Przy herbacie Johnny poruszyl temat cmentarza.
— To, co robi rada, jest odrazajace — ocenil dziadek.
— Ale utrzymanie cmentarza drogo kosztuje — sprzeciwila sie matka. — Wiekszosci grobow nikt nie odwiedza. Naturalnie nie liczac pani Tachyon, a ona ma fiola.
— Nieodwiedzanie grobow nie ma z tym nic wspolnego, dziewczyno. Ten cmentarz to historia.
— Alderman Thomas Bowler — dodal Johnny.
— Nigdy o nim nie slyszalem — zdumial sie dziadek. — Nie, mowilem o Williamie Stickersie. Prawie wybudowano mu pomnik… I bylby pomnik, bo wszyscy sie na niego zlozyli, gdyby ten oszust nie uciekl z pieniedzmi! Sam dalem szesciopensowke!
— To rzeczywiscie ewenement — przyznala matka.
— On byl slawny? — zainteresowal sie Johnny.
— Prawie slawny — poprawil go dziadek. — Slyszales o Karolu Marksie?
— To ten, co wynalazl komunizm?
— Wlasnie. Gdyby go nie bylo, zrobilby to William Stickers. Chlop mial pecha, bo Marks byl szybszy. Wiesz co… jutro ci pokaze!
Nazajutrz niebo bylo ciemnoszare i siapila mzawka.
Niemniej dziadek dotrzymal slowa. W efekcie obaj stali przed solidna plyta nagrobna z napisem:
— Wielki czlowiek — powiedzial cicho dziadek, zdejmujac czapke.
— Co to jest „zjednoczonego swia”?
— Powinno byc: swiata, ale zabraklo pieniedzy, nim skonczyli napis. To dopiero byl skandal! Byl bohaterem klasy pracujacej. Jak nic wzialby udzial w wojnie domowej w Hiszpanii, gdyby mu sie nie pomylily statki. A tak wysadzili go na lad w Hull.
Johnny rozejrzal sie uwaznie.
— Hmm, a jaki on byl? — spytal.
— Juz ci mowilem: byl bohaterem proletariatu.
— Chodzi mi o to, jak wygladal. Masywny, z szeroka czarna broda i okularami w zlotej oprawie?
— Wlasnie. Ogladales zdjecia?
— Niezupelnie…
Dziadek naciagnal czapke na uszy.
— Ide po zakupy — oznajmil. — Chcesz sie przejsc?
— Nie, dzieki. Hmm… umowilem sie z Wobblerem, u niego.
— Jak chcesz.
Dziadek pomaszerowal ku glownej bramie.
Johnny poczekal, az dziadek zniknie za zakretem, wzial glebszy oddech i powiedzial:
— Dzien dobry.
— Ten napis to faktycznie byl skandal — odparl William Stickers i przestal sie opierac o wlasny nagrobek. — Jak sie nazywacie, towarzyszu?
Slyszac liczbe mnoga, Johnny odruchowo sie rozejrzal i dopiero wtedy dotarlo don, ze to o niego chodzi.
— Johnny Maxwell.
— Wiem, ze mnie widzicie: spogladaliscie prosto na mnie, kiedy ten starszy czlowiek mowil.
— Wiedzialem, ze pan to pan. Jest pan… hmm… cienszy.
— Aha, wiec nie jestescie towarzyszem…
— Nie, jestem soba — wyjasnil Johnny, jakos nie mogac sie zdobyc, by powiedziec tamtemu, ze jest przezroczysty; lepiej bylo zmienic temat. — Przyznaje, ze nie rozumiem: jest pan martwy, tak? To czym pan jest… duchem?
— Nie ma czegos takiego! — parsknal gniewnie Stickers. — To relikt anachronicznego systemu przesadow.
— No to w takim razie jak…
— To calkowicie zrozumialy fenomen naukowy. Nie pozwol nigdy, by przesady przeslonily ci racjonalne myslenie, chlopcze. Najwyzszy czas, by ludzkosc przestala wierzyc w kulturowe zabobony i wstapila na swietlana droge socjalizmu. Ktory to rok mamy?
