Rozdzial dziewiaty

— Cale to zamieszanie zwiazane z cmentarzem zdecydowanie tchnelo troche zycia w to miasteczko — ocenila matka. — Zanies dziadkowi kolacje i powiedz mu o tym wszystkim. Wiesz, ze jest tym zywo zainteresowany.

Dziadek ogladal wiadomosci na hinduskim kanale (w oryginale, ma sie rozumiec). Nie sprawialo mu to przyjemnosci, ale ten przeklety pilot zniknal, a nikt w okolicy nie pamietal juz, jak sie przestawia kanaly recznie.

— Przynioslem kolacje, dziadku.

— Aha.

— Pamietasz stary cmentarz? Pokazywales mi grob Williama Stickersa?

— Aha.

— Moze go nie zlikwiduja. Wczoraj wieczorem bylo spotkanie w tej sprawie.

— Aha?

— Zabralem glos.

— Aha!

— I moze cmentarz zostanie.

— Aha.

Johnny westchnal i wrocil do kuchni.

— Moge dostac stare przescieradlo?

— Po co ci stare przescieradlo?!

— Na impreze u Wobblera. Jest Halloween, a nie chce mi sie przebierac za cos konkretnego.

— Lezy jedno na pralce, troche zakurzone, ale przezyjesz. Musisz tylko wyciac w nim dziury.

— Dzieki, mamo.

— Jest rozowe.

— No nie…

— Ale prawie sprane. Jakbym ci nie powiedziala, to bys nie zauwazyl.

Nieco przybity udal sie do lazienki.

Przescieradlo rzeczywiscie bylo mocno sprane, za to w jednym rogu mialo wyszyte kwiatki.

Johnny westchnal i zlapal za nozyczki.

Obiecal, ze pojdzie do Wobblera, ale postanowil isc na skroty, przez cmentarz. Spakowal wiec przescieradlo i wyszedl cicho, zamykajac za soba drzwi.


* * *

Kilka minut po wyjsciu Johnny’ego skonczyl sie program hinduski, a zaczely normalne wiadomosci, totez dziadek sie ozywil. Wiadomosci byly jakby bardziej nudne, za to w zrozumialym jezyku.

— Posluchaj no, mowia, ze probuja uratowac stary cmentarz!

— Tak, tato.

— O, pokazuja naszego Johnny’ego.

— Tak, tato.

— Nikt mi nic nie mowi w tym domu. Co to takiego?

— Kurczak.

— Aha.


* * *

Byli gdzies nad gorami w Azji, gdzie kiedys wedrowaly karawany z jedwabiem, a teraz rozmaite bandy szalencow wystrzeliwaly sie wzajemnie w imie roznych nazw tego samego boga.

— Ile do switu?

— Niewiele…

— Co?

Zwolnili nad zasypana sniegiem przelecza.

— Jestesmy cos winni temu chlopakowi. Zainteresowal sie, pamietal nas.

— Radzja! Zachowanie energii. Poza tym bedzie zie martwil.

— Prawda, ale… jesli wrocimy… to bedziemy tacy jak poprzednio, prawda? Nie chce wracac do grobu!

— Przeciez to ty nie chcialas opuszczac cmentarza!

— Zmienilam zdanie, Williamie.

— Taaak… pol zycia martwilem sie, ze umre, a potem martwilem sie Sadem Ostatecznym. Mam dosc: jestem martwy i nie mam ochoty dluzej sie martwic czymkolwiek — stwierdzil Alderman. — A poza tym zaczynam sobie przypominac rozne rzeczy…

— Wszyscy zobie przypominamy — dodal Solomon Einstein. — To, co zapomnielismy za zycia…

— To wlasnie najwiekszy klopot z zyciem: zabiera czlowiekowi caly czas — przytaknal Alderman. — Nie mowie, ze nie bylo mile, na swoj sposob nawet bardzo. Ale to nie bylo cos, co mozna nazwac pelnia zycia…

— W sumie to nie musimy bac sie switu — odezwal sie pan Vicenti. — Nie musimy bac sie niczego!


* * *

Johnny zadzwonil.

Drzwi otworzyl kosciotrup.

