bell — dolaczyl do choru Johnny. — Jaki znowu Humphrey Telephone?!

— Halo, panie Bell! — Wobbler nie dal sie zbic z tropu. — Tu Fletcher z Blackbury. Wiem, ze pan wczesniej wymyslil telefon, ale moj jest lepszy. I mam zamiar odkryc Ameryke. Co? Wiem, ze Kolumb juz to zrobil, ale mam zamiar zrobic to lepiej.

— To ma sens — poparl go Bigmac. — Jak juz cos odkrywac, to lepiej, jak ma hotele, hamburgery i reszte.

— A ten Kolumb to kiedy odkryl Ameryke? — zaciekawil sie Wobbler.

— W 1492 — odparl Johnny — tylko podobno przed nim zrobili to wikingowie.

Cala trojka popatrzyla na niego w niemym podziwie.

— No co? Tak pisalo w jakiejs ksiazce… Bigmac, co to za sir Humphrey Telephone?!

— Tak sie powinien nazywac ten, co wymyslil telefon — wyjasnil Bigmac. — Wymysly, to jest te… wynalazki nazywa sie od wynalazcow, nie?

— Fakt, nie nazwali telefonu: bell — przyznal Wobbler. — Ale nazwali tak to, co w nim dzwoni — wskazal Yo-less.

— No dobrze, ale teraz w telefonie nic nie dzwoni. — Wobbler nie ustepowal. — I to od lat.

— A to dzieki slynnemu wynalazkowi Freda Buzzera zwanego Brzeczykiem — odparl z kamienna mina Yo-less.

— Cos mi sie wydaje, ze jest niemozliwe, by ktos znany stad pochodzil. — Wobbler przestal miec zludzenia. — A to dlatego, ze tu wszyscy sa psychiczni.

— Mam jednego! — ucieszyl sie Bigmac.

— Chorego?

— Pilkarza. Stanley „Bladzacy” Roundway. Gral w druzynie Blackbury Wanderers. Tu jest nekrolog prawie na pol strony.

— Dobry byl? Pilkarz, nie nekrolog.

— Pisze, ze strzelil rekordowa ilosc bramek.

— Brzmi niezle — ocenil Wobbler.

— Samobojczych.

— Co?!

— Najwieksza ilosc samobojczych bramek w calej historii sportu, niekoniecznie pilkarskiego. Pisza, ze za bardzo sie zapalal podczas gry i tracil poczucie kierunku. Pisza tez, ze poza tym byl dobrym pilkarzem…

— No to piec — westchnal Wobbler. — A tak dobrze sie zapowiadalo.

— Spojrzcie na to — odezwal sie Yo-less, totez wszyscy skupili sie kolo jego czytnika.

Na ekranie widac bylo stare zdjecie okolo trzydziestu zolnierzy, wyszczerzonych prosto w obiektyw.

— No i…? — Wobbler pierwszy przerwal milczenie.

— To z 1916 roku — wyjasnil Yo-less. — Przed wyjazdem na wojne.

— Ktora? — chcial wiedziec Wobbler.

— Pierwsza, trabolu. Pierwsza wojne swiatowa.

— Zawsze mnie zastanawialo, po co je numeruja — odezwal sie Bigmac. — Zupelnie jakby sie spodziewali jeszcze paru.

— Tu pisze, ze to Blackbury Old Pals’ Battalion tuz przed wyjazdem na front — przeczytal Yo-less. — Konkretnie to Kompania Miejska tego batalionu kumpli. Wszyscy sie zaciagneli tego samego dnia…

Johnny jak zauroczony wpatrywal sie w zdjecie wygladajace, jakby sie znajdowalo na dnie glebokiej, czarnej studni. Studni, w ktora spadal. Odglosy biblioteki staly sie przytlumione, a zdjecie grupy usmiechnietych i po wojskowemu obcietych (czyli na jeza tepa brzytwa) mlodziencow stalo sie nagle srodkiem swiata. Wszyscy mieli, przez te fryzury, odstajace uszy i wszyscy trzymali uniesione kciuki.

Te kciuki to byla mania fotografow „Blackbury Guardian” przekazywana z pokolenia na pokolenie. Wszyscy na zdjeciach mieli uniesione kciuki. No, oprocz zwyciezcow Super Bingo — ci byli w pozycji lotnej. Wedlug fotografa mial to byc zapewne radosny holubiec, w praktyce jednak wygladalo to, jakby ktos wlasnie takiego biedaka kopnal w tylek, a ktos inny usunal mu spod nog podloge. Notabene etatowy fotograf znany byl powszechnie jako Jeremy „Kciuk”.

