— Cale to zamieszanie zwiazane z cmentarzem zdecydowanie tchnelo troche zycia w to miasteczko — ocenila matka. — Zanies dziadkowi kolacje i powiedz mu o tym wszystkim. Wiesz, ze jest tym zywo zainteresowany.
Dziadek ogladal wiadomosci na hinduskim kanale (w oryginale, ma sie rozumiec). Nie sprawialo mu to przyjemnosci, ale ten przeklety pilot zniknal, a nikt w okolicy nie pamietal juz, jak sie przestawia kanaly recznie.
— Przynioslem kolacje, dziadku.
— Aha.
— Pamietasz stary cmentarz? Pokazywales mi grob Williama Stickersa?
— Aha.
— Moze go nie zlikwiduja. Wczoraj wieczorem bylo spotkanie w tej sprawie.
— Aha?
— Zabralem glos.
— Aha!
— I moze cmentarz zostanie.
— Aha.
Johnny westchnal i wrocil do kuchni.
— Moge dostac stare przescieradlo?
— Po co ci stare przescieradlo?!
— Na impreze u Wobblera. Jest Halloween, a nie chce mi sie przebierac za cos konkretnego.
— Lezy jedno na pralce, troche zakurzone, ale przezyjesz. Musisz tylko wyciac w nim dziury.
— Dzieki, mamo.
— Jest rozowe.
— No nie…
— Ale prawie sprane. Jakbym ci nie powiedziala, to bys nie zauwazyl.
Nieco przybity udal sie do lazienki.
Przescieradlo rzeczywiscie bylo mocno sprane, za to w jednym rogu mialo wyszyte kwiatki.
Johnny westchnal i zlapal za nozyczki.
Obiecal, ze pojdzie do Wobblera, ale postanowil isc na skroty, przez cmentarz. Spakowal wiec przescieradlo i wyszedl cicho, zamykajac za soba drzwi.
Kilka minut po wyjsciu Johnny’ego skonczyl sie program hinduski, a zaczely normalne wiadomosci, totez dziadek sie ozywil. Wiadomosci byly jakby bardziej nudne, za to w zrozumialym jezyku.
— Posluchaj no, mowia, ze probuja uratowac stary cmentarz!
— Tak, tato.
— O, pokazuja naszego Johnny’ego.
— Tak, tato.
— Nikt mi nic nie mowi w tym domu. Co to takiego?
— Kurczak.
— Aha.
Byli gdzies nad gorami w Azji, gdzie kiedys wedrowaly karawany z jedwabiem, a teraz rozmaite bandy szalencow wystrzeliwaly sie wzajemnie w imie roznych nazw tego samego boga.
— Ile do switu?
— Niewiele…
— Co?
Zwolnili nad zasypana sniegiem przelecza.
— Jestesmy cos winni temu chlopakowi. Zainteresowal sie, pamietal nas.
— Radzja! Zachowanie energii. Poza tym bedzie zie martwil.
— Prawda, ale… jesli wrocimy… to bedziemy tacy jak poprzednio, prawda? Nie chce wracac do grobu!
— Przeciez to ty nie chcialas opuszczac cmentarza!
— Zmienilam zdanie, Williamie.
— Taaak… pol zycia martwilem sie, ze umre, a potem martwilem sie Sadem Ostatecznym. Mam dosc: jestem martwy i nie mam ochoty dluzej sie martwic czymkolwiek — stwierdzil Alderman. — A poza tym zaczynam sobie przypominac rozne rzeczy…
— Wszyscy zobie przypominamy — dodal Solomon Einstein. — To, co zapomnielismy za zycia…
— To wlasnie najwiekszy klopot z zyciem: zabiera czlowiekowi caly czas — przytaknal Alderman. — Nie mowie, ze nie bylo mile, na swoj sposob nawet bardzo. Ale to nie bylo cos, co mozna nazwac pelnia zycia…
— W sumie to nie musimy bac sie switu — odezwal sie pan Vicenti. — Nie musimy bac sie niczego!
Johnny zadzwonil.
Drzwi otworzyl kosciotrup.
