Rozdzial siodmy

Sala zebran w Civic Centre imienia Franka W. Arnolda byla mniej wiecej w polowie pelna. Wszedzie pachnialo chlorem (z basenu), kurzem, pasta do podlogi i drewnem. Od czasu do czasu ktos zagladal, przekonany, ze to spotkanie kolka ogrodniczego, czy klubu kolekcjonerow kota kudlatego. Nastepnie, gdy juz sie przekonal o swej pomylce, probowal wyjsc, pchajac z uporem maniaka drzwi z tabliczka „CIAGNAC”. Gdy to nie dawalo efektu, zaczynal sie rozgladac, zauwazal tabliczke i przygladal sie jej z mieszanina zlosci i podejrzliwosci, jakby byla dla idiotow, a nie dla sredniej krajowej. W koncu udawalo mu sie wyjsc, postepujac zgodnie z napisem, i az do nastepnego razu byl spokoj.

Mowcy tracili czas, pytajac siedzacych z tylu, czy slysza, a potem trzymajac mikrofon zbyt blisko glosnikow, przez co te ostatnie wyly, bo sie sprzegalo. Ktos probowal calosc wyregulowac, w rezultacie wyskoczyl bezpiecznik i trzeba bylo poszukac dozorcy. Naturalnie ow ktos znowu pchal drzwi z uporem chomika na karuzeli.

Mowiac krotko, bylo to najnormalniejsze w swiecie zebranie.

Johnny tez tak uwazal, mimo iz zbytnich doswiadczen w zbieraniu sie jeszcze nie mial. Gdyby na Jowiszu siedmionodzy obcy odbywali spotkania, pewnie wygladalyby tak samo, z jedna byc moze roznica — napis na drzwiach bylby w innym alfabecie. Cala reszta pozostalaby bez zmian — o tym byl absolutnie przekonany.

Na widowni siedzialo paru nauczycieli, co go szczerze zaskoczylo. Nigdy wlasciwie sie o nich nie mysli jako o ludziach. Bylo tez kilka osob, ktore widzial na cmentarzu z psami, ale tym razem przyszli bez psow. Widac bylo, ze sie czuja nieswojo.

W przeciwienstwie do zasiadajacych za stojacym na podwyzszeniu stolem z mikrofonem. Ci wygladali, jakby byli u siebie.

Za stolem zasiadalo: dwoch przedstawicieli United Amalagamated Consolidated Holdings, mezczyzna z Biura Planowania Urzedu Miasta i przewodniczaca Rady Miejskiej Blackbury, wygladajaca jak mlodsza, tylko paskudniejsza odmiana pani Liberty. Nazywala sie zreszta Liberty, tyle ze byla panna i Johnny czul nieodparta chec spytania jej, czy przypadkiem tamta nie jest jej prababcia, ale sie opanowal — nie bedzie zawstydzal calkiem, jak by nie bylo, porzadnej zmarlej. Po mniej wiecej kwadransie Johnny dokonal odkrycia: mowcow nie dalo sie normalnie sluchac. Mozna to bylo robic jedynie wybiorczo, bo inaczej belkotliwy slowotok albo czlowieka zalewal, albo usypial. W kazdym razie przestawalo sie miec ochote na cokolwiek, zwlaszcza na myslenie. Wiekszosc obecnych byla w srednim wieku, ale sadzac po reakcjach, albo do tego wniosku nie doszli, albo ich doswiadczenia w zbieraniu sie byly tak pesymistyczne, ze dawno przestali walczyc z zalewem akustycznego belkotu.

A przeciez ci ludzie przyszli tu z zamiarem zabrania glosu, a nie wysluchiwania okraglych komunalow, z ktorych nic nie wynikalo poza prosta prawda, ze decyzje o zlikwidowaniu cmentarza juz podjeto i przyklepano, a cale to zebranie jest tylko farsa i obijaniem sobie tylka blacha przez zainteresowanych, na wypadek pozniejszej awantury. Przeciez robili spotkania, zasiegali glosu opinii publicznej (nie sluchajac go naturalnie, ale o to potem nikt nie pyta): o, prosze, nawet na dwa dni przed planowanym rozpoczeciem prac odbylo sie zebranie. A prace naturalnie rozpoczna sie w planowanym terminie.

Chyba ze ktos cos zrobi.

Johnny nie mial najmniejszej ochoty sie wyrozniac, ale po kolejnych pieciu minutach juz wiedzial, ze nie ma wyjscia, bo inaczej slowotok zaleje wszystkich do reszty i beda siedziec i zgadzac sie na wszystko, otepiali niczym morskie anemony.

Skoro tak wyszlo, nie czekajac dluzej, wstal, odchrzaknal i powiedzial:

— Przepraszam…?


* * *

Pub „Pod Bialym Labedziem” przy Cable Street od niepamietnych czasow znany byl albo jako „Labadek”, albo jako „Blotna Kaczka”. Byl to typowy angielski pub — zatloczony, glosny, pelen muzyki ze starej szafy grajacej i wybuchow ze starozytnych automatow z grami, rownie wiekowymi jak utwory niejakiego Szekspira.

W kacie, wcisnieta miedzy jeden z takich automatow (o dzwiecznej nazwie „Nuke the Gook”, co mozna przetlumaczyc jako: Rozwal Zoltka) a sciane, siedziala pani Tachyon. Przed nia stala szklanka guinnessa.

Okreslenia „szalony” uzywa sie albo w stosunku do ludzi, ktorzy stracili zmysly, albo tych, ktorzy mieli ich wiecej niz pozostali. Pani Tachyon byla jedyna osoba, ktora natychmiast zauwazyla niewielki spadek temperatury w lokalu. Uniosla glowe, spojrzala w kierunku zrodla owego spadku i usmiechnela sie trojzebnym usmiechem.

