Rozdzial trzeci

Johnny doskonale widzial Aldermana, Stickersa i mnostwo innych. Stara kobiete w dlugiej sukni i kapeluszu pokrytym owocami, dzieci biegnace przodem i setki innych. Nikt sie nie snul ani nie byl zielonkawy. Byli po prostu szarzy i nieco nieostrzy.

Kiedys slyszal, ze strach pomaga zauwazac detale. Teraz mial okazje sie o tym przekonac.

Zmarli roznili sie miedzy soba wlasnie drobiazgami — pan Vicenti wygladal prawie jak zywy, Stickers byl nieco bardziej bezbarwny, Alderman zas przezroczysty na brzegach. Wielu innych, w wiktorianskich strojach, bylo calkowicie bezbarwnych i prawie calkowicie przezroczystych. Mozna smialo powiedziec, ze byli uksztaltowanym powietrzem. Ale powietrzem, ktore sie przemieszczalo. I nie chodzilo o to, ze im blizej sa, tym staja sie wyrazniejsi — normalne trzy wymiary nie mialy z tym absolutnie nic wspolnego. Moze rzeczywiscie byli gdzies dalej w jakims dziwnym wymiarze, ale Johnny nie probowal nawet zgadnac jego numeru.

Wobbler, Bigmac i Yo-less wciaz mu sie przygladali, tyle ze mniej podejrzliwie.

— Johnny? — spytal Wobbler. — Nic ci nie jest?

Johnny przypomnial sobie przyklad z podrecznika geografii na temat przeludnienia. Na kazdego zyjacego przypadalo okolo dwudziestu ludzi (a raczej nieboszczykow), i to liczac wylacznie historycznie udokumentowane dzieje ludzkosci.

Inaczej mowiac, za kazdym zywym czlowiekiem stalo dwudziestu niezywych.

Za Wobblerem moze nie stalo dwudziestu, ale w kazdym razie wielu. Johnny byl jednak pewien, ze poinformowanie go o tym nie byloby dobrym posunieciem.

— Zimno sie zrobilo — zauwazyl Bigmac.

— Powinnismy wracac — powtorzyl niepewnie Wobbler. — Chyba powinienem wziac sie do lekcji…

Byl to najlepszy dowod, ze Wobbler sie boi, poniewaz zadna inna sila nie bylaby w stanie zagonic go do tego zajecia. Wniosek byl prosty — na Wobblera skuteczni okazali sie jedynie zombi, generalnie rzecz ujmujac.

— Nie widzicie ich — domyslil sie Johnny. — Sa wszedzie wokolo, a wy ich nie widzicie…

— Zywi przewaznie nie widza zmarlych — dodal pan Vicenti. — Pewnie dla wlasnego dobra.

Bigmac, Wobbler i Yo-less zbili sie w gromadke.

— Dobra, przestan juz, co? — zaproponowal Bigmac.

— On sie stara nas przestraszyc… — wykrztusil Wobbler. — Ale to mu sie nie uda… Chodzcie, chlopaki, wracamy…

I zrobil dwa kroki dla potwierdzenia niezlomnosci swej decyzji.

— Poczekaj! — zatrzymal go Yo-less. — Tu sie dzieje cos dziwnego…

Rozejrzal sie po pustym i cichym cmentarzu. Nawet wrona odleciala (a moze byl to kruk).

— Cos dziwnego… — powtorzyl.

— Rozejrzyjcie sie — sprobowal raz jeszcze Johnny. — Sa tutaj. Sa wokol nas.

— Przestan satanizowac, bo powiem mamie! — zirytowal sie Wobbler.

— Johnny Maxwell!! — zagrzmial Alderman. — Musimy z toba porozmawiac!

— Tak jest! — zawtorowal mu William Stickers. — To wazne!

— O czym? — spytal Johnny, gotow do biegu.

W zasadzie sie nie bal.

W zasadzie juz nie.

— O tym! — Stickers machnal gazeta.

Wobbler jeknal — w powietrzu unosila sie zwinieta gazeta.