— Tysiac dziewiecset dziewiecdziesiaty trzeci.
— Aha. I ucisnione masy powstaly, by zrzucic kapitalistycznych wyzyskiwaczy w imie jedynie slusznego komunizmu?
— Ze jak, prosze? — zdziwil sie uprzejmie Johnny i cos mu zaswitalo. — Aha, chodzi panu o to, czy bylo jak w Rosji? Cos w telewizji mowili, zdaje sie, cara zastrzelili albo jakos tak… moze car kogos zastrzelil… nie, to jednak jego zastrzelili.
— To wiem. To byl poczatek. Mnie interesuje, co sie dzialo po czterdziestym dziewiatym roku. Pewnie swiatowa rewolucja juz dawno sie dokonala, jak sadze. Nikt nam tu niczego nie mowi, co sie na swiecie dzieje…
— Coz… rewolucji to az za wiele… — stwierdzil Johnny. — I to gdziekolwiek by czlowiek spojrzal…
— Doskonale!
— Mhm… — Johnny wolal mu nie mowic, ze wiekszosc robiacych ostatnie rewolucje twierdzi, iz obala komunistyczny ucisk; chybaby Stickersowi bylo przykro. — Zaraz… moglby pan przeczytac gazete, gdybym ja tu przyniosl?
— Naturalnie, choc troche trudno przewracac kartki.
— A jakbyscie sie za to wzieli w kilku?
— To jest mysl!… Choc przyznaje, ze wiekszosci to nie interesuje. Nie chce im sie wysilac, leniwcom.
— A moze pan chodzic po okolicy? Moglby sie pan dowiedziec wielu ciekawych rzeczy, i to nikogo o nic nie pytajac.
— Dalsze spacery to trudna sprawa… — William Stickers wygladal na przestraszonego. — Tak naprawde to nie jest dozwolone.
— Gdzies czytalem, ze duchy sa generalnie przywiazane do miejsca.
— Duchy? Ja jestem… po prostu martwy… — Nagle pogrozil komus energicznie przezroczystym palcem. — Nie! Tak latwo sobie ze mna nie poradza! Nie w ten sposob! To, ze jak widac, nadal tu tkwie, pomimo smierci, wcale nie znaczy, ze gotow jestem uwierzyc w te wszystkie nonsensy. Nalezy myslec logicznie i racjonalnie, moj chlopcze. I nie zapomnij o gazecie!
William Stickers powoli wyblakl i zniknal. Ostatnim widocznym elementem byl wyciagniety palec, wciaz demonstrujacy calkowity brak wiary w zycie po smierci.
Johnny poczekal jeszcze troche na wszelki wypadek, ale zaden inny zmarly nie mial ochoty pogawedzic, czy tez chocby pokazac sie. Za to wyraznie czul, ze jest obserwowany (i nie mialo to nic wspolnego z normalnym uczuciem, ze ktos sie nachalnie na czlowieka gapi). Nie bylo to mile uczucie. Mniej wiecej jak wtedy, kiedy sie jest na proszonym obiedzie u cioci, gdzie sie nie wypada podrapac po siedzeniu czy podlubac w nosie, mimo ze oficjalnie nikt na czlowieka nie patrzy.
Za to po raz pierwszy zaczal tak naprawde dostrzegac cmentarz jako taki. I zmuszony byl przyznac, ze wyglada na to, iz jest zapuszczony i opuszczony.