Smuga chlodnego powietrza przesunela sie ku szafie grajacej, zamarla przy niej na chwile, po czym ruszyla w strone baru. Z szafy tymczasem poplynely zdecydowanie inne melodie.

— „Roses are Blooming in Piccardy” — rozpoznala uszczesliwiona pani Tachyon. — O, tak!

Wokol samograja zebral sie poirytowany tlumek, probujac zmusic go do zagrania poprzedniego utworu, ale bez rezultatu. Kiedy normalne sposoby, to jest kopy i uderzenia, zawiodly, wyciagnieto wtyczke z gniazdka. Szafie grajacej nie zrobilo to roznicy — grala dalej.

Zanim klientela oprzytomniala, barman z wrzaskiem upuscil napelniana wlasnie szklanke: stojacy najblizej baru automat do gry eksplodowal i zaplonal.

A potem zgasly swiatla.

Chwile pozniej pani Tachyon pozostala jedynym gosciem pograzonego w polmroku lokalu. Gdzies na zapleczu klal barman, probujac wymienic bezpiecznik, ale ledwo zalozyl nowy, ten natychmiast sie przepalal. Wskutek tego pub oswietlaly jedynie zarzace sie szczatki automatow do gry, nadajac mu przyjemny, czerwonawy odcien.

Z pobojowiska na podlodze uniosly sie duchy dwoch szklanek piwa i podryfowaly do stolika.

— Zdrowko! — zaproponowala radosnie pani Tachyon.


* * *

Przewodniczaca spojrzala znad zsunietych na czubek nosa okularow i oznajmila chlodno:

— Pytania na koncu, prosze panstwa.

Johnny prawie zrezygnowal, ale powstrzymal sie resztka sil przed kapitulacja.

— A kiedy bedzie koniec? — spytal rzeczowo.

I poczul, jak reszta obecnych sie budzi.

Przewodniczaca spojrzala z pewnym zaskoczeniem na reszte przedstawicieli. W dlugoletnich i doglebnych doswiadczeniach spotkaniowych, zjazdowych i konferencyjnych z czyms takim jeszcze sie nie spotkala. Johnny zauwazyl wczesniej, ze miala dziwny zwyczaj — zamykala oczy, zaczynajac zdanie, a otwierala je, konczac, co dawalo nieco niesamowity efekt, zwlaszcza ze akcentowala tak, jakby kropki dzielily zdania na czesci:

— Kiedy („zamkniecie”) w pelni przedyskutujemy sytuacje, zapowiem („otwarcie”) pytania.

Johnny zdecydowal, ze ma dosc.

— Zanim skonczycie, to mnie juz nie bedzie — poinformowal spokojnie zebranych. — O dziesiatej musze byc w lozku.

Wywolalo to pomruk aprobaty wsrod sluchaczy, z ktorych wiekszosc wyznawala zasade, ze najlepiej by bylo, gdyby wszyscy przed trzydziestka byli o dziesiatej wieczor w lozkach.

Zreszta w wypadku Johnny’ego byla to wlasciwie prawda — okolo dziesiatej z zasady byl juz w swoim pokoju, to zas, kiedy ladowal w lozku, bylo juz zupelnie inna i przewaznie nieprzewidywalna kwestia.

— Niech chlopak pyta — poparl go glos z tylnych rzedow.

— Robi projekt do szkoly — rozlegl sie inny (nalezacy do pana Atterbury’ego).

— No dobrze… o co chodzi, mlody czlowieku?

— Chce wiedziec, czy… czy istnieje szansa, ze cokolwiek by ktokolwiek tu dzis powiedzial, ze… moze to cos zmienic?

— To („zamkniecie”) raczej nie wydaje sie wlasciwym rodzajem („otwarcie”) pytania.

— A wlasnie ze jest wlasciwe! Jest cholernie wlasciwe — oznajmil pan Atterbury. — Dlaczego przedstawiciel tego holdingu jakiegostam nie odpowie? Wystarczy proste „tak” lub „nie”.

Przedstawiciel (wazniejszy) usmiechnal sie do Johnny’ego promiennie.

— Rozwazymy naturalnie, i to uwaznie, wszystkie punkty widzenia — zaczal — i…

I w tym momencie Johnny przerwal mowcy:

— Przy cmentarzu stoi taka tablica, gdzie pisze, co chcecie zbudowac na miejscu cmentarza. Poniewaz watpie, by wiele osob pragnelo zabudowy starego cmentarza, to skoro taki bedzie punkt widzenia wiekszosci obecnych, rozumiem, ze zdemontujecie te tablice. Na poczatek.

— Prawde mowiac, kupilismy ten teren…

— Zaplaciliscie piec pensow. Ja go odkupie od was za funta.

Sluchacze zaczeli sie smiac.

— Ja tez mam pytanie — powiedzial Yo-less, wstajac. Przewodniczaca zamknela usta. Yo-less usmiechal sie uprzejmie i zapraszajaco: tylko czekal, by kazala mu usiasc, i bylo to po nim wyraznie widac.

— Dobrze — powiedziala sploszona. — Pytania od drugiego mlodego czlowieka w koszuli… nie, nie tego… tego…

— Czarnego — podpowiedzial Yo-less.

I to ja dobilo.

— Dlaczego rada sprzedala cmentarz? — spytal spokojnie Yo-less, korzystajac z ciszy.