Poltergeist! — zawyrokowal. — Zawsze jak ktos dorasta, to takie jaja sie wyprawiaja! Czytalem gdzies o tym… Ale moglbys tluc talerze w domu sila woli, a nie ciagac nas w tym celu na cmentarz! — Ostatnie zdanie skierowane bylo do Johnny’ego.

— O czym on mowi? — zaciekawil sie Alderman.

— To sie prawdopodobnie da naukowo wytlumaczyc… — powiedzial niepewnie Yo-less.

— Jak? — spytal Bigmac z nadzieja.

— Wlasnie probuje cos znalezc.

— Gazeta sie otwiera!

William Stickers rozlozyl gazete, szukajac konkretnego artykulu.

— To pewnie jakis wiatr bladzacy — zawyrokowal Yo-less, cofajac sie o krok.

— Tu nic nie wieje! — to byl Bigmac.

— Przeciez mowie, ze bladzacy!

— Zaraz ja bede wial! — zdenerwowal sie Wobbler.

— I co zamierzasz z tym zrobic?! — chcial wiedziec Aldermann.

— Czy wszyscy na chwile mogliby sie zamknac? — ucial Johnny.

Nawet zmarli go posluchali.

— Dobrze — odetchnal Johnny. — Sluchajcie… hmm, chlopaki… ci… ludzie… chca z nami porozmawiac… No… przynajmniej ze mna…

Yo-less, Wobbler i Bigmac jak urzeczeni wpatrywali sie w rozpostarta gazete wiszaca nieruchomo mniej wiecej metr nad ziemia.

— Czy to sa… poszkodowani na oddechu? — spytal niesmialo Wobbler.

— Przestan glupiec — parsknal Yo-less. — Trzeba nazywac rzeczy po imieniu… ludzi tez! To sie nazywa odwaga cywilna, Wobbler! Czy to sa… obywatele w wieku posmiertnym?

— Czy oni sie snuja? — zebral sie na odwage Wobbler.

Cala trojka stala tak blisko siebie, ze wygladala na pekatego osobnika o szesciu nogach.

— Nic nam o tym nie powiedziales — odezwal sie Alderman.

— O czym? — spytal slabo Johnny. — Tam pisza mnostwo roznych rzeczy…

— To sie nazywa gazeta. Przynajmniej tak tu pisze. A przeciez tu sa zdjecia kobiet! Moga je zobaczyc godne szacunku, zamezne niewiasty albo male dzieci!

William Stickers ze sporym wysilkiem trzymal gazete otwarta na stronie ze zdjeciem grupy dziewczat na plywalni miejskiej. Zdjecie zreszta bylo podlej jakosci, co Johnny stwierdzil na wlasne oczy, zagladajac mu przez ramie.

— O co chodzi? — zdumial sie szczerze. — Przeciez maja kostiumy kapielowe?!

— Kostiumy kapielowe? — teraz zdziwil sie Alderman. — Przeciez widac im cale nogi!

— I co w tym zlego? — parsknela starsza jejmosc w owocowym kapeluszu. — Zdrowe ciala gimnastykujace sie na bozym sloncu. I w dodatku w bardzo praktycznych ubiorach.

— Praktycznych, szanowna pani? Wole nie myslec do czego!

— Dama w kapeluszu to pani Sylvia Liberty — szepnal pan Vicenti, pochylajac sie ku Johnny’emu. — Zmarla w tysiac dziewiecset czternastym jako niestrudzona sufrazystka.

— Statystka?

— Sufrazystka! Czego was teraz w szkolach ucza?! Sufrazystki walczyly o prawo kobiet do glosowania. Mialy zwyczaj przykuwac sie do balustrad i obrzucac policjantow jajami. No i naturalnie rzucac sie pod konia ksiecia Walii podczas wyscigow.

— I co, ten kon ja zalatwil?

— Niezupelnie. Pani Liberty pomylily sie instrukcje i rzucila sie pod ksiecia Walii.

— I co z tego?

— Smierc na miejscu: to byl naprawde masywny jegomosc — wyjasnil z dezaprobata pan Vicenti.