— To ja, Johnny — przedstawil sie na wszelki wypadek Johnny.

— To ja, Bigmac — przedstawil sie kosciotrup. — Co ty: jestes duchem pedala?

— To nie jest az tak rozowe.

— Za to ma kwiatki.

— Widac taka teraz moda. Przestan sie wyglupiac i wpusc mnie. Tu jest zimno.

— A co, oduczyles sie latac?

— Bigmac!

— No juz dobrze, dobrze. Wlaz!

Przyznac nalezalo, ze Wobbler nie zaangazowal sie specjalnie w dekoracje — bylo troche pajeczyn, kilka gumowych pajakow i waza wywaru, w ktorym plywaly kawalki pomarancz. Waza byla zawsze, zawartosc tez, tyle ze na kazdej imprezie swieza. Nazywalo sie to „punch” i podobno nadawalo sie do picia, ale Johnny nigdy nie zdobyl sie na tyle odwagi, by zaryzykowac. Z rzeczy teoretycznie spozywczych byly jeszcze przekaski przypominajace zasuszone robaki i salatka warzywna wygladajaca, jakby w drodze z kuchni do pokoju przeszla przez sieczkarnie.

— Mialem robic za Kube Rozpruwacza, ale mi przebranie nie wyszlo — poinformowal go na powitanie Wobbler.

— Trzeba bylo wybrac Hannibala Lectera, to bys sie nie musial wysilac — doradzil mu Yo-less.

Oprocz gumowych pajakow byly tez plastykowe nietoperze, ale staranniej zamaskowane (wedlug Wobblera po piecdziesiat pensow od sztuki). Gosci bylo sporo, choc w panujacym polmroku trudno bylo stwierdzic, za co sie poprzebierali. Jeden mial kupe szwow i srube w karku, ale okazalo sie, ze to Nodj, ktory zawsze podobnie wygladal. Bylo tez paru maniakow komputerowych, ktorzy potrafili sie niemal upic bezalkoholowym piwem, i kilka dziewczyn, ktore gospodarz zaledwie znal. Jak zwykle rozmowa krecila sie wokol spraw szkolnych i wiadomo bylo, ze okolo jedenastej zjawi sie tatus ktorejs z panienek, ze stanowczym zamiarem zabrania pociechy z tej jaskini opilstwa.

Krotko mowiac — byla to zwykla impreza u Wobblera.

— Mozemy w cos zagrac — zaproponowal Bigmac.

— Masz jeszcze jakies pomysly? — spytal lodowato Yo-less.

— Poddaje sie — przyznal Johnny. — Mozesz mnie oswiecic, za kogo sie przebrales?

Pytanie adresowane bylo do Yo-lessa, ktory mial pol twarzy pomalowane na bialo, a zamiast koszuli zalozyl kamizelke. Do tego owinal sie kawalkiem sztucznej skory z leoparda (albo czegos innego), a na glowe wsadzil melonik.

— Baron Samedi, bog voodoo — przedstawil sie Yo-less. — „Bonda” nie ogladales czy co?

— To rasizm — zauwazyl ktos.

— Na pewno nie, jezeli ja to robie! — oburzyl sie Yo-less.

— Jestem calkiem pewien, ze baron Samedi nie nosil melonika tylko cylinder — zauwazyl Johnny. — W meloniku wygladasz, jakbys sie nie domyl przed wyjsciem do biura.

— Upiornie mi przykro, ale cylindra nigdzie nie moglem znalezc.

— Moze to jest baron Samedi od ksiegowosci? — wyrazil przypuszczenie Bigmac.

Johnn’emu stanal przed oczyma pan Grimm — jesli ktos wygladal jak zly duch ksiegowosci, to wlasnie on.

— W filmie mial karty tarota i takie rozne — zauwazyl Bigmac.

— Tarot to europejski okultyzm, a voodoo afrykanski — ocknal sie Johnny. — Tym, co robili film, sie pozajaczkowalo.

— Tobie sie pozajaczkowalo — oburzyl sie Wobbler. — Nie afrykanski, tylko amerykanski.