— Mysle („zamkniecie”), ze to omowilismy juz wyczerpujaco; koszty utrzymania…

Bigmac szturchnal Johnny’ego, podsuwajac mu karte z wyliczeniami, jaka kazdy dostal przy wejsciu, i szepczac cos zawziecie do ucha.

— Nie rozumiem, skad sie wziely takie koszty utrzymania cmentarza — stwierdzil Yo-less. — Wyslanie kogos raz czy dwa razy do roku, zeby poprzycinal galezie i zywoplot, to znowu nie majatek, a nic wiecej sie tam nie robi. Nawet ogrodzenie od paru lat nie jest naprawione.

— Mozemy zreszta poprzycinac zywoplot za darmo — zaproponowal Johnny.

— Mozemy? — zdziwil sie Wobbler, wychodzacy z zalozenia, ze zajecia na swiezym powietrzu sa pechem przytrafiajacym sie innym.

Sluchacze, ktorzy rozbudzili sie tymczasem na dobre, teraz zaczeli sie nawet ozywiac.

Przewodniczaca westchnela rozdzierajaco, dajac wszystkim do zrozumienia, z jakim to cymbalem zmuszona jest sie meczyc w imie wspolnego dobra, o wlasnej pensji nie wspominajac.

— Faktem jest, mlody czlowieku, co wielokrotnie juz wyjasnialam, ze koszty sa po prostu zbyt wysokie, zwlaszcza ze cmentarz jest…

Johnny przestal jej sluchac i podjal ostateczna decyzje.

— Nieprawda! — powiedzial glosno. — One wcale nie sa zbyt wysokie.

— Jak smiesz mi przerywac! — pisnela przewodniczaca, nawet nie probujac zapanowac nad soba.

— W pani wyliczeniu napisane jest, ze cmentarz przynosi straty, co jest idiotyzmem. Cmentarz nie moze przynosic dochodow, bo to nie wesole miasteczko, ale nie przynosi takze strat. Zwlaszcza takich, jak tu podano. Moj przyjaciel Bigmac, tu zreszta obecny, uwaza, ze to, co wpisano jako straty, to wartosc ziemi w wypadku jej sprzedazy. Czyli to, co w postaci ceny za grunt, a potem podatkow miasto otrzyma od Unitedcostam. A to jest po prostu kant.

Przedstawiciel holdingu chcial zaprotestowac, ale przewodniczaca byla szybsza.

— Demokratycznie wybrana rada… — zaczela.

— Tylko bez frazesow, prosze — przerwal jej pani Atterbury. — Jest pare aspektow tej transakcji, ktorym chcialbym sie blizej przyjrzec. Na razie w demokratyczny sposob, jesli laska.

— Rozejrzalem sie dosc dokladnie po tym cmentarzu — wtracil Johnny. — Tam lezy pelno ludzi, ktorych tutaj wszyscy znaja. To, ze nie ma wsrod nich nikogo naprawde slawnego, nie jest w sumie wazne. Tutaj sa znani, a przeciez zyli wlasnie tutaj. Jesli ktos mysli, ze przeszlosc to cos, co minelo i sie skonczylo, to sie myli. To, co minelo, nie zniknelo dlatego, ze nas juz tam nie ma. Przeszlosc byla i trwa, tylko trzeba troche wysilku, zeby to zrozumiec.


* * *

Noc w niektorych czesciach miasta byla znacznie chlodniejsza, niz wskazywalaby na to pora roku. Byla chlodniejsza miejscami, ale na to niewiele osob zwrocilo uwage.

Jedna z sal „Blackbury Odeon” przeznaczona zostala na trwajaca dwadziescia cztery godziny projekcje specjalnego bloku filmow grozy z okazji Halloween. Przewaznie cieszyly sie one sporym powodzeniem, tym razem jednak publicznosc szybko rezygnowala z filmow, narzekajac na panujace w kinie zimno i nastroj niesamowitosci. To ostatnie zdumialo Armpita, szefa kina i jednego z zagorzalych wrogow Wobblera, ktory wkrecal sie na projekcje bez biletu. Pan Armpit wygladal jak ow reklamowany szampon „dwa w jednym” — konkretnie jak dwoch doroslych mezczyzn w jednej marynarce. Na skargi klientow odpowiadal, ze przeciez jak horror, to dobrze, ze niesamowicie. Uslyszal w odpowiedzi, ze niedobrze, bo jest zbyt niesamowicie, i na to nie mogl juz nic odpowiedziec.

W kazdym razie publicznosc w dosc krotkim czasie przeniosla sie w cieplejsze i jasno oswietlone miejsca, a na widowni oprocz smacznie drzemiacej pani Tachyon pozostali sami zmarli.

— Elm Street? Chodzi o te ulice przy plazy?

— Watpie. Na pewno nic takiego sie tam nie dzialo, pamietalbym. A juz z cala pewnoscia nie mieszkal tam zaden Freddie, niewazne, z brzytwami czy bez.

— Pomyslowy jegomosc, swoja droga.

— Ale film srednio nudny.

— Poczekamy, nastepny ma byc „Ghostbusters”. Jeszcze nigdy nie slyszalem o prawdziwych lowcach duchow.

W pewnej chwili „drzemiacej” pani Tachyon wydalo sie, ze glosy ludzi, ktore dotad slyszala, dziwnie przycichly. Ale nie byl to powod, by sie budzic.


* * *

Johnny zacial sie, czujac, ze wszyscy na niego patrza.

— A… a poza tym, jesli o nich zapomnimy, to bedziemy tylko egzystowac. Potrzebujemy ich, by pamietac, kim jestesmy. To oni zbudowali to miasto i zrobili wszystko, zebysmy mogli tu mieszkac i zyc. Nie mozna tego tak po prostu wyrzucic.