— Moze byscie zaprzestali tych burzuazyjnych dyskusji? — zdenerwowal sie Stickers. — Mamy wazniejsze sprawy! — I potrzasnal gazeta.

Wobbler nerwowo przelknal sline.

— Tu pisze, ze maja zamknac cmentarz! Gorzej: ze maja zabudowac cmentarz! Wiesz o tym?

— No… wiem… hmm… a wy nie wiecie?

— Myslisz, ze ktos nam powiedzial?

— Co oni mowia? — zainteresowal sie Bigmac.

— Zdenerwowali sie sprzedaza cmentarza. Jest o tym artykul w gazecie.

— Pospiesz sie, bo nie moge jej dluzej utrzymac… — jeknal Stickers.

Rzeczywiscie — gazeta wpierw opadla, a potem wypadla mu przez rece i wyladowala na sciezce.

— Co to sie z czlowiekiem porobilo… — mruknal Stickers ze smutkiem.

— Na pewno bledny wiatr — ocenil Yo-less. — Nic nadnatural…

— To nasz dom! — zagrzmial Alderman. — Co sie z nami stanie, mlody czlowieku?

— Momencik — odparl Johnny. — Yo-less?

— Tak?

— Oni chca wiedziec, co sie z nimi stanie, jak zabuduja cmentarz.

— Zmarli chca to wiedziec?

— Tak. — Alderman i Johnny wystapili chorem.

— Zaloze sie, ze Michael Jackson nie mial takich problemow — mruknal Bigmac.

— Widzialem film, w ktorym zbudowano osiedle na cmentarzu — odezwal sie Wobbler. — Ktos wykopal sobie basen i wszystkie szkielety wyszly, i probowaly udusic ludzi…

— Dlaczego? — zaciekawil sie Alderman.

— On chce wiedziec, dlaczego — powtorzyl Johnny. — A skad ja mam wiedziec? Nigdy nie bylem szkieletem.

— To widac — przyznal Bigmac, spogladajac wymownie na jego obfite ksztalty.

— Mysle, ze trumny… i reszte wykopuje sie i umieszcza gdzie indziej. — Yo-less nie byl zbyt pewien tego, co mowi. — Sa takie specjalne miejsca…

— No nie! — zirytowala sie pani Liberty. — Zaplacilam za miejsce piec funtow, siedem szylingow i szesc pensow, i dokladnie pamietam, co podpisywalam! Dokument nazywal sie „Miejsce ostatniego spoczynku” i nic tam nie pisano, ze po osiemdziesieciu latach beda mnie wykopywac i przenosic, zeby ci, co zyja, mogli sobie zbudowac… co wlasciwie maja zbudowac?

— Nowoczesne wielofunkcyjne biura — odparl William Stickers. — Cokolwiek to znaczy.

— I na dodatek sprzedali ten teren za piec pensow — dodala pani Liberty. — Wstydu nie maja, ot co!

— Wlasnie! — zawtorowal jej Stickers. — Nikt nie zwraca uwagi na uciskane masy…

— Widzicie, rada twierdzi, ze utrzymanie cmentarza za drogo kosztuje — dodal Johnny. — A wartosc ziemi…

— A co na to wladze municypalne Blackbury? — przerwal mu Alderman.

— Pojecia nie mam, nigdy o nich nie slyszalem — przyznal uczciwie Johnny. — Sluchajcie, rozumiem, ze jestescie zdenerwowani, ale to naprawde nie moja wina. Mnie tez sie tutaj podoba i nie podoba mi sie to, co chca zrobic z cmentarzem.

— W takim razie co zamierzasz zrobic? — spytal Alderman.

Johnny cofnal sie odruchowo, ale trafil plecami na grobowiec Vicentiego.

— No nie! — jeknal. — Dlaczego ja?!

— A dlaczego nie? — spytala rzeczowo pani Sylvia Liberty. — W koncu ty nas widzisz i slyszysz.

— A nikt inny nie — dodal pan Vicenti. — Inni nas nie zauwazaja.