— To ja, Johnny — przedstawil sie na wszelki wypadek Johnny.
— To ja, Bigmac — przedstawil sie kosciotrup. — Co ty: jestes duchem pedala?
— To nie jest az tak rozowe.
— Za to ma kwiatki.
— Widac taka teraz moda. Przestan sie wyglupiac i wpusc mnie. Tu jest zimno.
— A co, oduczyles sie latac?
— Bigmac!
— No juz dobrze, dobrze. Wlaz!
Przyznac nalezalo, ze Wobbler nie zaangazowal sie specjalnie w dekoracje — bylo troche pajeczyn, kilka gumowych pajakow i waza wywaru, w ktorym plywaly kawalki pomarancz. Waza byla zawsze, zawartosc tez, tyle ze na kazdej imprezie swieza. Nazywalo sie to „punch” i podobno nadawalo sie do picia, ale Johnny nigdy nie zdobyl sie na tyle odwagi, by zaryzykowac. Z rzeczy teoretycznie spozywczych byly jeszcze przekaski przypominajace zasuszone robaki i salatka warzywna wygladajaca, jakby w drodze z kuchni do pokoju przeszla przez sieczkarnie.
— Mialem robic za Kube Rozpruwacza, ale mi przebranie nie wyszlo — poinformowal go na powitanie Wobbler.
— Trzeba bylo wybrac Hannibala Lectera, to bys sie nie musial wysilac — doradzil mu Yo-less.
Oprocz gumowych pajakow byly tez plastykowe nietoperze, ale staranniej zamaskowane (wedlug Wobblera po piecdziesiat pensow od sztuki). Gosci bylo sporo, choc w panujacym polmroku trudno bylo stwierdzic, za co sie poprzebierali. Jeden mial kupe szwow i srube w karku, ale okazalo sie, ze to Nodj, ktory zawsze podobnie wygladal. Bylo tez paru maniakow komputerowych, ktorzy potrafili sie niemal upic bezalkoholowym piwem, i kilka dziewczyn, ktore gospodarz zaledwie znal. Jak zwykle rozmowa krecila sie wokol spraw szkolnych i wiadomo bylo, ze okolo jedenastej zjawi sie tatus ktorejs z panienek, ze stanowczym zamiarem zabrania pociechy z tej jaskini opilstwa.
Krotko mowiac — byla to zwykla impreza u Wobblera.
— Mozemy w cos zagrac — zaproponowal Bigmac.
— Masz jeszcze jakies pomysly? — spytal lodowato Yo-less.
— Poddaje sie — przyznal Johnny. — Mozesz mnie oswiecic, za kogo sie przebrales?
Pytanie adresowane bylo do Yo-lessa, ktory mial pol twarzy pomalowane na bialo, a zamiast koszuli zalozyl kamizelke. Do tego owinal sie kawalkiem sztucznej skory z leoparda (albo czegos innego), a na glowe wsadzil melonik.
— Baron Samedi, bog voodoo — przedstawil sie Yo-less. — „Bonda” nie ogladales czy co?
— To rasizm — zauwazyl ktos.
— Na pewno nie, jezeli ja to robie! — oburzyl sie Yo-less.
— Jestem calkiem pewien, ze baron Samedi nie nosil melonika tylko cylinder — zauwazyl Johnny. — W meloniku wygladasz, jakbys sie nie domyl przed wyjsciem do biura.
— Upiornie mi przykro, ale cylindra nigdzie nie moglem znalezc.
— Moze to jest baron Samedi od ksiegowosci? — wyrazil przypuszczenie Bigmac.
Johnn’emu stanal przed oczyma pan Grimm — jesli ktos wygladal jak zly duch ksiegowosci, to wlasnie on.
— W filmie mial karty tarota i takie rozne — zauwazyl Bigmac.
— Tarot to europejski okultyzm, a voodoo afrykanski — ocknal sie Johnny. — Tym, co robili film, sie pozajaczkowalo.
— Tobie sie pozajaczkowalo — oburzyl sie Wobbler. — Nie afrykanski, tylko amerykanski.