— Amerykanski okultyzm to Elvis Presley wiecznie zywy i tego typu bzdury — sprzeciwil sie Yo-less. — Voodoo powstalo w Zachodniej Afryce przy lekkich wplywach chrzescijanstwa. Sprawdzilem.

— Jak chcecie, to mam normalne karty — zaofiarowal Wobbler.

— Daj spokoj z kartami — zaproponowal Yo-less. — Bo jak sie moja mamuska dowie, to dostanie szalu.

— Znowu? — Johnny srednio sie zdziwil. — A tym razem dlaczego?

— Bo karty to musowo czarna magia — mruknal ponuro „Baron” Yo-less glosem swojej mamuski.

Ktos wlaczyl magnetofon i zaczal tanczyc.

Karty, gry czy heavy metal to nie czarna magia czy sily ciemnosci. Prawdziwe sily ciemnosci nie sa czarne — sa szare jak pan Grimm. Wysysaja z zycia caly kolor, zmieniaja miasto, na przyklad Blackbury, w atrape pelna plastyku, nikomu niepotrzebnych wiezowcow i budzacych strach ulic. Zmarli sa pelni zycia w porownaniu z egzystujacymi w takim miescie ludzmi. Wszyscy staja sie szarzy i zmieniaja w numerki, a potem ktos gdzies zabiera sie do podliczania. Tak sobie rozmyslal Johnny, dopoki nie przywrocilo go do rzeczywistosci pytanie Wobblera:

— Moze bysmy zagrali w „Rozkazy”?

— To juz lepiej od razu isc po prosbie — parsknal Yo-less.

— Obok mnie znaja ciekawsza odmiane — zawtorowal mu Bigmac. — Nazywa sie: „Daj piataka albo pozegnaj sie z kolem”.

— No to pozostaje nam tylko wyjsc na ulice — ocenil trzezwo Wobbler.

— Gdzie bedzie pelno przebierancow dracych sie wnieboglosy.

— Kilku wiecej niczego nie zmieni — zauwazyl zgodnie z prawda Johnny.

— Czyli postanowione — ucieszyl sie Wobbler. — Sluchajcie wszyscy: robimy zjazd! Zjezdzamy do…


* * *

Rzeczywiscie — Centrum Handlowe imienia N. Armstronga pelne bylo ludzi, ktorym skonczyla sie wyobraznia na halloweenowych imprezach. Chodzili grupami, przygladali sie ubiorom innych i komentowali, czyli zachowywali sie jak co dzien. Jedyna roznice stanowilo to, ze okolica wygladala niczym jedyny nocny sklep w Transylwanii.

W neonowym blasku snuli sie zombi, wiedzmy chichotaly do kawalerow, mumie zjezdzaly po poreczach, a wampiry gawedzily wsrod sztucznej zieleni, poprawiajac sobie co chwila wypadajace uzebienie. Pani Tachyon spokojnie gmerala w koszu na smieci w poszukiwaniu nie calkiem zepsutych puszek.

Rozowe wdzianko Johnny’ego wzbudzilo spore zainteresowanie, na szczescie bez propozycji, jakie sugerowal kolorek.

— Widziales ostatnio jakichs zmarlych? — spytal „Baron” Yo-less, korzystajac z nieobecnosci Bigmaca i Wobblera, ktorzy poszli kupic cos do jedzenia.

— Setki — odparl szczerze Johnny.

— Nie chodzi mi o imitacje.

— „Ich” nie widzialem. Martwie sie, zeby im sie cos nie stalo.

— Sa martwi! Jezeli istnieja, oczywiscie — jeknal Yo-less. — Nic ich nie przejedzie, nikt ich nie obrabuje. Uratowales ich cmentarz, to o czym jeszcze maja z toba gadac. Wiesz, miedzy wami faktycznie istnieje roznica pokolen…

— Chce ktorys owocowego weza? — spytal Wobbler. — Marcepanowe czaszki tez sa niezle…

— Wracam do domu — zdecydowal Johnny. — Cos jest nie tak, tylko nie wiem co.

Obok przeleciala dziesiecioletnia narzeczona Frankensteina.