— Sprawdzalismy caly dzien — przytaknal Alderman.

— Ani psy, ani ludzie — westchnal Stickers. — Wszyscy tylko gdzies sie spiesza i spiesza.

— Nawet pani Tachyon nas nie widzi — dodal pan Vicenti.

— A przeciez jest szalona, to powinno pomoc — wyjasnil Alderman. — Biedactwo.

— Jak wiec widac, pozostales tylko ty — zakonczyl powaznie William Stickers. — Musisz wiec pojsc i powiedziec wladzom tego miasta, jakkolwiekby sie tam nazywaly, ze my… sie… stad… nie… ruszymy!

— Przeciez ja mam tylko trzynascie lat! Nikt mnie nie bedzie sluchal! Ja nawet nie mam prawa glosu!

— Ale my mamy — odparl Alderman.

— A mamy? — zdziwil sie pan Vicenti.

Zmarli skupili sie wokol niego niczym druzyna baseballowa.

— Przeciez mamy wiecej niz dwadziescia jeden lat? Technicznie rzecz biorac, naturalnie.

— Mamy, ale jestesmy martwi — przypomnial pan Vicenti.

— Teraz mozna glosowac, jak sie ma osiemnascie lat — wtracil sie Johnny.

— Nic dziwnego, ze ludzie nie maja szacunku — oburzyl sie Alderman. — Zawsze mowilem, ze jak sie da prawo glosu kobietom, to potem bedzie coraz gorzej…

Pani Liberty poslala mu miazdzace spojrzenie.

— Poza tym nie mozna uzywac martwych glosow — przypomnial William Stickers. — Bylem kandydatem Solidarnosciowo-Rewolucyjnej Robotniczej Bratniej Partii, to wiem.

— Nic nie wiesz, bo to stary jak swiat sposob na falszowanie wyborow — ostudzil go Alderman. — Nikt nie bedzie wykorzystywal mojego glosu: sam go wykorzystam. I nie ma takiego prawa, ktore mogloby mi tego zabronic.

— Dobrze mowi.

— Sluzylem uczciwie temu miastu ponad piecdziesiat lat i nie widze powodu, dla ktorego mam stracic swoje prawo glosu — dowodzil Alderman. — To, ze jestem martwy, to zaden powod. Mamy w koncu demokracje, tak czy nie?

— Ludowa demokracje — dodal Stickers, ale jakos bez przekonania.

Odpowiedziala mu zreszta cisza.

— No coz… — Johnny byl autentycznie nieszczesliwy. — Zobacze, co sie da zrobic…

— Dobry chlopak — ucieszyl sie Alderman. — I bylibysmy wdzieczni, gdybys pamietal o swiezej prasie.

— Zeby tylko nie bylo tak trudno przewracac stron… — westchnal pan Vicenti.

— Coz, teraz po prostu musimy wiedziec, co sie dzieje — oznajmila pani Liberty. — Gdy tylko czlowiek przestanie uwazac, az strach pomyslec, co ci zywi moga jeszcze przedsiewziac!

— Pomysle o czyms — obiecal Johnny. — Moze… moze lepszym niz gazeta…

— Doskonale — pochwalil go William Stickers. — I powiedz tej calej radzie czy jak im tam, ze…

— Ze nie bedziemy sie temu bezczynnie przygladac! — dodal Alderman.

— Moge sprobowac… tylko watpie, zeby mnie chcieli sluchac…

— A to jeszcze zobaczymy… — rzucil na pozegnanie Alderman i wyplowial do reszty.

Pozostali stopniowo zrobili to samo.

— I co? Poszli sobie? — spytal z nadzieja Wobbler.

— Nie poszli, tylko odeszli — uswiadomil go Yo-less. — Zmarli nie musza chodzic.

— Niewazne. Sa czy ich nie ma? — Wobbler byl zdecydowany uzyskac odpowiedz na najwazniejsze chwilowo pytanie zaraz, natychmiast.

— Byli i juz ich nie ma — poinformowal go Johnny.