Wiekszosc widocznych na zdjeciu byla w wieku Bigmaca, jedynie sierzant z wasem i oficer w bryczesach wygladali na starszych. Pozostali mogliby z powodzeniem pozowac do szkolnej fotografii…

Zdjecie, jak nagle sie zblizylo, tak i nagle odjechalo — Johnny wrocil do biblioteki, mrugajac gwaltownie. Czul sie jak po naglej zmianie cisnienia, tyle ze wata ustapila mu z mozgu, a nie z uszu.

— Wie ktos, co to jest Somma? — spytal Yo-less.

— Nie. — Bigmac odpowiedzial natychmiast i zdecydowanie.

— Tam ich wyslali. To podobno rzeka gdzies we Francji.

— Moze ktorys dostal medal — zaryzykowal Johnny. — Albo zostal bohaterem. Jakby na cmentarzu lezal ktos z wieksza liczba medali, byloby po klopocie.

Yo-less zajal sie czytnikiem.

— Sprawdze kolejne numery; jesli ktorys cos dostal, to na pewno o tym napisali… O, cos tu jest…

Pozostali sprobowali rownoczesnie zajrzec mu przez ramie, co bylo fizycznie niewykonalne. Jedynie Johnny zdawal sobie sprawe, ze to wazne, choc nie mial pojecia dlaczego. Mimo to tak Wobbler, jak i Bigmac byli dziwnie cicho, gdy przeczytali to, co znalazl Yo-less.

— No — sapnal w koncu Wobbler. — Wszyscy zabici w tej jednej bitwie…

Johnny zajal sie innym czytnikiem, wrocil do fotografii i spytal:

— Sa podani alfabetycznie?

— Tak — odparl Yo-less.

— To uwazaj: przeczytam nazwiska pod fotografia. K. Armitage… T. Atkins…

— Tak… nie.

— Sierzant F. Atterbury…

— Tak.

— Ci sa z Canal Street — wtracil Wobbler.

— Tam gdzie mieszka moj dziadek!

— Blazer… Constantine… Fraser… Frobisher…

— Tak… tak… tak… tak…

W ten sposob dotarli do konca.

— Wszyscy zgineli cztery tygodnie po tym, jak zrobiono to zdjecie — podsumowal Johnny. — Wszyscy.

— Z wyjatkiem T. Atkinsa — poprawil go Yo-less. — Tu pisza, co to takiego, ten Pals’ Battalion… ludzie z jednej okolicy mogli sluzyc razem, zeby im bylo razniej, mogli sie zaciagnac rownoczesnie, na przyklad z jednej ulicy, i byc w jednym plutonie, jesli chcieli. Blackbury mialo swoj batalion, z tym ze z naszego miasta wystarczylo na kompanie, reszta byla z okolic. Ci na zdjeciu stanowili pluton dowodzenia…

— Straszne… — baknal Bigmac. — I glupie…

— Wtedy pewnie wydawalo sie to komus rozsadnym pomyslem. Poza tym fakt: w kupie razniej.

— Razniej… ale wszyscy w cztery tygodnie… — Bigmac upieral sie przy swoim.

— Ciagle powtarzasz, ze nie mozesz sie doczekac, zeby isc do wojska — przypomnial Wobbler. — To ty zalowales, ze wojna w Zatoce sie skonczyla. To pod twoim lozkiem nie ma ani krztyny miejsca przez roczniki „Guns and Ammo”. Zgadza sie?

— No… wojna, tak… ale normalna, z M-16 i czolgami, a nie tak: z usmiechem, i po czterech tygodniach wszyscy do piachu.

— Zaciagneli sie razem i zgineli razem, bo byli kolegami, stad nazwa takich batalionow — wyjasnil Yo-less.

— Poza T. Atkinsem — dodal Johnny, przypatrujac sie zdjeciu. — Ciekawe, co sie z nim stalo?

— To bylo w 1916 — przypomnial Yo-less. — Jak przezyl, to i tak juz nie zyje.

— Masz ktoregos w spisie? — spytal Wobbler.

Johnny sprawdzil sumiennie.