Kanalu, do ktorego groby prawie dochodzily, od dosc dawna uzywano jedynie w charakterze wysypiska smieci — stare wozki, zepsute telewizory i polamane fotele zascielaly brzegi niczym szczatki potworow z Ery Odpadkow. Dalej znajdowalo sie krematorium wraz z Ogrodem Pamieci, wysypanym drobnym tluczniem i starannie unikajacym najmniejszego chocby kontaktu z trawa. Krematorium dochodzilo do Cemetery Road; kiedys po jej drugiej stronie staly domy, obecnie jednak znajdowala sie tu wylacznie tylna sciana magazynu dywanow zwanego Bonanza Carpet (Niewiarygodna Obnizka Cen!). Przy ulicy staly jeszcze budka telefoniczna i skrzynka na listy sugerujace, ze ktos kiedys uwazal te okolice za dom. Teraz byla to jedynie uliczka, ktora mozna szybciej dotrzec z jednej dzielnicy do drugiej z ominieciem centrum. Z czwartej strony znajdowalo sie jedynie ceglane rumowisko i komin, czyli wszystko, co zostalo po Blackbury Rubber Boot Company („Jak kalosz, to z Blackburry” — bylo to jedno z najglupszych hasel reklamowych, z jakimi Johnny sie zetknal, choc juz wtedy tak po kaloszach, jak i po fabryce pozostalo jedynie wspomnienie i ow slogan).
Johnny przypominal sobie co prawda metnie jakies artykuly w prasie, ze ludzie przeciwko czemus protestowali, ale przeciez zawsze tak bylo. Zreszta w gazetach bylo ciagle tyle nowosci, ze czlowiek nie mial szans, by na czas sie dowiedziec, co naprawde jest wazne.
W poblizu wspomnien po fabryce parkowaly buldozery i inny sprzet rozbiorkowy, choc nie bylo przy nich nikogo, i to juz od paru tygodni. Caly teren otaczalo ogrodzenie z siatki przerwane w co najmniej czterech miejscach pomimo tabliczek gloszacych, ze tego terenu pilnuja psy straznicze na patrolu. Moze pieski mialy dosc patrolu i to wlasnie one przerwaly ogrodzenie, szukajac ciekawszego zajecia…
No i naturalnie byla tam jeszcze tablica. Duza, nowa, z przypietym rysunkiem nowego biurowca, ktory bedzie wybudowany po rozebraniu ceglanych resztek. Wygladal imponujaco, zwlaszcza ze wokol budynku mialy byc drzewa i wodotryski. A niebo bylo tak nienaturalnie blekitne, ze trzeba bujnej wyobrazni, by uwierzyc, ze to ma byc Blackbury. Z zasady niebo mialo tu taka barwe, jak stare pudelko po butach.
Johnny nie przygladal sie temu arcydzielu optymizmu zbyt dlugo, bo mzawka zaczela sie robic naprawde dokuczliwa, ale i tak dostrzegl to, co najwazniejsze: w zaden sposob to, co narysowano, nie mialo prawa sie zmiescic na samym tylko terenie starej fabryki.
Napis nad malunkiem glosil: „Podniecajace Osiagniecie United Amalagamated Consolidated Holdings. Naprzod w Przyszlosc!”
Co prawda nie czul specjalnego podniecenia, za to czul, ze „Naprzod w Przyszlosc!” jest sloganem reklamowym glupszym nawet niz „Cukier krzepi”, nie wspominajac juz o reklamie kaloszy.
Nastepnego dnia w drodze do szkoly Johnny wsunal zlozona gazete za grob Williama Stickersa, starajac sie, by nie byla widoczna dla kogos stojacego przed nim. Czul sie przy tym dosc glupio, ale zupelnie sie nie bal. Mial ochote z kims o tym pogawedzic i jak zwykle padlo na stary, trzyosobowy zestaw.
W szkole byly najrozmaitsze gangi, grupy, kluby i kolka, od sportowych zaczynajac, na komputerowych konczac. Niejako poza tym kregiem byli Johnny, Wobbler, Yo-less i Bigmac, czyli ci, ktorzy nie zaliczali sie do zadnego z wyzej wymienionych ugrupowan. Bigmac co prawda kiedys nalezal do skinow, ale byl ostatnim sposrod nich i do tego bez przekonania: to, ze czesal sie gabka, nie rownowazylo platfusa, astmy i tego, ze wygladal niczym reklama wysokiego napiecia w adidasach (konkretnie nosil martensy, ale to detal techniczny).
Zwyczajowym miejscem pobytu calej czworki podczas przerwy stal sie zaulek miedzy szkolna kuchnia a biblioteka, i tam tez Johnny zdal relacje z ostatnich wydarzen, a raczej z ostatnich przezyc zwiazanych z nimi.