Jego przemowa dala przewodniczacej czas na opanowanie i przygotowanie argumentow, ktorych poprzednio jej zabraklo.

— Niemniej jednak („zamkniecie”) musimy zajmowac sie terazniejszoscia, zmarlych tu juz nie ma i nie maja prawa („otwarcie”) glosu — oswiadczyla, wertujac papiery.

— Myli sie pani: sa tu i maja prawo glosu. To sie nazywa tradycja — odpalil Johnny. — A przeglosowuja nas dwadziescia do jednego.

Zapadla cisza.

Prawie taka jak w sali kinowej „Blackbury Odeon”.

A potem pan Atterbury zaczal klaskac.

Dolaczyla don pielegniarka ze Slonecznych Akrow, a potem inni, i po chwili klaskali wszyscy siedzacy na widowni.

Pan Atterbury wstal (ponownie).

— Prosze usiasc, poki co ja prowadze to zebranie! — parsknela przewodniczaca.

— Obawiam sie, ze to akurat nie ma nic do rzeczy. Nie usiade, dopoki nie powiem, co mam do powiedzenia. Ten chlopak ma racje: zbyt wiele zostalo bezmyslnie zabrane i zniszczone. Przebudowaliscie High Street, gdzie bylo wiele malych, przytulnych sklepikow. Mieszkalo tam sporo ludzi. Teraz wszedzie sa neony, magazyny, a ludzie boja sie tam pojawic po zmroku. Boja sie miasta, w ktorym mieszkaja. Gdybym to ja podjal decyzje, ktora doprowadzila do podobnego absurdu, wstydzilbym sie. I ustapilbym ze stanowiska. Ale jak widac ludzie sa rozni. Na ratuszu wisial herb Blackbury, teraz dynda tam jakas ohydna plastykowa beznadzieja. Zburzyliscie caly kwartal, by wybudowac centrum handlowe imienia Neila Armstronga, ktory nigdy nie mial nic wspolnego z tym miastem. Przez to wszystkie male sklepy zostaly zmuszone do zaprzestania dzialalnosci, bo nikt nie wytrzyma konkurencji z supermarketem. A domy, ktore wyburzyliscie, byly urokliwe.

— Toz to byl labirynt, getto prawie!

— Bez przesady. Labirynt moze i byl, ale mial swoj urok. Co z tego, ze przydomowe szklarnie robiono sznurkiem i gwozdziem: emeryci mieli zajecie i mieli gdzie przesiadywac. Wszedzie pelno bylo zieleni, psow i dzieci. Nie wiem, co sie z nimi stalo, a pani wie? A potem wyburzyliscie pol dzielnicy, zeby postawic to upiorstwo, w ktorym od lat nikt normalny nie chce mieszkac, i jeszcze nazwaliscie je imieniem zlodzieja i oszusta.

— Przeciez… wtedy nawet tu nie mieszkalam. Poza tym zgodzilismy sie juz jakis czas temu, ze wiezowiec N’Clementa nie byl… najlepszym pomyslem.

— Byl calkowicie zlym pomyslem, chciala pani powiedziec.

— Skoro chce pan to ujac w ten sposob…

— A wiec moga byc bledy?

— Niemniej oczywiste jest, ze musimy budowac z mysla o przyszlosci…

— Milo mi to slyszec, gdyz pewien jestem, ze zgodzi sie pani ze mna w kwestii, iz aby budynek sie nie zawalil, musi miec naprawde glebokie fundamenty. Jesli pani o tym nie wie, to spytamy jakiegos specjaliste. Powinno tu byc paru inzynierow.

Nastapila nowa fala oklaskow.

Zasiadajacy przy stole spojrzeli po sobie z lekka panika: to zebranie w zaden sposob nie przebiegalo tak, jak powinno.

— Obawiam sie, ze nie mam wyboru i zmuszona jestem zamknac to zebranie. Miala to byc rzeczowa wymiana opinii.

— Sadze, ze byla, przynajmniej jednostronnie — odparl pan Atterbury.

— A tak w ogole to nic pani nie moze zamknac — dodal Johnny.

— Co prosze?!

— Nie moze pani zamknac tego zebrania, bo to jest miejsce publiczne, my, czyli publicznosc, chcemy zebranie kontynuowac, a nikt nie zaklocil spokoju.

— W takim razie zbierajcie sie panstwo do woli, my wychodzimy! — oznajmila, zgarniajac papiery i zrywajac sie, jakby ja krzeslo ugryzlo.

Majestatycznie, patrzac jednak pod nogi, zeszla z podium i pomaszerowala ku drzwiom. Pozostali na podium popatrzyli po sobie, po obecnych, i udali sie w slad za nia.

Johnny usmiechnal sie zlosliwie.

Naturalnie, pchnela drzwi, zamiast pociagnac, a poniewaz nie ustapily, zaczela sie z nimi szarpac coraz gwaltowniej. Gdyby nie przedstawiciel holdingu, do reszty stracilaby panowanie nad soba i byloby naprawde wesolo.

Gdy oficjalna czesc zebrania wyszla, Johnny rozejrzal sie: w poblizu nie bylo nikogo wygladajacego chocby troche martwo.

— Chyba jest przeciag — mruknal niepewnie.

— Zostawili otwarte okno — poinformowal go Yo-less.

Informacja dobila Johnn’ego. Zmarli sie nie zjawili i wszystko spadlo na niego…

— Zdaje sie, ze znowu narozrabialismy — baknal Wobbler. — To mialo byc publiczne spotkanie…

— A co my jestesmy, jak nie publicznosc?

— A jestesmy?

— A nie?