— Nie — odparl po chwili. — Jest kilka takich nazwisk, ale nie te inicjaly. Wszystkich tu chowali na jednym cmentarzu, to i nazwiska musza sie powtarzac.

— Moze on sie przeprowadzil po wojnie — zastanowil sie Yo-less.

— Fakt, ze tu tez bylby samotny — przyznal Bigmac.

— Mam dosc! — Wobbler nagle odsunal krzeslo i wstal. — To bez sensu: nikt specjalny tam nie lezy. Wszystko zwykli ludzie, a ja mam dosc tematow: cmentarz, nieboszczyk i smierc. I dosc tych podejrzliwych spojrzen obslugi!


* * *

— Dowiedzialem sie, co sie dzieje z cialami, gdy likwiduja stary cmentarz — powiedzial Yo-less, gdy wyszli na Tupperware na swieze powietrze — Od matki. Zabieraja je do jakiejs przechowalni zwanej necropolis. To po lacinie „miasto zmarlych”.

Wobbler glosno przelknal sline.

— To nie tam zyje Superman? — zainteresowal sie Bigmac.

Necropolis! — zadudnil Wobbler. — W dzien uprzejmy nieboszczyk, w nocy… uaaa… zombi!

Johnny’emu stanely przed oczami usmiechniete twarze w uniformach. Byly troche starsze od Wobblera, ale tylko troche.

— Wobbler — odezwal sie powaznie. — Jak jeszcze raz zrobisz podobnie glupi dowcip…

— To co? — zainteresowal sie Wobbler.

— To ci po prostu przyloje.


* * *

…szzzzz… nie, ty w ogole wiesz, o czym ja gadam?… zzztwiup… powiedzialem wladzom, ze… wzuuuzt… fakt, ze wieloryby lubia byc scigane, Bob, ale… bzzziiuut…

Klik.

— I to jest ten telegraf bez drutu? To tyle, jesli chodzi o hrabine Alice Radioni!

— Bylem w czasie wojny, tej z Niemcami… Co?! Jaka znowu hrabina Radioni?

— Ktorej wojny z Niemcami?

— Prosze? A ile ich mielismy?

— Do tej pory dwie.

— Prosze nie przesadzac. Radioni? Co za Radioni, radio wynalazl Marconi!

— Tak?! A wie pan, komu on ukradl pomysl?

— Kogo obchodzi, kto wynalazl to byle co? Sluchamy, co wyprawiaja zywi, czy nie?

— Knuja, jak ukrasc nasz cmentarz, oto co wyprawiaja!

— Owszem, ale… chyba jeszcze nie jestesmy ze wszystkim na biezaco, prawda? Ta muzyka… i to, o czym mowie… Kto to taki „Siostra Szekspira”, i dlaczego tu spiewa? Co to jest „batman”? Powiedzieli, ze poprzednim premierem byla kobieta! Przeciez to niemozliwe!! Kobiety nie maja prawa glosowac, a co dopiero startowac w wyborach.

— Wlasnie ze maja.

— Hura!

— Za moich czasow nie mialy!

— Wlasnie ktos powiedzial, ze za malo wiemy…

— To dlaczego sie nie dowiemy?

Zmarli zamilkli, i to bardziej niz zwykle.

— Jak?

— Ten mezczyzna w radioodbiorniku mowil, ze mozna dzwonic do niego, jesli sie chce dyskutowac o problemach, ktore nas dotycza. To sie nazywa „temat na telefon”.

— Tak?

— Zaraz za murem jest budka telefoniczna.

— Jest… ale to… na zewnatrz…

— Ale niedaleko.

— Tak, ale…

— Ten chlopiec rozmawial z nami, mimo ze sie bal. A my co? Ze strachu nie potrafimy przejsc dwoch metrow?! — spytal nagle pan Vicenti, doswiadczonym okiem starego ucieczkowicza spogladajac przez najblizsza wyrwe w ogrodzeniu.

— Ale nasze miejsce jest tutaj. Tu nalezymy.

— Ze lezymy, to prawda, acz jak widac, nie caly czas.