— Faktycznie, dziwnie tu jakos bylo — zgodzil sie Bigmac. — Zimno i jakos tak…

— Chodzmy — zaproponowal Johnny. — Musze to wszystko przemyslec… chca, zebym powstrzymal zabudowe cmentarza.

— Jak?

— Tego mi akurat nie powiedzieli — odparl, ruszajac ku bramie.

— Pomozemy ci — obiecal Yo-less.

— Pomozemy?! — Wobblera zatkalo na moment. — Johnny jest w porzadku, ale… no przeciez to okult… twoja matka dostanie szalu.

— Regularnie dostaje szalu, mozna sie przyzwyczaic — uspokoil go Yo-less. — Poza tym pomagamy chrzescijanskim duszom, wiec powinna sie cieszyc. One sa chrzescijanskie, Johnny?

— Mysle, ze jest tez i zydowska czesc cmentarza.

— A to w porzadku — podsumowal Bigmac. — Zydzi i chrzescijanie to to samo.

— No, nie tak do konca — sprostowal Yo-less. — Ale podobne.

— No tak… — Wobbler nie poddawal sie tak latwo. — Ale… oni sa martwi… jak on ich widzi… to tego… no to niech dziala… to znaczy…

— Wszyscy pomagalismy Bigmacowi, jak go poslali na kolegium, prawda? — w tonie Yo-lessa pojawily sie grozne nutki.

— Powiedziales, ze go chca powiesic! — oburzyl sie Wobbler. — Co to za porzadki, zeby mi kumpla wieszali!

— To byla sprawa polityczna — dodal Bigmac.

— Ukradles samochod ministra edukacji, jak przyjechal otworzyc szkole? Ukradles — przypomnial mu Yo-less.

— Nie ukradlem, tylko pozyczylem. Chcialem mu go oddac.

— I z dobrych checi wjechales w sciane? Moglbys mu go oddac chyba na taczce.

— A co, moze to moja wina, ze mial nawalone hamulce?! Moglo mi sie cos stac! — oburzyl sie Bigmac. — Na to nikt nie zwrocil uwagi. W sumie to jego wina, ze zostawial byle gdzie, byle jak zamkniete auto bez hamulcow…

— Trudno wymagac, zeby taki duzy minister sam naprawial sobie hamulce!

— Duzy to on faktycznie byl — zgodzil sie Wobbler. — No to w takim razie wina spoleczenstwa — nie ustepowal Bigmac.

— Zaraz uslyszymy, ze w gruncie rzeczy to zrobiles mu przysluge — wtracil Johnny.

— Mogl sie zabic, jakby szybciej jechal — zauwazyl wyjatkowo przytomnie Bigmac.

— Tak czy owak stalismy murem za toba — podsumowal Yo-less.

— Przed nim wolalbym nie stac — dodal Wobbler z namyslem.

— I za Wobblerem tez stalismy, jak reklamowal w sklepie kasete, twierdzac, ze slyszy wiadomosc od Boga, gdy puszcza Cliffa Richarda od tylu…

— Tez mowiles, ze slyszysz — przypomnial Wobbler. — Mowiles!

— Owszem, ale dopiero jak powiedziales, czego mam sluchac — przyznal Yo-less. — Przedtem to brzmialo mniej wiecej tak, jakby ktos wykrecal osla: ayip-aye-ep-unwerp-ayeep.[1]

— I tak nie powinno tego tam byc — upieral sie Wobbler.

— Niech ci bedzie. Nie o to mi teraz chodzi. — Yo-less zaczynal tracic cierpliwosc. — Chodzi mi o to, ze przyjaciolom trzeba pomagac, zgadza sie?… Mile, ze zaden nie zaprzeczyl… Otoz, choc osobiscie uwazam, ze Johnny jest calkowicie niezrownowazony i cierpi na psychosomatyczne zludzenia wizualno-akustyczne, to i tak mu pomoge. I to, ze prywatnie sadze, iz powinni go zamknac w tym oszczednosciowym szpitalu, gdzie klamki sa tylko z jednej strony drzwi i to ubranego w jedno z tych twarzowych bialych wdzianek z przedluzonymi rekawami i guzikami na plecach, nie ma na to zadnego wplywu, poniewaz jestesmy przyjaciolmi.