Przez chwile wszyscy wpatrywali sie w puste podium. W koncu wszedl na nie pan Atterbury.

— Proponuje, abysmy wreszcie zaczeli sensowne zebranie — zagail.


* * *

Zimny podmuch wylecial z kina.

— Przyznaje, ze bylo to ksztalcace.

— Czesc tych sztuczek musiala byc zrobiona za pomoca luster. Nie ma innej mozliwosci, mozecie mi wierzyc.

— To co robimy teraz?

— Powinnismy wrocic.

— Gdzie znowu?!

— Na cmentarz naturalnie!

— Noc jest zbyt mloda, madam.

— Prawda, dopiero zaczelismy sie dobrze bawic.

— Wlasnie. Chce sie nacieszyc zyciem. Nigdy mi sie to nie udalo przed smiercia.

— Thomasie Bowler! Tak nie powinien sie zachowywac szanujacy sie mezczyzna!

Tlumek przy budce z hamburgerami zbil sie ciasniej, gdy powialo nagle mrozem.

— Moze w koncu dotrze do pani, pani Liberty, ze ja nie mam ochoty dluzej zachowywac sie jak szanujacy sie mezczyzna?!


* * *

W sali konferencyjnej Civic Centre panowala owa specyficzna atmosfera jak w klasie, z ktorej w trakcie lekcji wybiegl nagle nauczyciel. I to z nie do konca logicznych powodow. Tak to bywa z demokracja — skutkuje jedynie wtedy, gdy ludzie maja dokladnie wyjasnione, jak z niej korzystac.

W koncu uniosla sie jedna dlon.

— Czy my faktycznie mozemy to powstrzymac? — spytal jej wlasciciel. — Wyglada to strasznie oficjalnie…

— Oficjalnie, prawde mowiac, nie sadze, abysmy zdazyli — przyznal pan Atterbury. — Transakcja kupna-sprzedazy zostala przeprowadzona legalnie i oficjalnie, i holding ma prawo do cmentarza.

— Jest cala masa innych miejsc — odezwal sie ktos z sali. — Chocby stara fabryka dzemu przy Slate Road czy miejsce po starych magazynach.

— I mozemy im oddac ich pieniadze.

— Mozemy im dac dwa razy wiecej — poprawil Johnny.

Oswiadczenie to powital wybuch smiechu.

— Odnosze nieodparte wrazenie, ze taka firma jak United Amalagamated Consolidated Holdings musi naprawde sie liczyc z opinia publiczna — zauwazyl pan Atterbury. — A to dlatego, ze wlasciwie nikt nie wie, czym oni sie zajmuja. To nie fabryka wytwarzajaca konkretny, materialny produkt, ktory sam sie sprzedaje albo i nie. Wielkie korporacje nie lubia rozglosu, zwlaszcza zwiazanego z publicznymi protestami. I nie lubia byc obiektem zartow, a udowodnilismy, ze potrafimy sie z nich smiac. Sadze… ze jezeli faktycznie bedzie inna lokalizacja… i jesli beda przekonani, ze traktujemy to powaznie… i jesli faktycznie zaproponujemy im podwojna cene… to powinni zrezygnowac z cmentarza.

— A potem powinnismy cos zrobic w sprawie High Street — dodal ktos.

— I wysadzic Joshue N’Clementa, a zbudowac tam porzadne domy — dodal inny.

— Dobrze mowi! — ucieszyl sie Bigmac.

Pan Atterbury zamachal gwaltownie.

— Szanowni zebrani, budujacy jest wasz zapal, ale proponuje zajmowac sie problemami pojedynczo i po kolei. Zaczelismy od sprawy cmentarza, jak ja zakonczymy, zabierzemy sie do innych miejsc w Blackbury.

— Wypadaloby sie jakos nazwac!

— Towarzystwo Przetrwania Blackbury — zaproponowal ktos.

— Brzmi jak cos, co sie wklada do sloika — zaoponowal ktos inny.

— To moze Towarzystwo Konserwacji Blackbury? — Jeszcze gorzej: odbija sie puszkami…

— Blackbury Pals’ — powiedzial Johnny.

Pan Atterbury zastanawial sie chwile.

— To dobra nazwa — zdecydowal w koncu, a wiekszosc obecnych zaczela sie wzajemnie wypytywac, skad sie wziela. — Ale wydaje mi sie, ze z mala zmiana: oficjalnie nazywano ich Ochotnicy z Blackbury i tak wlasnie sie nazwiemy: Blackbury Volunteers.

— Ale to nic nie mowi o tym, co zamierzamy zrobic — sprzeciwil sie ktos.

— I dlatego mozemy zrobic wszystko — odparl Johnny. — Jak sie zaczyna, nie wiedzac nic, to wszystko jest mozliwe. Einstein tak powiedzial.

— Albert? — zdumial sie Yo-less.

— Nie, Solomon — poprawil go pan Atterbury. — Ha! O nim takze wiesz?

— Wiem.

— Pamietam go. Mial pracownie i sklep wedkarski na Cable Street, gdy bylem w twoim wieku. Zawsze mial takie filozoficzne powiedzonka.

— I zajmowal sie wypychaniem zwierzat? — upewnil sie Yo-less.

— I mysleniem — dodal Johnny.

— To ostatnie to u nich rodzinne. — Pan Atterbury usmiechnal sie. — Poza tym jak sie ma rece zajete martwym borsukiem, to ma sie sporo czasu na abstrakcyjne myslenie.

— Pewnie — przytaknal z przekonaniem Wobbler. — Lepiej nie myslec o tym, co sie robi.

— W takim razie otwieram pierwsze spotkanie Blackbury Volunteers — oglosil pan Atterbury.