* * *

Tak naprawde to nie bylo duze centrum handlowe ale za to jedyne. Johnny widzial na filmach podobne centra w Stanach i doszedl do wniosku, ze musza tam byc zupelnie, ale to zupelnie inni ludzie. Po pierwsze zawsze w takim miejscu bylo czysto, po drugie zawsze krecilo sie tam mnostwo ladnych dziewczyn, po trzecie ani razu nie widzial tam babci-kamikadze, po czwarte nie bylo tlumow zlozonych glownie z matek z przemyslowa liczba dzieci (srednio siedmioro), i wreszcie po piate nie wystepowali tam kibice pilkarscy pijani w dym i maszerujacy po dziesieciu (na szerokosc) ze znana sportowa przyspiewka „Ole, ole, ole ole”. Przypominajaca zreszta wycie.

W takich warunkach najbezpieczniejszym miejscem byl bar. Yo-less, jak zwykle, zanim zamowil beef-burgera, sprawdzil starannie na ulotce, ze do produkcji nie uzyto lasu tropikalnego, a Bigmac (tez jak zwykle) zamowil najwieksza mozliwa porcje frytek z tuzinem rozmaitych sosow, od keczupu zaczynajac.

— Ciekawe, czy ja bym tu znalazl prace? — zastanowil sie Wobbler.

— Na pewno nie — odparl z przekonaniem Bigmac. — Jakby tylko szef na ciebie spojrzal, od razu by wiedzial, gdzie sie podzieja dochody firmy.

— Chcesz powiedziec, ze jestem gruby? — nastroszyl sie Wobbler.

— Grawitacyjnie zmieniony. — Yo-less nawet nie podniosl glowy.

— Powiekszony — dodal Bigmac.

Wobbler chwile trawil uslyszane rewelacje.

— To juz wole byc gruby — zdecydowal. — Johnny, moge dokonczyc twoje chrupki?

— Poza tym kazdy by tu chcial pracowac — powiedzial Bigmac. — Potrzebne przynajmniej srednie wyksztalcenie z wysoka srednia.

— Zeby sprzedawac hamburgery?!

— Duza konkurencja — wyjasnil mu rzeczowo Bigmac. — Zamykaja wszystkie fabryki w okolicy. Nikt niczego nie produkuje, bo ludzie nie maja pracy.

— To kto robi to wszystko, czego pelne sa sklepy?

— Chinczycy, Tajwanczycy, Koreanczycy… — zaczal Yo-less i zmienil temat. — Johnny, jestes z nami duchem, czy tylko fizycznie?

— Co?!

— Od dluzszej chwili gapisz sie intensywnie w szybe, wiec wolalem sie upewnic.

— Wlasnie — dolaczyl sie Wobbler. — Co sie dzieje? Z cmentarza przyszli po porcje na wynos?

— Nie.

— To nad czym tak gleboko myslales?

— Nad kciukami. — Johnny tym razem wpatrzyl sie w sciane.

— O czym?!

— Co: o czym? — spytal, budzac sie ponownie.

— O jakich kciukach?

— Aa… o zadnych.

— Dobrze sie czujesz?… Zreszta po co pytam, widac…

— Kazdy ma prawo myslec, Wobbler. Choc nie wszyscy z tego prawa korzystaja — pouczyl go Yo-less. — Podobno ostatniej nocy byla dyskusja o sprzedazy cmentarza. Matka mowila, ze ludzie sa zli, a pastor William twierdzil, ze kazdy, kto tam cokolwiek zbuduje, bedzie przeklety do siodmego pokolenia.

— On zawsze tak twierdzi — zlekcewazyl Wobbler. — Zreszta watpie, zeby to zmartwilo taka wielka firme. W najgorszym razie maja wiceprezesa do spraw bycia przekletymi. Pewnie sie juz przyzwyczaili.

— A on pewnie zleca wszystko sekretarce — dodal Bigmac.

— Wiem, ze to nic nie zmieni — zgodzil sie Yo-less. — Jak skoncza rozbiorke fabryki, wezma sie za cmentarz.

— Czy ktokolwiek wie, czym sie zajmuje ten caly United Acostam? — spytal Wobbler.

— W gazetach pisalo, ze to miedzynarodowa firma zajmujaca sie odtwarzaniem i poprawianiem informacji, cokolwiek to znaczy — przypomnial sobie Yo-less. — Maja tez zapewnic trzysta miejsc pracy.

— Dla tych, co pracowali przy produkcji butow? — zdziwil sie Bigmac.

— Nie wydurniaj sie. — Yo-less wzruszyl ramionami. — Johnny, co ci jest?

— Co?