— Amerykanski okultyzm to Elvis Presley wiecznie zywy i tego typu bzdury — sprzeciwil sie Yo-less. — Voodoo powstalo w Zachodniej Afryce przy lekkich wplywach chrzescijanstwa. Sprawdzilem.
— Jak chcecie, to mam normalne karty — zaofiarowal Wobbler.
— Daj spokoj z kartami — zaproponowal Yo-less. — Bo jak sie moja mamuska dowie, to dostanie szalu.
— Znowu? — Johnny srednio sie zdziwil. — A tym razem dlaczego?
— Bo karty to musowo czarna magia — mruknal ponuro „Baron” Yo-less glosem swojej mamuski.
Ktos wlaczyl magnetofon i zaczal tanczyc.
Karty, gry czy heavy metal to nie czarna magia czy sily ciemnosci. Prawdziwe sily ciemnosci nie sa czarne — sa szare jak pan Grimm. Wysysaja z zycia caly kolor, zmieniaja miasto, na przyklad Blackbury, w atrape pelna plastyku, nikomu niepotrzebnych wiezowcow i budzacych strach ulic. Zmarli sa pelni zycia w porownaniu z egzystujacymi w takim miescie ludzmi. Wszyscy staja sie szarzy i zmieniaja w numerki, a potem ktos gdzies zabiera sie do podliczania. Tak sobie rozmyslal Johnny, dopoki nie przywrocilo go do rzeczywistosci pytanie Wobblera:
— Moze bysmy zagrali w „Rozkazy”?
— To juz lepiej od razu isc po prosbie — parsknal Yo-less.
— Obok mnie znaja ciekawsza odmiane — zawtorowal mu Bigmac. — Nazywa sie: „Daj piataka albo pozegnaj sie z kolem”.
— No to pozostaje nam tylko wyjsc na ulice — ocenil trzezwo Wobbler.
— Gdzie bedzie pelno przebierancow dracych sie wnieboglosy.
— Kilku wiecej niczego nie zmieni — zauwazyl zgodnie z prawda Johnny.
— Czyli postanowione — ucieszyl sie Wobbler. — Sluchajcie wszyscy: robimy zjazd! Zjezdzamy do…
Rzeczywiscie — Centrum Handlowe imienia N. Armstronga pelne bylo ludzi, ktorym skonczyla sie wyobraznia na halloweenowych imprezach. Chodzili grupami, przygladali sie ubiorom innych i komentowali, czyli zachowywali sie jak co dzien. Jedyna roznice stanowilo to, ze okolica wygladala niczym jedyny nocny sklep w Transylwanii.
W neonowym blasku snuli sie zombi, wiedzmy chichotaly do kawalerow, mumie zjezdzaly po poreczach, a wampiry gawedzily wsrod sztucznej zieleni, poprawiajac sobie co chwila wypadajace uzebienie. Pani Tachyon spokojnie gmerala w koszu na smieci w poszukiwaniu nie calkiem zepsutych puszek.
Rozowe wdzianko Johnny’ego wzbudzilo spore zainteresowanie, na szczescie bez propozycji, jakie sugerowal kolorek.
— Widziales ostatnio jakichs zmarlych? — spytal „Baron” Yo-less, korzystajac z nieobecnosci Bigmaca i Wobblera, ktorzy poszli kupic cos do jedzenia.
— Setki — odparl szczerze Johnny.
— Nie chodzi mi o imitacje.
— „Ich” nie widzialem. Martwie sie, zeby im sie cos nie stalo.
— Sa martwi! Jezeli istnieja, oczywiscie — jeknal Yo-less. — Nic ich nie przejedzie, nikt ich nie obrabuje. Uratowales ich cmentarz, to o czym jeszcze maja z toba gadac. Wiesz, miedzy wami faktycznie istnieje roznica pokolen…
— Chce ktorys owocowego weza? — spytal Wobbler. — Marcepanowe czaszki tez sa niezle…
— Wracam do domu — zdecydowal Johnny. — Cos jest nie tak, tylko nie wiem co.
Obok przeleciala dziesiecioletnia narzeczona Frankensteina.