— Duchy — ocenil Yo-less, gdy Johnny skonczyl.
Technicznie Yo-less reprezentowal czarna rase.
— Niee… — sprzeciwil sie Johnny troche bez przekonania. — Nie lubia, jak sie ich tak nazywa. Nie wiem zreszta dlaczego. Oni sa… no, po prostu martwi. Moze to tak, jak nazwac kogos kaleka albo glupkiem…
— Politycznie niewlasciwe — mruknal Yo-less. — Czytalem o tym.
— To jak chca byc nazywani? — spytal Wobbler. — Obywatelami w wieku pozyciowym?
— Moglbys sie bardziej postarac — prychnal Yo-less.
— To jak? Pionowo poszkodowani?
— Co?! — zdumial sie Yo-less.
— Przeciez sa zakopani, nie?
— A moze zombi? — ozywil sie Bigmac.
— Zeby byc zombi, musisz miec cialo — wyjasnial mu cierpliwie Yo-less. — Zombi nie jest tak naprawde martwy, tylko napojony tym tajnym koktajlem voodoo. No, tym z ryb, korzeni i czegos jeszcze. Wtedy staje sie zombi.
— A dokladniej? — zainteresowal sie Bigmac.
— Co „dokladniej”?
— Co jest w tym napoju?
— Skad mam wiedziec? Jakies ryby, korzenie i cos.
— Przejedz sie tam, gdzie jest voodoo, to bedziesz wiedzial — zaproponowal Wobbler.
— On powinien wiedziec bez jezdzenia. — Bigmac wskazal na Yo-lessa.
— A to dlaczego? — zdziwil sie wskazany.
— Bo jestes czarny, nie? A voodoo wymyslili Murzyni.
— A co ty wiesz o druidach? — spytal spokojnie Yo-less.
— Nic — przyznal uczciwie Bigmac. — A co to bylo?
— Niewazne, ale oni byli biali.
— Nie szkodzi. Podejrzewam, ze twoja mama wie. — Bigmac byl wyjatkowo uparty.
— Bym sie zdziwil. Moja mamuska spedza w kosciele wiecej czasu niz papiez. I na niczym wiecej sie naprawde nie wyznaje. No, moze poza udzielaniem ofiarom pierwszej pomocy…
Bigmac nic juz nie powiedzial, doskonale pamietajac wieczor, do ktorego nawiazywal Yo-less.
— Moze przestalibyscie sie wyglupiac — zirytowal sie Johnny. — Ja ich naprawde widzialem!
— Moze z twoimi oczami jest cos nie tak? — zastanawial sie Yo-less. — Moze bys poszedl do okulisty albo wzial kropelki…
— Kiedys widzialem taki stary film o facecie, co mial rentgena w oczach. — Bigmac ozywil sie powtornie. — Mogl, jak chcial, widziec rozne rzeczy.
— Przez ubranie tez? — tym razem ozywil sie Wobbler.
— Tego to nie pokazywali — przyznal ze smutkiem Bigmac.
I rozmowa zeszla na zmarnowane talenty.
— Moze byscie przyjeli do wiadomosci, ze ja przez nic nie widze — powiedzial w koncu dobitnie Johnny. — Ja tylko widze ludzi, ktorych inni nie widza.
— Moj wujek tez widzial rzeczy, ktorych inni nie widzieli — oswiadczyl Wobbler. — Zwlaszcza w sobote w nocy.
— Ja mowie powaznie! — warknal Johnny.
— On tez mowil, jak wytrzezwial — odparl rownie powaznie Wobbler.
— A poza tym tez powaznie mowiles, ze widziales w swoim akwarium potwora z Loch Ness — przypomnial Bigmac.
— Dobra, ale…
— To pewnie byl zwyczajny plezjozaur. — Yo-less najwyrazniej lekcewazyl ow przypadek. — Jakby wyginal razem z reszta siedemdziesiat miliardow lat temu, nie byloby teraz problemu. Nie ma sie czym podniecac.
— Tak, ale…
— A potem tez powaznie widziales zaginione miasto Inkow — przypomnial Wobbler.