* * *

Sluchawka telefonu w pubie „Labadek” pokryla sie szronem.

— Gotow, panie Einstein?

— Gotow, panie Fletcher.

Telefon szczeknal i ucichl.

W pubie zauwazalnie sie ocieplilo.


* * *

Trzydziesci sekund pozniej oziebilo sie za to w niewielkim pomieszczeniu kontrolnym radioteleskopu stanowiacego dume Uniwersytetu w Blackbury. Pomieszczenie znajdowalo sie ponad dwadziescia mil od pubu „Labadek”.

— To dziala!

— Oczywiscie ze dziala. Ze wszystkich sil we wszechswiecie najtrudniej jest przezwyciezyc sile przyzwyczajenia. Sila przyciagania to przy niej pryszcz.

— Kiedy na to wpadles?

— Kiedy preparowalem wyjatkowo duzego pstraga.

— Pstraga… aha…!

Pan Fletcher, wciaz oszolomiony do pewnego stopnia stosunkiem pstraga do grawitacji, rozejrzal sie po pomieszczeniu. Nie liczac ich dwoch, znajdowal sie tu jedynie Adrian Miller, zwany popularnie Szczylem. Mial zamiar zostac astronomem, poniewaz byl przekonany, ze polega to na wysiadywaniu po nocy i gapieniu sie przez teleskop. Rzeczywistosc, czyli podliczanie dlugich slupkow w zimnej sali, wolno stojacej na srodku pola, niespecjalnie mu odpowiadala. Chwilowo jednak nie stracil jeszcze nadziei.

Liczby produkowane przez teleskop byly jedyna pozostaloscia po gwiezdzie, ktora eksplodowala dwadziescia milionow lat temu, niszczac przy okazji miliard gumowatych stworkow zamieszkujacych dwie planety i spokojnie sobie zyjacych. To zreszta pomagalo tez Adrianowi zrobic magisterke, tak wiec gumowate stworki nie zginely calkiem na darmo.

Choc watpliwe jest, by one takze uwazaly podobnie.

Szczyl z pewnym zdziwieniem uniosl glowe, slyszac uruchamiajacy sie mechanizm teleskopu i widzac rozblyskujaca radosnie tablice kontrolna. Probowal odciac zasilanie, ale glowny wylacznik byl lodowaty i ani drgnal. Mogl wiec jedynie obserwowac, jak czasza nakierowuje sie na Ksiezyc wiszacy nad Blackbury i nieruchomieje.

Potem wszystko zamarlo, a jeszcze pozniej ozyla drukarka, z ktorej wysunela sie wstega papieru z wydrukiem:


0101010010101010001000010000110011001010

OTOJESTNICCC00000000011101111

IJESTEMZPOWROTEM0000100001…


Pan Fletcher wlasnie odbil sie od Ksiezyca i wrocil.

— I jak bylo?

— Nie mialem czasu, zeby sie rozgladac, ale watpie, zeby mi sie tam spodobalo. Najwazniejsze, ze sie udalo: mozemy latac.

— Doskonale. Tak na marginezie: gdzie zie podzial ten mlodzieniec?

— Pojecia nie mam, ale strasznie mu sie spieszylo. — Takie czasy widadz… coz, wrodzimy i powiemy pozostalymi, zgoda?


* * *

Tej nocy na Glownym Posterunku Policji w Blackbury bylo cicho i spokojnie. Sierzant Comely siedzial sobie bezrobotnie i ponuro wpatrywal sie w lampki radiostacji.

Lacznosc radiowa go unieszczesliwiala, nawet gdy byl mlodym policjantem. Byla wrecz zmora jego kariery, jako ze nie byl w stanie nigdy zapamietac, jaki wyraz odpowiada danej literze alfabetu w meldunkach (na przyklad Foxtrot to F). Przynajmniej mu sie to nie udawalo, gdy podczas poscigu czy innej akcji probowal o drugiej w nocy przekazac numer rejestracyjny podejrzanego samochodu. Jego najwiekszym osiagnieciem byl meldunek: FOTOGRAFIA HERBATA PSYCHOLOGICZNY, ktory na dluzsza chwile sparalizowal dyzurnego.

Nic dziwnego, ze w tych warunkach o awansie mogl jedynie pomarzyc.

Radiostacji nienawidzil zas szczegolnie w takie wieczory jak ten, gdy pelnil obowiazki oficera dyzurnego. W koncu nie po to wstapil do policji, by byc dobrym w technice.

Spokoj przerwal brzeczyk telefonu.

Dzwonil kierownik „Odeonu”, tyle ze Comely nie bardzo mogl zrozumiec, o co mu chodzi.

— No dobrze… specjalny blok filmowy. Co pan rozumie przez: zrobilo sie zimno?… Tak… To co ja mam zrobic: aresztowac kino z powodu temperatury? Jestem policjantem, nie cieplownikiem!… Prosze… Nie, specjalista od naprawy magnetowidow tez nie!

Ledwie odlozyl sluchawke, telefon rozdzwonil sie ponownie.

Tym razem odebral mlody policjant.

— Ktos z uniwersytetu — zameldowal, zakrywajac dlonia mikrofon. — Mowi, ze jakas dziwna, obca sila opanowala radioteleskop… No, te antene na polu pod Slate.

Ostatnie zdanie dodal pospiesznie, widzac mine sierzanta po slowie „radioteleskop”.

Comely westchnal z rezygnacja.

— Mozesz dostac od niego rysopis?

— Kiedys widzialem taki film, sierzancie — wtracil inny policjant. — Obcy wyladowali i wymienili wszystkich mieszkancow jednego miasta na olbrzymie warzywa.