— Pytam, co ci jest, bo gapisz sie w te sciane, jakby tam bylo cos ciekawego.

— Co?… A, nic… Wszystko w porzadku.

— Ci martwi zolnierze go wytracili z rownowagi — zaryzykowal Wobbler.

— Johnny, to minelo. Szkoda, ze zgineli, ale to historia. Nic na to nie poradzimy… i prawde mowiac, to ma niewiele wspolnego z terazniejszoscia…


* * *

Pani Ivy Witherslade gawedzila z siostra z budki na Cemetery Road, gdy ktos zniecierpliwiony zastukal w szybe. Bylo to o tyle dziwne, ze wokol nie bylo nikogo widac. Niemniej w budce zrobilo sie nagle zimno i nieprzyjemnie, czym predzej wiec skonczyla relacje z wizyty u ortopedy i szybkim krokiem pomaszerowala do domu.

Gdyby Johnny byl w budce (lub w jej bezposrednim sasiedztwie), slyszalby to, co nastapilo pozniej. Poniewaz go nie bylo, nikt z zyjacych nie slyszal nic poza szumem wiatru, a juz na pewno nie slyszal nastepujacej wymiany zdan:

— Kto jak kto, ale pan, panie Fletcher, powinien wiedziec. W koncu pan to wymyslil.

— Coz… powiedzmy: usprawnilem.

— A wiec rzeczywiscie wymyslil to Aleksander Graham Bell?

— Istotnie, Alderman.

— No prosze! A myslalem, ze sir Humphrey Telephone…

Sluchawka pozostala na widelkach, ale z wnetrza aparatu dobiegly trzaski i iskrzenie.

— Chyba opanowalem zasade polaczen, pani Liberty…

— Ja bede mowil! Glos ludu musi byc wysluchany!

Na wewnetrznych sciankach budki telefonicznej zaczal sie osadzac szron.

— W zadnym wypadku. Pan jest bolszewikiem, drogi panie!

— To co w takim razie wynalazl sir Humphrey Telephone?

— Panie Fletcher, niech pan bedzie tak dobry i zacznie te elektryczna komunikacje!


* * *

Niewiele jest miejsc, w ktorych mozna pobyc. Wlasciwie tylko cztery: bar, J J Software, fontanna i sklep z nagraniami zwany Groovy Sounds.

Z baru wyszli, bo nawet Wobbler nie byl w stanie bez przerwy jesc.

Do J J Software chwilowo mieli zakaz wstepu, poniewaz Wobbler przedwczoraj kolejny raz rozdal piracka wersje najnowszej gry komputerowej, co ponownie doprowadzilo wlasciciela do furii.

Fontanna stala wsrod marniejacych drzew, totez postanowili dac jej spokoj.

Pozostal wiec jedynie sklep muzyczny, rownie atrakcyjny jak jego nazwa (Ciasne Dzwieki). Yo-less uparl sie jednak, ze uzupelni sobie kolekcje, co bylo jakas motywacja.

— „Slynne brytyjskie orkiestry dete” — przeczytal Wobbler, zagladajac mu przez ramie. — Cos ci sie stalo ze sluchem? Czy z reszta glowy tez?

— To calkiem dobra muzyka — obruszyl sie Yo-less. — Jest tu nawet „The Floral Dance” w wykonaniu orkiestry naszej fabryki butow.

— W zasadzie gdybys nie byl czarny, to bym na ciebie doniosl rastafarianom — stwierdzil ze smutkiem Wobbler.

— Lubisz reggae i bluesa, prawda? Lubisz. Czy ja sie ciebie za to czepiam?

— To co innego…

Johnny, z pewnym rozbawieniem przysluchujacy sie tej wymianie pogladow muzycznych, nagle zamarl. Dobiegl go bowiem znajomy glos pani Sylvii Liberty plynacy z glosnika.

Radio stalo na ladzie. Nastrojone bylo na lokalna stacje Wonderful Radio, w ktorej akurat szedl program Mike’a Mikesa, czyli dwie godziny muzyki, telefonow i informacji drogowych. Tym razem tematem audycji, a wiec i telefonow, byla propozycja rady, by przerobic stary Targ Rybny na cos tam. Wiadomo, ze rada i tak postawi na swoim, ale przynajmniej ludzie moga sobie popsioczyc.

— Powiedzialam „halo”! Tu Sylvia Liberty uzywajaca elektrycznego telefonu! Halo?