— Znalazlem je w koncu, nie?
— Znalazles, tylko ono nie bylo zaginione, a bylo za Tesco, a to nie to samo — przypomnial Yo-less. — Reszta mniej wiecej sie zgadza.
Bigmac westchnal.
— Wszyscy macie swira — ocenil.
— Moze mam swira, a moze mi sie przywiduje — zgodzil sie Johnny. — Przekonamy sie po lekcjach.
— Coz… — zaczal Wobbler i zamilkl.
— Chyba sie nie boisz? — Johnny uzyl argumentu, ktory musi zadzialac. — Co prawda dales noge, kiedy Alderman wyszedl…
— Nie widzialem zadnego Aldermana i sie nie balem! — oburzyl sie Wobbler. — Chcialem sie z toba poscigac.
— Patrzcie, ludzie! — sapnal z uznaniem Johnny. — To ci sie konkursowe udalo mnie nabrac.
— Czego niby mialbym sie bac? — zaperzyl sie Wobbler. — Ogladalem „Noc zywych trupow” trzy razy. Ze stop-klatka.
— W takim razie przyjdziesz — zdecydowal Johnny. — Wszyscy przyjdziecie. Po szkole.
— Po „Dynastii” — poprawil go Bigmac.
— Sluchaj no, to jest chyba wazniejsze od glupiego… — zaczal Johnny.
— Moze i glupiego, ale wszyscy na to patrza i jak sie nie oglada, to potem nie ma o czym z nikim rozmawiac — poparl Bigmaca Wobbler.
— No dobrze, po „Dynastii” — ustapil Johnny.
— A potem obiecalem bratu, ze mu pomoge zaladowac furgonetke — dodal Bigmac. — No… to znaczy on powiedzial, ze mi nogi z dupy powyrywa, jak mu nie pomoge.
— A ja musze sie zajac zadaniem domowym z geografii — wlaczyl sie Yo-less.
— Przeciez nic nie zadali?!
— Nie, ale esej o lasach tropikalnych moglby mi ladnie poprawic srednia.
Tekst ten dla kazdego, kto nie znal Yo-lessa, bylby zaskakujacy. Dla tych, ktorzy go znali, byl czyms zupelnie normalnym. Yo-less po prostu taki byl: nosil mundurek, choc to juz nie byl mundurek. W praktyce bowiem nikt poza Yo-lessem go juz nie nosil. Jak slusznie zauwazyl Wobbler, teraz mundurek to dzinsy i T-shirt, bo wszyscy w tym chodza. Wobec tego Yo-less powinien zostac ukarany za brak praktycznie obowiazujacego szkolnego uniformu.
— W takim razie — westchnal Johnny — spotkajmy sie kolo szostej pod blokiem Bigmaca. — To i tak w poblizu cmentarza.
— Ale wtedy juz sie bedzie sciemniac — zauwazyl Wobbler.
— No to co? Przeciez sie nie boisz — przypomnial Johnny.
— Kto? Ja? Bac sie? Tez cos. Bac sie…
Jesli chodzi o liste miejsc wzbudzajacych strach, zwlaszcza po zmroku, to wiezowiec imienia Joshuy N’Clementa plasowal sie znacznie wyzej niz zwykly cmentarz. I to w zgodnej opinii wiekszosci mieszkancow Blackbury. Nieboszczyk, jakkolwiekby byl zlosliwy, nie mogl czlowieka pobic i obrabowac.
Pierwotnie wiezowiec mial nosic imie sir Aleca Douglasa, potem Harolda Wilsona, a w koncu nowa rada ochrzcila go imieniem Joshuy Che N’Clementa, bedacego wowczas slynnym bojownikiem o wolnosc, ktory skonczyl jako prezydent jakiejs (wyzwolonej przez siebie) bananowej republiki. Po krotkim okresie rzadow stal sie eksbojownikiem o wolnosc i eksprezydentem, i znalazl sie gdzies w Szwajcarii. Stan ten trwal do chwili obecnej. Podobnie zreszta jak upor jego rodakow pragnacych w bezposredniej rozmowie uzyskac od niego odpowiedzi na szereg pytan zaczynajacych sie od nastepujacego: „Co sie stalo z dwustoma milionami dolarow, bo myslelismy, ze je mamy, i jakim cudem twoja zona ma siedemset kapeluszy?”