— Taak? Tu by z tydzien minal, nim by ktokolwiek zauwazyl — mruknal Comely.

— On moze tylko powiedziec, ze to byla dziwna, obca sila. — Policjant odlozyl sluchawke. — I zrobilo sie tez zimno.

— Aha, a wiec dziwne, obce zimno — podsumowal sierzant.

— I niewidzialne.

— Mhm. Rozpoznalby je, jakby go zobaczyl ponownie?

Obaj podwladni zamarli, probujac zrozumiec pytanie i utwierdzajac tym jednoczesnie Comely’ego w przekonaniu, ze jest zbyt dobry do takiej roboty.

— No dobra — westchnal. — Podsumujmy: Blackbury stalo sie obiektem inwazji dziwnych, niewidzialnych, ale za to zimnych obcych, W „Labadku” wysadzili wszystkie gry komputerowe, zaczynajac od „Space Invaders”, co akurat przypadkiem ma sens. Potem poszli do kina poogladac horrory, co juz jest mniej sensowne…

Przerwal mu kolejny telefon, ktory niejako odruchowo odebral mlodszy policjant.

— Nalezy sie wiec zastanowic, co planuja dalej — podjal sierzant.

— To kierownik „Pizza Surprise”, sierzancie…

— Pasuje! — ucieszyl sie Comely. — Wpadli na pizze! Numer trzy z tunczykiem i ananasem, pewnie wyglada jak ich kumpel z sasiedniego systemu.

— Nie zaszkodziloby porozmawiac z kierownikiem — zauwazyl policjant, majac na uwadze, ze od obiadu minelo sporo czasu. — Zeby okazac troske o lad i porzadek.

— No dobra, pojade do niego — zdecydowal Comely, lapiac czapke. — Ale jesli wroce jako duzy ogorek, ostrzegam: beda klopoty!

— Tylko ja prosze bez cebuli — pozegnal go dyzurujacy przy telefonie.


* * *

W powietrzu rzeczywiscie bylo cos dziwnego: jakby bylo naelektryzowane. Sierzant Comely cale zycie mieszkal w Blackbury i nigdy nie byl swiadkiem czegos podobnego.

Po kilku krokach olsnilo go.

A jezeli to wszystko bylo prawda?! To, ze kreca debilne filmy o inwazji obcych, wcale a wcale nie musi oznaczac, ze inwazja nie moze miec miejsca. A wszystkie te filmy maja jedna wspolna ceche (niezaleznie od poziomu zidiocenia) — obiektem ataku zawsze jest male miasteczko. Comely z repertuarem byl na biezaco, bo do pozna ogladal telewizje.

Potrzasnal glowa, probujac sie pozbyc tych ponurych podejrzen…

I w tym momencie William Stickers przeniknal przezen.

Na wylot.

— Wiesz, Williamie, chyba nie powinienes byl tego robic — zauwazyl Alderman, obserwujac gnajacego przed siebie z obledem w oczach policjanta.

— To nic wiecej niz symbol ucisku mas — odparl z godnoscia Stickers.

— Policja jest potrzebna, bo inaczej ludzie robiliby, co tylko im przyjdzie do glowy! — sprzeciwila sie pani Liberty.

— A to przechodzi ludzkie pojecie — usmiechnal sie zlosliwie pan Vicenti. — Prawda?


* * *

Alderman rozejrzal sie po jasno oswietlonej ulicy. Niewielu bylo na niej zywych przechodniow, za to calkiem sporo martwych, zagladajacych w witryny albo — w wypadku starszych — spogladajacych na witryny i probujacych zrozumiec, co to takiego.

— Nie przypominam sobie tylu kupcow za moich czasow — stwierdzil Alderman. — Musieli sie tu sprowadzic ostatnio. Sklep Bootsa, Mothercaresa, Kwika, Spudjulicaya, duzo ich…

— Czyj? — zainteresowala sie pani Liberty.

Alderman wskazal na mijany po przeciwnej stronie sklep nalezacy do jednej z sieci, ktora potraktowal jako pojedynczych handlowcow.

— Spud-u-like — przeczytal pan Vicenti. — Hmm…

— To tak to sie wymawia? — zdziwil sie Alderman. — Myslalem, ze to Francuz. No, no… i wszedzie to elektryczne oswietlenie… I zadnych konskich go… to jest odchodow na ulicy.

— Prosze pamietac, ze jest pan w towarzystwie damy! — parsknela pani Liberty.

— Dlatego powiedzial odchody, nie gowna — poinformowal ja radosnie Stickers.

Pani Liberty odebralo mowe z oburzenia.

— I to jedzenie! — entuzjazmowal sie Alderman. — Chinskie, hinduskie! Kurczaki z Kentucky!… A te stroje! Jak myslicie, z czego one sa zrobione?

— Z plastyku — ocenil pan Vicenti.

— Kolorowe i wytrzymale. — Pani Liberty postanowila calkowicie zignorowac Williama Stickersa. — A wiele dziewczat nosi spodnie… nadzwyczaj praktyczne i wyemancypowane.

— I wiele jest calkiem ladnych — dodal William Stickers (ignorowany).

— Wszyscy sa wyzsi i nie widzialem nikogo o kulach — zdziwil sie Alderman.

— Nie zawsze tak bylo — wtracil pan Vicenti. — Lata trzydzieste byly raczej ponure…

— Owszem, za to teraz… pelno telewizorow w sklepach, wszystko jasne i kolorowe, wysocy ludzie z wlasnymi zebami… To wiek cudow i dziwow!

— Ludzie na przesadnie szczesliwych nie wygladaja — zauwazyl pan Vicenti.

