Rozdzial jedenasty

Jak to kiedys zgrabnie ujal Thomas Atkins, sprawy niekoniecznie zostaja zakonczone tylko dlatego, ze sie skonczyly.

Najlepszym tego przykladem jest Bigmac. Yo-less wrocil z nim do domu po wizycie na posterunku. Brat Bigmaca czekal na nich z zamiarem natychmiastowego zabrania sie do wychowania rodzenstwa. Bigmac wysluchal trzech pierwszych zdan, uchylil sie przed czterema ciosami i rabnal brata w szczeke z taka sila, ze tamtemu odbilo sie na podbrodku „TAH”. Potem zignorowal nieprzytomnego, za to tak warknal na Clinta, ze pies schowal sie pod sofa i siedzial tam cichutko.

Yo-less obudzil w zwiazku z tym matke i przy jej (oraz samochodu) pomocy przeprowadzil Bigmaca, walizke, trzy akwaria (pelne tropikalnych rybek) i ponad dwiescie numerow „Guns and Ammo” do pokoju goscinnego w ich domu.

Blackbury Volunteers otrzymali powazna dotacje od United Amalagamated Consolidated Holdings, co — jak wyjasnil pan Atterbury — bylo idealnym przykladem zadziwiajacych sukcesow, jakie mozna odniesc, poslugujac sie duza marchewka, jesli ma sie jeszcze wiekszy kij.

Cmentarz dalej znajdowal sie w glownym kregu zainteresowania mieszkancow. Teraz glownie ze wzgledu na spor dwoch frakcji wewnatrz towarzystwa: jedni chcieli, zeby byl habitatem, drudzy — ekologia. Chwilowo stanelo na tym, ze ma byc czysty i zadbany, jak chciala wiekszosc. Najwazniejsze z tego wszystkiego, ze byl chciany.

Johnny’emu tydzien zajelo znalezienie tego, czego szukal, a gdy w koncu mial wszystko, spakowal to i zaniosl na cmentarz, wybierajac raczej pozniejsza pore, kiedy innych juz tam nie bylo.

Pana Grimma znalazl nad kanalem. Wpatrywal sie w wode.

— Panie Grimm…

— Odejdz! Jestes niebezpieczny.

— Wydawalo mi sie, ze czuje sie pan samotny. Wiec przynioslem to… — Wyjal z torby owo „to”. — Pomogl panu Atterbury, choc nie do konca wiedzial dlaczego. Jego znajomy ma warsztat i naprawil, co trzeba. Baterie ma nowe, to troche pochodzi, a potem pewnie bedzie dzialal na duchach baterii…

— Co to jest?!

— Telewizorek. Mozna go ukryc w krzakach, ktore juz przetrzasneli milosnicy przyrody i nikt poza panem nie bedzie o nim wiedzial.

— Dlaczego to robisz? — spytal pan Grimm podejrzliwie.

— Bo odszukalem pana w koncu w gazecie z 29 maja 1927 roku. Niewiele tego bylo poza informacja o znalezieniu panskiego ciala w kanale.

— Wscibstwo jest wada, nie zaleta. I co, wydaje ci sie, ze cos wiesz?

— Nie.

— Nie musze niczego wyjasniac! Ani nikomu sie tlumaczyc!

— Dlatego nie mogl pan odejsc z innymi?

— Co?! Moge odejsc, kiedy bede chcial — nastroszyl sie duch pana Grimma. — Jestem tu, bo chce. Znam swoje miejsce. Wiem, jak nalezy wlasciwie postepowac. Moge odejsc, kiedy zechce, ale mam wiecej dumy. Tacy jak ty tego nie zrozumieja. Ty nie bierzesz zycia powaznie.

W gazecie rzeczywiscie niewiele napisano. Jak mawial pan Vicenti, w tamtych czasach nie o wszystkim pisano. Pan Grimm byl szanowanym obywatelem, nie wychylajacym sie, za to idealnie wypelniajacym miejsce w tle. Tacy jak on tworza tlum i stanowia zawsze wiekszosc. Z nieprecyzyjnie wyjasnionych powodow jego firma padla. Byly tez inne klopoty finansowe, a potem byl kanal (doslownie). Pan Grimm faktycznie bral zycie powaznie.

Poczynajac od swojego.

Wtedy o samobojcach nie mowiono wcale albo niewiele. Samobojstwo bylo sprzeczne z prawem, co zreszta nieodmiennie zdumiewalo Johnn’ego. Wychodzilo na to, ze jak sie komus nie udalo (na przyklad lina sie urwala albo gaz wylaczyli), to sie trafialo do wiezienia, gdzie mozna sie bylo przekonac, ze zycie naprawde jest radosne i warte, by je zakonczyc w sposob naturalny, bez samopomocy.

Pan Grimm siedzial i patrzyl na niego.

Johnny stwierdzil, ze nic madrego nie wymysli, wiec nic nie mowil. Wsunal za to przenosny telewizorek gleboko w krzaki, majac nadzieje, ze zywa dusza go tam nie znajdzie.

— Potrafi pan go wlaczyc? — upewnil sie Johnny.

— A kto mowi, ze mam zamiar?

Obraz pojawil sie jak na zawolanie, a towarzyszyl mu znany sygnal.

— Wczoraj sie zaczal nowy serial, wiec nie bede streszczal: sami to robia na poczatku — wyjasnil Johnny.

— Widze.

— W takim razie ja juz sobie pojde.

— Wlasnie.

— Mam nadzieje, ze czas szybko bedzie mijal — dodal niepewnie Johnny, odchodzac. — No to… tymczasem.

— Wlasnie.

— Panie Grimm… — Johnny chcial mu powiedziec, ze wlasciwie to moze odejsc, kiedy tylko bedzie mial ochote, ale doszedl do wniosku, ze to bezcelowe.

— Wlasnie.

Chlopak bez slowa odwrocil sie i odszedl.


* * *

Pozostala trojka czekala na niego kolo budki telefonicznej.

— Byl? — spytal zwiezle Yo-less.

— Byl.

— Co robi?

— Oglada telewizje.

— Jak to ostatnio duchy — dodal sentencjonalnie Wobbler.

— Pewnie tak — zgodzil sie Johnny.

— Dobrze sie czujesz?

— Tak, tylko wlasnie sie zastanawiam nad roznica miedzy niebem, a pieklem.

— Cos mi sie nie wydaje, zebys czul sie dobrze.

Johnny zamrugal gwaltownie.

I rozejrzal sie po swiecie.

Nie byl on, scisle rzecz biorac, cudowny. Nie byl, prawde mowiac, nawet mily. A juz zupelnie powaznie rzecz ujmujac, nie byl nawet dobry. Ale byl ciekawy. I nigdy tak do konca nie da sie go poznac — zawsze zaskoczy czyms nowym i niespodziewanym…

— No dobra. — Johnny usmiechnal sie. — To co robimy z tak pieknie rozpoczetym dniem?

Загрузка...