W tysiac dziewiecset szescdziesiatym piatym pisano o nim jako o „zapierajacym dech, dynamicznym polaczeniu pustki i materii, majestatycznym w swej bezkompromisowej prostocie”. Ma sie rozumiec, pisano tak o budynku, nie o N’Clemencie. Od tego czasu pisano o nim wiele — najczesciej w „Blackbury Guardian” — i to zdecydowanie mniej pochlebnie. Wciaz zreszta zapieral dech z dwoch powodow: po pierwsze windy przestaly dzialac krotko po oddaniu go do uzytku (konkretnie od tysiac dziewiecset szescdziesiatego szostego — wtedy ostatecznie zdecydowaly, ze boja sie wyjechac z piwnicy), po drugie nawet w cieple i bezwietrzne dni po korytarzach hulaly przeciagi co sie zowie. Zastrzezenia zreszta bywaly najrozmaitszej natury: wilgoc, zimno, wypadanie okien (nie zawsze z futrynami) czy szalejace po bloku gangi. Ulubionym zajeciem tychze byly wyscigi na wozkach sklepowych po korytarzach („ekscytujaco brutalnych w nie wygladzonym betonie”), a gdy wozek odmawial dalszej wspolpracy, spychano go z dachu na cos, co w teorii mialo byc klombem. Stalo sie zas cmentarzyskiem zagubionych wozkow.
Na korytarzach dominowaly dwa zapachy w zaleznosci od tego, czy wyznaczony przez rade dozorca-komandos odwazyl sie posprzatac czy tez nie. Poniewaz dozorcy tez miewaja instynkt samozachowawczy, najczesciej czuc bylo ten drugi.
Zdecydowanie nikt nie lubil wiezowca. Istnialy natomiast dwie szkoly, co z nim zrobic. Pierwsza glosila, ze nalezy ewakuowac mieszkancow i go wysadzic, druga, ze po prostu wysadzic. Zwolennikami pierwszej byli mieszkancy budynku, zwolennikami drugiej ich sasiedzi.
To, ze postawiono go na otwartym placu, ktory mial zostac zazieleniony, a zostal zasmiecony, nie przysparzalo mu dobrej opinii.
— Upiorne miejsce — mruknal Wobbler.
— Ludzie musza gdzies mieszkac — przypomnial mu Yo-less.
— Uwazasz, ze ten, co go zaprojektowal, tez tu mieszka? — wtracil sie Johnny.
— Szczerze watpie.
— Oho, jest brat Bigmaca — szepnal Wobbler. — Uwaga! Moze tu byc jeszcze gdzies Clint!
Brat Bigmaca cieszyl sie zasluzona opinia wytatuowanego i cpajacego swira, ktory utrzymywal sie z nie opodatkowanego handlu kradzionym (choc fabrycznym) sprzetem audio-wideo. Do innych jego osiagniec nalezalo wyrzucanie mebli przez okno, gdy sie zloscil, wykonczenie chomika Bigmaca kilka lat temu i posiadanie Clinta. Chomika wykonczyl przypadkiem, probowal bowiem go karmic tym, co sam jadl i pil. Chomik okazal sie nieodporny. Co sie tyczy Clinta, byl to pies usuniety z klubu mieszanych rottweilerow i bulterierow za wyjatkowa wrednosc i agresywnosc.
— Nie ma sie co dziwic, ze Bigmac chce do wojska — stwierdzil powaznie Yo-less.
— Ma nadzieje, ze na pierwsza przepustke przyjedzie z bronia — dodal Wobbler.
— Jakby przyjechal czolgiem, to moze by sie skonczyly problemy z tym budynkiem — dokonczyl w zamysleniu Johnny.