— To pewnie przez to sztuczne oswietlenie — ocenil Alderman.


* * *

Byla prawie polnoc, gdy zmarli spotkali sie pod arkadami centrum handlowego. Sklepy byly co prawda pozamykane na glucho, ale jak sie jest martwym, to zupelnie nie przeszkadza.

— Przyznaje, to byla przednia zabawa — oswiadczyl Alderman.

— Zmuszona jestem przyznac panu racje — stwierdzila pani Liberty. — W zyciu sie tak dobrze nie bawilam. Po smierci naturalnie takze nie. Prawdziwa szkoda, ze musimy wracac.

— Dlaczego? — spytal spokojnie Alderman.

— Nie chcialabym brzmiec jak pan Grimm — powiedziala dziwnie lagodnie pani Sylvia Liberty — ale wszyscy znamy zasady: musimy wrocic. Nadejdzie ten dzien i musimy byc gotowi!

— Nigdzie nie wracam. Dopiero mi sie zaczelo naprawde podobac i nie zamierzam rezygnowac z przyjemnosci — oswiadczyl Alderman. — Cale zycie to robilem i mam dosc.

— Ja tez nie wracam — zawtorowal mu Stickers. — Precz z tyrania!

— Musimy byc gotowi na Dzien Sadu! — oburzyla sie pani Liberty. — Moze nastapic jutro i co bedzie, jak nas nie bedzie?!

— Ponad osiemdziesiat lat grzecznie czekalem — powiedzial spokojnie Thomas Bowler Alderman. — Spodziewalem sie, ze przez chwile bedzie ciemno, a potem pojawi sie ten jegomosc rozdajacy skrzydelka albo ten drugi z widlami…

— Wstyd!

— A co, ty sie nie spodziewales skrzydelek?

— Nie o to chodzi — zirytowal sie William Stickers. — Wiara w przetrwanie tak zwanej duszy po smierci to prymitywny przesad nie mogacy miec miejsca w dynamicznie rozwijajacym sie spoleczenstwie socjalistycznym.

Oswiadczenie to wywolalo gleboka cisze.

— Nie wydaje zie panu, ze warto by przemysledz ztanowizko w zwietle zastanych dowodow i dozwiadczen? — spytal ostroznie Solomon Einstein.

— Niech sie panu nie wydaje, ze mnie pan przekona tylko dlatego, ze przypadkowo ma pan racje. To, ze ciagle… generalnie tu jestem, w niczym nie narusza ogolnej teorii!

Pani Liberty zapukala energicznie duchem parasolki w chodnik, konczac te bezsensowna dyskusje.

— Nie mowie, ze nie mialabym ochoty na ciag dalszy tak milego wieczoru — oswiadczyla — ale zasady sa zasadami: o swicie musimy byc na miejscu. Co bedzie, jak zapomnimy, kim bylismy? Co bedzie, jesli to jutro bedzie Sad Ostateczny?

Thomas Bowler westchnal, jakby mial do czynienia z wyjatkowo tepym dzieckiem.

— Zalozmy, ze bedzie, a wiecie, co ja na to? — spytal retorycznie. — Przez osiemdziesiat cztery lata dokladalem staran i zachowywalem sie jak przyzwoitemu czlowiekowi wypada. A potem zmarlem i nastepne co robilem przez prawie dziewiecdziesiat lat, to grzecznie siedzialem w marmurowej budzie, jak na przyzwoitego nieboszczyka przystalo. I co? I nic. Wciaz jestem osiemdziesieciolatkiem z krotkim oddechem. Przeciez ja w ogole nie oddycham, to o co chodzi?! Wszyscy wiemy, ze nadejdzie dzien. Tylko nikt nie wie kiedy. I to ma byc sprawiedliwe? Teraz zaczelo mi sie wreszcie podobac, zycie zaczelo sprawiac mi przyjemnosc i co? Mam wrocic i czekac niczym w poczekalni u lekarza…

Pan Fletcher tracil w bok Solomona Einsteina i spytal konspiracyjnym szeptem:

— Powiemy im?

— Co macie nam powiedziec? — zainteresowal sie Stickers.

— Widzicie, jest tak… — zaczal Einstein i urwal.

— Czasy sie zmienily — wyreczyl go pan Fletcher. — I najwyzsza pora skonczyc z przesadami typu: pianie koguta, bycie o swicie na miejscu czy inne podobne. Kiedys bylo to normalne i potrzebne, ale wtedy ludzie tez wierzyli, ze Ziemia jest plaska, a teraz w to ostatnie nikt nie wierzy…

— Przepraszam — wtracil niesmialo jeden ze zmarlych, prostujac sie wymownie.

— A, tak: jest wyjatek. Przepraszam, panie Newton — zauwazyl pan Fletcher. — Jesli ktos z panstwa nie wie, to obecny tu Ronald Newton (1878–1934) byl przewodniczacym Stowarzyszenia Plaskiej Ziemi, oddzial w Blackbury. Jak widac, przekonan nie zmienil, ale nie w tym rzecz. To, co chce powiedziec…

— Zprowadza sie do tego, ze zwit jezd miejscem, tak jak i czasem — wypalil poirytowany Solomon Einstein.

— Co, na milosc boska, chce pan przez to powiedziec? — jeknela pani Liberty.

— Ziemia jezd okragla, wiec jeden dzien i jedna noc bez konca zie gonia.

— I ta noc nigdy sie nie skonczy — dodal pan Fletcher. — Jesli ma sie wystarczajaca szybkosc…

— Relatywnie rzecz biorac — dokonczyl pan Einstein. — Wszystko bowiem jezd wzgledne, nieprawdaz?

Загрузка...