— Musze przyznac, ze nie jest tu zbyt zabawnie — ocenil Wobbler. — Leci w telewizji jakis film o wampirach, to mozna go obejrzec.
— A pozostali? — zauwazyl Bigmac, bo reszta imprezowiczow rozmyla sie w tlumie.
— Wiedza, gdzie mieszkam — stwierdzil rzeczowo Wobbler, obserwujac zakrwawionego ghoula zajadajacego ze smakiem lody.
— A o jakich wampirach ten film? — spytal Bigmac, przygladajac sie raczkujacej mgle.
— Komputerowych — wyjasnil Wobbler. — Pelno ich w okolicy.
— Spijaja, co sie da — dodal Yo-less. — Najchetniej sok owocowy. Z dowolnych owocow, nie, Wobbler?
— Kazdy lubie — przyznal Wobbler. — Hej, dlaczego idziemy tedy?
— A tak w ogole to gdzie jestesmy, bo w tym tumanie trudno sie zorientowac? — spytal Bigmac.
— To nie tuman, tylko mgla znad kanalu — wyjasnil Johnny.
Wobbler stanal.
— Nie! — stwierdzil kategorycznie.
— Tedy jest blizej — zauwazyl Johnny. — Bedziemy szybciej.
— To na pewno, bo bede biegl!
— Wobbler, nie wyglupiaj sie.
— Jest Halloween!
— No to co? Sam sie przebrales, to czego sie boisz? Inni tez moga, nie?
— Nie ide dzis w nocy przez cmentarz! — Wobbler zignorowal pytanie.
— Tak samo sie idzie jak w dzien.
— Niech ci bedzie. Idzie sie tak samo, ale ja sie zmienilem.
— Boisz sie? — zainteresowal sie Bigmac.
— Bo co?
— Bo nic, zapytac nie mozna?
— Prawde mowiac, to troche ryzykowne — odezwal sie „Baron” Yo-less.
— Wlasnie, ryzykowne — potwierdzil Wobbler.
— No bo nigdy nic nie wiadomo — wyjasnil Yo-less.
— Wlasnie, nie wiadomo — powtorzyl Wobbler.
— Wobbler, przestan robic za echo — zaproponowal Johnny. — A wy przestancie. To jest uliczka w naszym miescie. Ma latarnie, budke telefoniczna… no, wszystko co trzeba. A ja po prostu musze sprawdzic, bo mi to spokoju nie daje. W koncu jest nasz czterech, nie? To chyba cos znaczy?
— Owszem — zgodzil sie Wobbler. — Znaczy, ze cos zlego moze sie zdarzyc cztery razy.
Poniewaz rozmawiali, caly czas idac, w zascielajacej ulice mgle mogli juz dostrzec latarnie oswietlajaca budke telefoniczna niczym samotna gwiazda. Mgla takze tlumila dzwieki i bylo to tym bardziej slychac, ze wszyscy zamilkli.
Johnny nasluchiwal, ale nie bylo nawet tej ciszy, ktora wywoluja zmarli.
— Widzicie? — szepnal. — Mowilem…
Ktos kaszlnal.
Daleko i glosno.
Nagle wszyscy czterej sprobowali zajac ten sam kawalek przestrzeni.
— Martwi nie kaszla! — syknal Johnny.
— W takim razie ktos jest na cmentarzu! — wywnioskowal Yo-less.
— Hieny cmentarne! — ucieszyl sie nie wiadomo czemu Wobbler.
— Albo zlodzieje cial — dodal wcale nie ucieszony Bigmac.
— Moga tez byc satanisci — dolaczyl Yo-less. — Czytalem w gazecie, ze do rytualow uzywaja cial zmarlych.
— Zamknijcie sie! — polecil Johnny.
Polecenie zostalo wykonane.
— To nie bylo na cmentarzu, tylko gdzies w fabryce! — wyjasnil Johnny.
— Przeciez jest srodek nocy! — zauwazyl rozsadnie Yo-less.
Podkradli sie blizej i po drodze natkneli sie na furgonetke. Woz stal w zupelnej ciemnosci.