— Czuje sie wzruszony — poinformowal go Johnny.

— Ja mysle — odpalil Wobbler — ale to juz twoje zmartwienie.


* * *

Matki nie bylo, bo miala nadgodziny, a dziadek ogladal telewizje. Konkretnie „Smiechu warte”.

— Dziadku?

— Tak?

— Jak slynny byl William Stickers?

— Bardzo slynny — odparl dziadek, nie odrywajac wzroku od ekranu.

— Ale w encyklopedii go nie ma.

— Bo go pewnie przez zazdrosc nie umiescili. Byl slynny, mowie ci… zobacz, tego… zeby rowerem do jeziora wjechac!

Johnny umilkl, zajety tomem L-MIN. Sprawa z encyklopedia byla o tyle ulatwiona, ze byl jej jedynym uzytkownikiem. Dziadek byl szczesliwym posiadaczem wielotomowej edycji wydanej gdzies tak w polowie lat piecdziesiatych, poniewaz mniej wiecej wtedy napadlo go, by zdobyc wyksztalcenie. Kupil wiec na wyprzedazy najwieksza, jaka byla. Potem mania mu przeszla i nawet nie otworzyl zadnego tomu, ale porzadny regal dla calosci zbudowal. W koncu dziadek doszedl do przekonania, ze z ksiazkami to tak jak z radioaktywnoscia: gdy sie zgromadzi wystarczajaca ich liczbe, to wiedza sama wycieknie, jak promieniowanie.

— A pani Sylvia Liberty? — spytal Johnny, odkladajac tom z pewnym zniecheceniem.

— Kto?!

— Taka jedna stazystka… nie: sufrazystka. Walczyla, zeby kobiety mogly glosowac.

— Nigdy o niej nie slyszalem.

— Nie ma jej ani pod „liberty”, ani pod „sufrazystki”.

— Musiala za malo sie starac… Popatrz no, spadl z drabiny do stawu, he, he.

— Jego drabina, jego problem. A pan Antonio Vicenti?

— Co?! Stary Tony? Co znowu wymyslil?

— Zaslynal czyms?

Pierwszy raz wzrok dziadka opuscil ekran, ale nie trwalo to zbyt dlugo.

— Mial sklep ze smiesznymi rzeczami przy Alma Street. Tam, gdzie teraz jest ten wielopoziomowy parking. Mozna tam bylo kupic smierdzaca bombe albo swedzacy proszek. No a Tony robil magiczne sztuczki, jak dzieci mialy przyjecia urodzinowe… to bylo wtedy, kiedy twoja mama byla mala dziewczynka.

— Czyli byl slawny?

— Wszystkie dzieciaki go znaly. I jego, i jego sztuczki… Tak, Alma Street to byla taka radosna ulica… Paradise Street tez… i Balaclava Terrace, tam sie urodzilem: pod numerem dwunastym… Teraz tam wszedzie jest parking. No nie, zaraz sie wywroci przez tego psa!

— Czyli tak naprawde nie byl slawny.

— Byl jencem u Niemcow, ale uciekl. Ozenil sie z… Ethel Plover, tak jest. Nigdy nie mieli dzieci. Zawsze staral sie z czegos uciec… tak, ucieczki to byla jego specjalnosc.

— I nosil w klapie gozdzik — dodal Johnny.

— A tak! I to codziennie swiezy. Nigdy go bez niego nie widzialem. Zreszta, prawde mowiac, jego samego od lat nie widzialem…

— Dziadku?

— Wszystko sie zmienilo… jak wychodze do miasta, rzadko co rozpoznaje. Ktos mi powiedzial, ze rozbieraja fabryke kaloszy…

— Dziadku, masz jeszcze to male tranzystorowe radio?

— Jakie male tranzystorowe radio?

— To, ktore miales.

— A co z nim?

— Mowiles, ze za cicho gra.

— A, faktycznie — zgodzil sie dziadek.