… nie powinno byc dozwolone, tak, panie, nie powinno…

…bzzzt… trzask… pstryk…

— Domagam sie natychmiastowej reakcji! Targ Rybny jest calkowicie pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia!

…ee… tego… i…


* * *

Mike Mikes, siedzacy w studiu na szczycie budynku Towarzystwa Ubezpieczeniowego, popatrzyl z napieciem na technika. Technik wpatrywal sie z rownym napieciem w centralke telefoniczna. Nie mial zadnego sposobu odciecia tej calej Liberty, bo jej glos szedl rownoczesnie wszystkimi laczami.

— Hmm… ona jest na wszystkich liniach telefonicznych — poinformowal spikera, uzywajac wewnetrznego obwodu lacznosci.

— Aha, wreszcie! Sluchaj, mlody czlowieku, i nie probuj mnie odlaczyc, czy zagluszyc tym swoim fonografem! Rozumie pan, ze niewinni obywatele sa represjonowani (pstryk… brrrt… wzuu… fizzz) wieloletnia sluzba spoleczenstwu (wziut… klik) jedynie dlatego, ze przypadek urodzenia (whipwhipwhip… bzzzzz… trach) posluchac mlodego Johnny’ego (pstryk… fizzz…). Wracamy… przestan w tej chwili, Williamie, jestes niczym wiecej, tylko bolszewickim agita…

Reszty zdania nikt nie uslyszal, poniewaz zdesperowany technik wyciagnal wszystkie mozliwe wtyczki i wyrznal w centralke mlotkiem.


* * *

Johnny i pozostali oderwali sie od radioodbiornika.

— Czasami dzwonia prawdziwi wariaci — w glosie Wobblera slychac bylo autentyczne uznanie. — Sluchaliscie kiedy nocnego programu Szalonego Jima „Late Night Explosion”?

— On wcale nie jest szalony, tylko mowi, ze jest — skrzywil sie Yo-less. — Puszcza tylko stare kawalki i wrzeszczy „joj” i inne takie. To nie jest szalenstwo, tylko patetyzm.

— Co?

— No, jak ktos jest patetyczny. Przeciez mowie: patetyzm.

— Aha — to byl Wobbler.

— Aha — to byl Bigmac.

— Aha — to byl Yo-less.

A to byla cisza.

Wszyscy wyczekujaco spogladali na Johnny’ego.

— Hm… — zagail Wobbler.

— Tego… — dolaczyl Bigmac.

— To byli oni, tak? — sprecyzowal Yo-less.

— To byli oni — potwierdzil Johnny.

— Tak mi sie wydawalo. To nie brzmialo jak normalne radio. Jak oni moga korzystac z telefonu?

— Skad mam wiedziec? Niektorzy pewnie telefonowali za zycia. Moze jak sie jest martwym, to cos takiego jak prad albo ja nie wiem co…

— Prawie podali twoje nazwisko — zauwazyl Wobbler.

— Prawie.

— Komu tam wymyslali od bolszewikow?

— Chyba Stickersowi, on jest troche komunista.

— Nie sadzilem, ze zostali jeszcze jacys komunisci — zdziwil sie Yo-less.

— Bo nie zostali: on jest jednym z nich.

— Jeszcze wyjdzie, ze za chwile wejdzie tu Rod Serling z wielka ksiega — odezwal sie Bigmac. — Wiecie, tak jak w „Niesamowitych historiach”.

— Skad oni wiedzieli, co leci w radiu? — zastanowil sie Yo-less.

— Pozyczylem im tranzystor dziadka.

— Wiesz, co mysle? — stwierdzil Yo-less. — Mysle, ze cos zaczales!

— Tez tak mysle.

— No nie, dajcie spokoj! — Wobbler wyraznie probowal oprzytomniec. — Glosy w radiu? Przeciez to nic nie znaczy: dzieciaki sie mogly bawic albo glupia baba zadzwonila. Przeciez duchy nie dzwonia do radia?!

— Widzialem taki film, w ktorym wychodzily z telefonu — dodal z wrodzonym taktem Bigmac.

— Zamknij sie, dobrze? Nie wierze ci! Za nic na swiecie ci nie uwierze!


* * *

Wewnatrz budki telefonicznej rzeczywiscie bylo zimno.

— Musze przyznac, ze kiedy jest sie martwym, to elektrycznosc faktycznie jest latwa do opanowania.