— Musze przyznac, ze nie jest tu zbyt zabawnie — ocenil Wobbler. — Leci w telewizji jakis film o wampirach, to mozna go obejrzec.

— A pozostali? — zauwazyl Bigmac, bo reszta imprezowiczow rozmyla sie w tlumie.

— Wiedza, gdzie mieszkam — stwierdzil rzeczowo Wobbler, obserwujac zakrwawionego ghoula zajadajacego ze smakiem lody.

— A o jakich wampirach ten film? — spytal Bigmac, przygladajac sie raczkujacej mgle.

— Komputerowych — wyjasnil Wobbler. — Pelno ich w okolicy.

— Spijaja, co sie da — dodal Yo-less. — Najchetniej sok owocowy. Z dowolnych owocow, nie, Wobbler?

— Kazdy lubie — przyznal Wobbler. — Hej, dlaczego idziemy tedy?

— A tak w ogole to gdzie jestesmy, bo w tym tumanie trudno sie zorientowac? — spytal Bigmac.

— To nie tuman, tylko mgla znad kanalu — wyjasnil Johnny.

Wobbler stanal.

— Nie! — stwierdzil kategorycznie.

— Tedy jest blizej — zauwazyl Johnny. — Bedziemy szybciej.

— To na pewno, bo bede biegl!

— Wobbler, nie wyglupiaj sie.

— Jest Halloween!

— No to co? Sam sie przebrales, to czego sie boisz? Inni tez moga, nie?

— Nie ide dzis w nocy przez cmentarz! — Wobbler zignorowal pytanie.

— Tak samo sie idzie jak w dzien.

— Niech ci bedzie. Idzie sie tak samo, ale ja sie zmienilem.

— Boisz sie? — zainteresowal sie Bigmac.

— Bo co?

— Bo nic, zapytac nie mozna?

— Prawde mowiac, to troche ryzykowne — odezwal sie „Baron” Yo-less.

— Wlasnie, ryzykowne — potwierdzil Wobbler.

— No bo nigdy nic nie wiadomo — wyjasnil Yo-less.

— Wlasnie, nie wiadomo — powtorzyl Wobbler.

— Wobbler, przestan robic za echo — zaproponowal Johnny. — A wy przestancie. To jest uliczka w naszym miescie. Ma latarnie, budke telefoniczna… no, wszystko co trzeba. A ja po prostu musze sprawdzic, bo mi to spokoju nie daje. W koncu jest nasz czterech, nie? To chyba cos znaczy?

— Owszem — zgodzil sie Wobbler. — Znaczy, ze cos zlego moze sie zdarzyc cztery razy.

Poniewaz rozmawiali, caly czas idac, w zascielajacej ulice mgle mogli juz dostrzec latarnie oswietlajaca budke telefoniczna niczym samotna gwiazda. Mgla takze tlumila dzwieki i bylo to tym bardziej slychac, ze wszyscy zamilkli.

Johnny nasluchiwal, ale nie bylo nawet tej ciszy, ktora wywoluja zmarli.

— Widzicie? — szepnal. — Mowilem…

Ktos kaszlnal.

Daleko i glosno.

Nagle wszyscy czterej sprobowali zajac ten sam kawalek przestrzeni.

— Martwi nie kaszla! — syknal Johnny.

— W takim razie ktos jest na cmentarzu! — wywnioskowal Yo-less.

— Hieny cmentarne! — ucieszyl sie nie wiadomo czemu Wobbler.

— Albo zlodzieje cial — dodal wcale nie ucieszony Bigmac.

— Moga tez byc satanisci — dolaczyl Yo-less. — Czytalem w gazecie, ze do rytualow uzywaja cial zmarlych.

— Zamknijcie sie! — polecil Johnny.

Polecenie zostalo wykonane.

— To nie bylo na cmentarzu, tylko gdzies w fabryce! — wyjasnil Johnny.

— Przeciez jest srodek nocy! — zauwazyl rozsadnie Yo-less.

Podkradli sie blizej i po drodze natkneli sie na furgonetke. Woz stal w zupelnej ciemnosci.