Furgonetka brata Bigmaca parkowala tam, gdzie teoretycznie bylo miejsce do mycia i suszenia pojazdow. Nikomu to nie robilo roznicy, jako ze i tak byla jedynym nie kradzionym pojazdem w okolicy. Kazde drzwi, podobnie jak maske, miala w kolorze odmiennym niz reszta karoserii, a teraz do kolumny kierownicy miala jeszcze przykutego Clinta. To ostatnie ze wzgledu na ladunek.
— Dziwne — stwierdzil nagle Johnny. — Jak sie nad tym zastanowic, to naprawde dziwne…
— Co mianowicie? — spytal Yo-less.
— Zobaczcie: duzy, przestronny cmentarz dla zmarlych i gniezdzacy sie na kupie zywi w czyms takim… Cos sie komus chyba pomylilo…
W drzwiach wyjsciowych pojawil sie Bigmac, z trzema pudlami wideo w objeciach. Zatargal je do furgonetki, wlozyl i rozejrzal sie szybko.
— Czesc, chlopaki.
— Brat gdzie?
— Na gorze. Idziemy.
— Zanim znajdzie sie na dole, masz na mysli — dodal Wobbler.
— Zamknij sie i gazu!
Wiatr szumial w topolach i szeptal miedzy nagrobkami.
— Nie wiem, czy to jest w porzadku — odezwal sie Wobbler, gdy dotarli do glownej bramy.
— Krzyzy to tu masz az za duzo — zwrocil mu uwage Yo-less.
— Moze, ale jestem ateista.
— No to nie powinienes wierzyc w duchy…
— Obywateli w wieku pozyciowym — poprawil go Bigmac.
— Bigmac — powiedzial nagle dziwnie miekko Johnny.
— Tak?
— Co tam sciskasz za plecami?
— Nic! Zupelnie nic.
Wobbler sprawdzil podejrzane miejsce.
— Kawal zaostrzonego drewna — zameldowal. — I mlotek.
— Bigmac!
— No co? Nigdy nic nie wiadomo…
— Zostaw to! Tu i teraz!
— No juz dobrze. Skoro tak ci na tym zalezy.
— Poza tym kolek jest na wampiry, nieuku — westchnal zrezygnowany Yo-less. — Nie na duchy…
— A co jest na duchy? — zainteresowal sie Wobbler.
— Sluchajcie! To zwykly cmentarz — jeknal Johnny. — To nie Transylwania! Tu sa tylko zmarli. Kiedys przestrzegali prawa i zyli jak porzadni ludzie, dlaczego teraz nie maja zachowywac sie jak porzadni zmarli? Nie dajmy sie zwariowac! Wobbler, jakby tu byli pochowani zywi, to bys nie mial oporow, nie?
Poniewaz nikt nie znalazl na to kontrargumentu, ruszyli dalej Droga Polnocna.
Zadziwiajace, jak dzwieki niknely na cmentarzu. Od drogi oddzielaly ich jedynie drzewa i zarosniete tory, ale odglosy ulicy byly przytlumione, jakby znalezli sie pod grubym kocem. Cisza byla wszechobecna i przytlaczajaca. Chwilami wydawalo sie, ze cisza halasuje.
Na jednym z drzew zakrakala wrona (albo kruk — zaden z nich nie byl zbyt mocny w ornitologii). Krakanie zreszta tez nie przerwalo ciszy, raczej ja podkreslilo.
— Jak tu cicho i spokojnie… — mruknal Yo-less.
— Cicho jak w grobie — dodal Bigmac. — Hi, hi.
— To nie byl najlepszy dowcip twojego zycia — stwierdzil z pretensja Wobbler.
— W dzien duzo ludzi tu spaceruje — powiedzial ni z tego, ni z owego Johnny. — Park jest z drugiej strony miasta, a tu wszedzie rosnie trawa, krzewy, drzewa…
— Srodowisko naturalne — podpowiedzial Yo-less. — I pewnie jakas ekologia do tego — dodal Johnny.
— Hej, spojrzcie na ten grob — ozywil sie Wobbler.
Spojrzeli.
Grobowiec byl z czarnego marmuru, podobnie jak otaczajace go aniolki, Madonna i portal nad wejsciem. Przy drzwiach (z klodka) znajdowalo sie okienko z fotografia i mosiezny napis:
Nawet wsrod grobowcow bylo to zjawisko porownywalne do rolls-royce’a wsrod samochodow.