— Jesli dobrze pamietam, hrabia Drakula nigdy nie zajmowal sie prowadzeniem furgonetki — odetchnal Johnny.
— A jesli zachcialo mu sie zadebiutowac… — mruknal Bigmac.
Gdzies we mgle cos metalicznie brzeknelo.
— Wobbler? — Johnny mial nadzieje, ze mowi spokojnym glosem.
— Tak?
— Powiedziales, ze bedziesz biegal. Obawiam sie, ze powiedziales to w zla godzine: gnaj do domu pana Atterbury’ego i powiedz mu, zeby natychmiast tu przybyl.
— Co? Sam?
— Sam bedziesz biegl znacznie skuteczniej — zauwazyl Johnny.
— Prawda — przytaknal Yo-less.
Wobbler poslal mu przestraszone spojrzenie, ale nie odezwal sie slowem.
— O co wlasciwie chodzi? — spytal Yo-less, gdy umilkl lomot butow Wobblera.
Tym razem nie sposob bylo nie rozpoznac halasu — mgla go wyciszyla, ale bez dwoch zdan byl to warkot zapuszczanego poteznego silnika diesla.
— Ktos sie dobral do spychacza! — ocenil Bigmac. — Gdzie on go chce sprzedac?
— Watpie, zeby ktos go kradl — ostudzil go Johnny. — Tu chodzi o cos gorszego, chodzcie!
— Sluchaj, jesli ktos we mgle jezdzi spychaczem bez swiatel, to cos tu jest mocno nie tak. — Do Yo-lessa dotarla powaga sytuacji. — Nie podoba mi sie to wszystko!
Piecdziesiat metrow od nich zaplonely reflektory, ledwo widoczne zreszta w gestej mgle.
— Teraz lepiej? — spytal Johnny, kryjac usmiech.
— Nie!
Swiatla drgnely — wraz z cala maszyna ruszyly w strone ogrodzenia cmentarza. Johnny poczekal, az szufla z brzekiem dotarla do muru, po czym podbiegl do boku spychacza i wrzasnal:
— Laaa!
Silnik zamarl.
— Zmiataj! — polecil szeptem Yo-lessowi. — Grzej i powiedz komus, co sie dzieje!
Z kabiny wyskoczyl jakis mezczyzna, zobaczyl dwie sylwetki i podszedl do nich.
— Tym razem wpadliscie w powazne klopoty, gowniarze — oznajmil chrapliwie.
Johnny odruchowo sie cofnal i poczul, ze ktos lapie go za ramiona.
— Slyszales? — rozlegl sie przy jego uchu zlosliwy glos. — Lepiej byloby, jakbys niczego nie widzial. Bo to wszystko twoja wina, a wiemy, gdzie mieszkasz… A ty gdzie?
Z niespodziewana zrecznoscia zlapal Yo-lessa za ramie, puszczajac rownoczesnie jedno ramie Johnny’ego.
— Wiesz, co mysle? — zaczal filozoficznie kierowca spychacza. — Se mysle, ze dobrze, zesmy tu szli, bo zesmy ich dupli, tylko szkoda, ze najpierw pojezdzili po cmentarzu, nie? Ta dzisiejsza mlodziez, jak to mowia w telewizji. Dobrze se mysle?
Zanim jego kompan zdazyl odpowiedziec, obok glowy Johnny’ego przeleciala polceglowka i walnela trzymajacego go w ramie.
— Co sie kur…
— Leb ci rozwale, zasrancu! — zawylo. — Pusc go albo ci leb rozwale!
Z mgly wynurzyl sie Bigmac.
Johnny musial przyznac, ze moze nie jest to „Wejscie smoka”, ale robi wrazenie: Bigmac ryczal, wykrzywial sie i wywijal nad glowa kawalkiem rury. Rura nie byla gruba, za to dluga.
— Slyszysz, wypierdku? Mozesz mi skoczyc: mam swira!
Gazrurka zafurczala niczym wirnik helikoptera i Bigmac z krzykiem wojennym ruszyl ku nim biegiem.
— Aaaaiiii…
I do czterech osob rownoczesnie dotarlo, ze dobrowolnie sie nie zatrzyma.