— Co pan robi, panie Fletcher?

— Trenuje. Do kogo teraz dzwonimy?

— Do ratusza?

— Chcialbym zauwazyc, pani Liberty, ze jest sobota. Teraz w ratuszu moze byc tylko dozorca.

— To sprobujemy znalezc mlodego Johnny’ego. Nie bardzo rozumiem, o co mu chodzilo z tymi znanymi osobami pochowanymi na naszym cmentarzu. My przeciez tu jestesmy!

— Sprobuje… to zadziwiajaco proste do zrozumienia…

— A gdzie pan Stickers?

— Probuje sluchac jakiegos Radia Moskwa, cokolwiek to znaczy. Pewnie majstruje przy tym telegrafie bez drutu.

— Przyznaje, ze jest to raczej ozywcze, jesli rozumiecie, co mam na mysli. Nigdy dotad nie bylem poza cmentarzem.

— Tak, to zdecydowanie nowa odmiana zycia.

— Mozna uciec prawie od wszystkiego — dodal pan Vicenti.

Ktos nieglosno chrzaknal. Wszyscy zmarli sie obejrzeli.

Zza ogrodzenia, przez dziure przygladal im sie pan Grimm.

To ich od razu otrzezwilo: w obecnosci pana Grimma zachowywali sie powazniej.

— Jestescie na zewnatrz — powiedzial pan Grimm. — Wiecie, ze to niewlasciwe.

Rozleglo sie widmowe przestepowanie z nogi na noge.

— Tylko kawaleczek, Eryku — zauwazyl Alderman. — To nikomu nie moze zaszkodzic. To dla dobra…

— To niewlasciwe!

— Nie musimy go sluchac — przypomnial pan Vicenti.

— Wpakujecie sie w straszne klopoty! — zawyrokowal pan Grimm.

— Wlasnie ze nie! — sprzeciwil sie pan Vicenti.

— To igranie ze Znanym. Wpadniecie w powazne tarapaty i to nie z mojej winy. Jestescie zli!

Po czym pan Grimm odwrocil sie i oddalil w kierunku wlasnego grobu.

— Prosze wybrac numer — powiedzial, jakby nic sie nie stalo, pan Vicenti.

Pozostali jakby sie ockneli.

— Wiecie, on moze miec racje… — zaczela pani Liberty.

— Zapomnijcie o nim — poradzil pan Vicenti, rozkladajac rece. Z prawego rekawa wyfrunal duch bialego golebia i przysiadl na dachu budki. — Prosze wybrac ten numer, panie Fletcher — powtorzyl.


* * *

— Halo, tu informacja. Jakie nazwisko pan wymienil?

— Johnny Maxwell z Blackbury.

— Obawiam sie, ze to niewystarczajace informacje: bez adresu…

— To wszystko co wiemy… (Sluchajcie: wiem, jak to dziala! Tu jest polaczenie…) (Ilu nas tu w koncu jest?!) (Moge tez sprobowac?) (To znacznie lepsze od seansu…)

Telefonistka potarla sluchawki — z jakiegos powodu zrobilo jej sie zimno w ucho.

— Auc! — naglym ruchem zerwala sluchawki z glowy.

— Co ci sie stalo, Dawn?

— Zrobily sie… poczulam…

Telefonistki spojrzaly na centrale, rozswietlona nagle niczym choinka, a co gorsza — wlasnie na ich oczach powoli pokrywajaca sie szronem.

Problem polegal zawsze na tym, ze jak historia dluga, zawsze znajdowali sie ludzie nie mogacy wynalezc pewnych rzeczy z powodu niegotowosci reszty swiata. Na przyklad Leonardo da Vinci nie mogl wynalezc helikoptera jedynie z braku silnika i materialow niezbednych do budowy kadluba, a — powiedzmy — sir George Cayley wynalazl silnik spalinowy, zanim ktokolwiek zdolal wynalezc benzyne.[2]

Addison Vincent Fletcher spedzil wiele godzin nad silnikami elektrycznymi, wielokrazkami, zaworami i drutami, probujac wynalezc cos, co w jego czasach nawet nie mialo jeszcze nazwy. Teraz (to jest po smierci) ucieszyl sie jak dziecko, gdy zobaczyl komputer. Co to jest i jak dziala, nie musial mu nikt tlumaczyc.

Загрузка...