— To sie nazywa grob — przyznal Bigmac.
— Na co komu taki portal? — zdziwil sie Wobbler.
— Na pokaz — uswiadomil go Yo-less. — Pewnie jeszcze ma z tylu nalepke: „Moj drugi grob to porsche”.
— Yo-less! — jeknal Johnny. — Zachowuj sie!
— Prawde mowiac, uwazam, ze zachowal sie calkiem zabawnie — odezwal sie pan Vicenti.
Johnny odwrocil sie. Powoli.
O nagrobek opieral sie mezczyzna w eleganckim czarnym smokingu z gozdzikiem w klapie. Mial czarne, przylizane wlosy i wygladal nieco szarawo, jakby swiatlo nan zle padalo.
— Moglbym sie dowiedziec, na czym wlasciwie polega ten dowcip? — spytal z nienaganna uprzejmoscia pan Vicenti.
— Hmm… pelno jest teraz takich nalepek na samochody „Moj drugi woz to porsche” — wyjasnil Johnny. — Na jakims zardzewialym wraku to nawet smiesznie wyglada. Tutaj nie bardzo pasowalo.
— Porsche, jak rozumiem, to marka samochodu?
— Drogiego i ekskluzywnego. To nie byl najlepszy zart i Yo-less powinien to wiedziec.
— Nie kazdy zart jest zawsze dobry. Wiem cos o tym, bo w starym kraju zajmowalem sie sztuczkami magicznymi. Glownie z golebiami i glownie dla dzieci — wyjasnil pan Vicenti. — Zawsze lubilem zarty.
— W starym kraju…?
— W kraju zywych.
Pozostala trojka przygladala sie Johnny’emu tylez uwaznie, co podejrzliwie.
— Przestan sie wyglupiac! — odezwal sie Wobbler. — Tam… tam nikogo nie ma!
— Zajmowalem sie takze ucieczkologia — dodal pan Vicenti, odruchowo wyciagajac jajko z ucha Yo-lessa.
— Johnny, gadasz z powietrzem — poinformowal go Yo-less.
— Ucieczkologia? — zdziwil sie Johnny.
— Czym? — zdziwil sie jeszcze bardziej Bigmac.
— Uciekaniem z roznych miejsc i sytuacji — wyjasnil pan Vicenti, rozbijajac jajko, z ktorego wylecial duch golebia i znikl wsrod drzew. — Worki, kajdanki, lancuchy to moja specjalnosc. Podobnie jak Houdini, tylko w polprofesjonalny sposob. Najlepszy moj numer to ucieczka pod woda z zaplombowanego worka z szesciometrowym lancuchem i trzema parami kajdanek.
— Ile razy sie to panu udalo? — Johnny byl pod wrazeniem.
— Prawie raz.
— Dobra, nikogo nie nabrales, to skoncz z tym — zniecierpliwil sie Wobbler. — Czas wracac.
— Zamknij sie laskawie, zaczyna byc interesujaco — poinformowal go Johnny.
Od dluzszej chwili wokol rozlegal sie coraz glosniejszy szelest, jakby ktos szedl po suchych lisciach, tyle ze bardzo, bardzo powoli.
— A ty jestes Johnny Maxwell — dodal pan Vicenti. — Alderman opowiedzial nam o tobie.
— Nam?
Szuranie przybralo na sile.
Johnny rozejrzal sie.
— On sie nie wyglupia — ocenil Yo-less. — Spojrzcie na jego mine!
Johnny tymczasem usilowal sobie wmowic, ze nie moze sie bac.
Srednio mu to wychodzilo.
Slonce skrylo sie za topolami, nad ziemia unosila sie cienka warstwa mgly, a przez nia powoli nadchodzili zmarli.
I to, ze pare lat temu wiekszosc z nich zyla, byla dziadkami i strzygla ogrodki, i ze na dobra sprawe nie mial najmniejszych powodow do obaw, absolutnie niczego nie zmienialo…