— Moge je wziac?

— Myslalem, ze masz tego… jak wy to nazywacie… o: jamnika.

— Mam. Ale to dla… przyjaciol. — Johnny z natury byl uczciwy, glownie dlatego, ze porzadne klamstwo bylo naprawde skomplikowana sprawa.

— Mozesz. Tylko musisz wlozyc nowe baterie, bo ze starych to juz pewnie nic nie zostalo.

— Wloze.

— Juz nie robia porzadnych tranzystorow; jak bylem mlody, to byly porzadne, nie to co teraz… He, he, o, i do przerebla, cymbal jeden!


* * *

Przed szkola Johnny wybral sie na cmentarz. Brama byla zamknieta, ale w murowanym ogrodzeniu bylo tyle dziur, ze moglby sie tamtedy przedostac pluton piechoty. Zamykanie bramy nie mialo w tej sytuacji sensu, ale ktos sie ciagle tym zajmowal.

Radio umiescil w foliowym woreczku (na okolicznosc wilgoci), a wczesniej wymienil w nim baterie, czyli najpierw wyskrobal resztki starych, a potem zalozyl nowe. Po przeczyszczeniu stykow zaczelo dzialac.

Cmentarz byl opuszczony — nie bylo tam zywej duszy (martwej tez). Za to byla cisza, martwa, porzadna cisza. Uszy by strzygly, gdyby mogly, w poszukiwaniu dzwieku.

Johnny sprobowal ja wypelnic:

— Hm… Jest tu kto?

Zza pobliskiego nagrobka wyskoczyl zdegustowany lis i zniknal w krzakach po drugiej stronie sciezki.

— Nie o ciebie mi chodzilo!… halo, to ja!

Brak zmarlych byl znacznie bardziej denerwujacy niz ich obecnosc — co Johnny stwierdzil z pewnym zaskoczeniem.

— Przynioslem radio — powiedzial mimo wszystko. — Pewnie bedzie wam latwiej krecic galka, niz przekladac strony. Sprawdzilem w encyklopedii: wyszlo, ze wiekszosc z was powinna wiedziec, co to takiego i jak je obslugiwac. Wloze je za grobowiec pana Vicentiego, to bedziecie mieli latwy dostep… I hm… no, troche w nocy myslalem… i wyszlo mi, ze jakby ludzie sie dowiedzieli, ze lezy tu ktos… no… slawny, to zostawiliby was w spokoju. Wiem, ze to nie najlepszy pomysl, ale chwilowo jedyny, na jaki wpadlem. Jesli nie macie nic przeciwko temu, to zrobie liste…

Odpowiedziala mu cisza.

Johnny mial nadzieje, ze pan Vicenti sie zjawi. W sumie nawet go lubil, moze dlatego, ze stosunkowo krotko byl zmarlym. No, w kazdym razie wydawal sie przyjazniejszy. A na pewno mniej sztywny.

Nie majac nic wiecej do roboty, za to dysponujac wolnym czasem, przespacerowal sie po okolicy i odczytywal napisy na plytach. Niektore byly ozdobne i wyszukane, inne proste, ale tylko przy jednym wy- rzezbiono pare pilkarskich butow. Obok nich byl napis:


STANLEY „BLADZACY” ROUNDWAY
1892–1936
Ostatni Gwizdek

I bylby nie zauwazyl grobu ukrytego wsrod drzew. Plyta byla prosta, nawet nie ozdobiona zwyczajowo ohydnym wzorem, a jedyne, co na niej napisano, to:


ERIC GRIMM
1885–1927

Zadnego krzyzyka, „swietej pamieci”, czy chocby „zmarl”, choc to ostatnie nie ulegalo najmniejszej nawet watpliwosci. Mimo wszystko Johnny spisal jego nazwisko wraz z nazwiskiem pilkarza i kilkoma innymi.

A potem poszedl do szkoly.

Pan Grimm poczekal, az Johnny wyjdzie z cmentarza. Dopiero potem sie pojawil i odprowadzil chlopca ponurym spojrzeniem.

Загрузка...