— Jesli dobrze pamietam, hrabia Drakula nigdy nie zajmowal sie prowadzeniem furgonetki — odetchnal Johnny.

— A jesli zachcialo mu sie zadebiutowac… — mruknal Bigmac.

Gdzies we mgle cos metalicznie brzeknelo.

— Wobbler? — Johnny mial nadzieje, ze mowi spokojnym glosem.

— Tak?

— Powiedziales, ze bedziesz biegal. Obawiam sie, ze powiedziales to w zla godzine: gnaj do domu pana Atterbury’ego i powiedz mu, zeby natychmiast tu przybyl.

— Co? Sam?

— Sam bedziesz biegl znacznie skuteczniej — zauwazyl Johnny.

— Prawda — przytaknal Yo-less.

Wobbler poslal mu przestraszone spojrzenie, ale nie odezwal sie slowem.

— O co wlasciwie chodzi? — spytal Yo-less, gdy umilkl lomot butow Wobblera.

Tym razem nie sposob bylo nie rozpoznac halasu — mgla go wyciszyla, ale bez dwoch zdan byl to warkot zapuszczanego poteznego silnika diesla.

— Ktos sie dobral do spychacza! — ocenil Bigmac. — Gdzie on go chce sprzedac?

— Watpie, zeby ktos go kradl — ostudzil go Johnny. — Tu chodzi o cos gorszego, chodzcie!

— Sluchaj, jesli ktos we mgle jezdzi spychaczem bez swiatel, to cos tu jest mocno nie tak. — Do Yo-lessa dotarla powaga sytuacji. — Nie podoba mi sie to wszystko!

Piecdziesiat metrow od nich zaplonely reflektory, ledwo widoczne zreszta w gestej mgle.

— Teraz lepiej? — spytal Johnny, kryjac usmiech.

— Nie!

Swiatla drgnely — wraz z cala maszyna ruszyly w strone ogrodzenia cmentarza. Johnny poczekal, az szufla z brzekiem dotarla do muru, po czym podbiegl do boku spychacza i wrzasnal:

— Laaa!

Silnik zamarl.

— Zmiataj! — polecil szeptem Yo-lessowi. — Grzej i powiedz komus, co sie dzieje!

Z kabiny wyskoczyl jakis mezczyzna, zobaczyl dwie sylwetki i podszedl do nich.

— Tym razem wpadliscie w powazne klopoty, gowniarze — oznajmil chrapliwie.

Johnny odruchowo sie cofnal i poczul, ze ktos lapie go za ramiona.

— Slyszales? — rozlegl sie przy jego uchu zlosliwy glos. — Lepiej byloby, jakbys niczego nie widzial. Bo to wszystko twoja wina, a wiemy, gdzie mieszkasz… A ty gdzie?

Z niespodziewana zrecznoscia zlapal Yo-lessa za ramie, puszczajac rownoczesnie jedno ramie Johnny’ego.

— Wiesz, co mysle? — zaczal filozoficznie kierowca spychacza. — Se mysle, ze dobrze, zesmy tu szli, bo zesmy ich dupli, tylko szkoda, ze najpierw pojezdzili po cmentarzu, nie? Ta dzisiejsza mlodziez, jak to mowia w telewizji. Dobrze se mysle?

Zanim jego kompan zdazyl odpowiedziec, obok glowy Johnny’ego przeleciala polceglowka i walnela trzymajacego go w ramie.

— Co sie kur…

— Leb ci rozwale, zasrancu! — zawylo. — Pusc go albo ci leb rozwale!

Z mgly wynurzyl sie Bigmac.

Johnny musial przyznac, ze moze nie jest to „Wejscie smoka”, ale robi wrazenie: Bigmac ryczal, wykrzywial sie i wywijal nad glowa kawalkiem rury. Rura nie byla gruba, za to dluga.

— Slyszysz, wypierdku? Mozesz mi skoczyc: mam swira!

Gazrurka zafurczala niczym wirnik helikoptera i Bigmac z krzykiem wojennym ruszyl ku nim biegiem.

— Aaaaiiii…

I do czterech osob rownoczesnie dotarlo, ze dobrowolnie sie nie zatrzyma.

Загрузка...