Oddzial w defiladowym szyku wykonal przepisowe „w prawo zwrot” i rowniutko trzymajac krok, maszerowal dalej.
Zaskoczony ich mlodym wygladem Johnny spojrzal na Atkinsa — ten tez wygladal jak na slynnej fotografii. Rzesko wstal, nalozyl kapelusz mundurowy i pomaszerowal w strone ulicy. Przy krawezniku odwrocil sie i zasalutowal — zmarlym i Johnny’emu.
A potem, gdy oddzial go mijal, zajal zgrabnie miejsce w szeregu i pomaszerowal wraz z nimi. Wydawalo sie, ze nie maszeruja szybko, ale po paru sekundach nie pozostal po nich nawet slad ducha.
— Wraca do Francji — powiedzial niespodziewanie dla samego siebie Johnny.
Weteran mowiacy cos caly czas zamilkl nagle.
— Co mowiles, chlopcze? — spytal po chwili.
— Tommy Atkins. Wraca do Francji.
— Skad wiesz?
Dopiero w tym momencie Johnny zrozumial, ze mowi na glos.
— No…
— Chyba pielegniarka ci powiedziala — usmiechnal sie przedstawiciel British Legion. — Tak polecil w testamencie… Chcesz chusteczke?
— Co?… a, nie, mam wlasna. — Johnny otarl mokre nie wiedziec czemu oczy i dodal: — Mowila o tym.
— Zawozimy go w tym tygodniu. Zostawil mape z dokladnymi instrukcjami. — Wojskowy poklepal pudelko zawierajace prochy T. Atkinsa. — Chcial, by rozrzucono jego prochy bez zadnej ceremonii…
— Tam… gdzie zgineli pozostali?
— Wlasnie. Caly czas ich wspominal…
— Przepraszam…
— Tak?
— Jestem John Maxwell, czy moglbym poznac panskie nazwisko?
Zapytany wyprostowal sie i podal mu dlon.
— Ronald Atterbury.
Uscisneli sobie prawice.
— Jestes wnukiem Artura Maxwella? — spytal mezczyzna. — Pracowal w fabryce butow. Tam sie poznalismy…
— Mam pytanie… — Johnny z gory znal odpowiedz, ale by ja uslyszec, musial wpierw zapytac. — Czy jest pan krewnym sierzanta Atterbury? Z tego batalionu…
— Byl moim ojcem.
— Aha.
— Nigdy go nie widzialem. Ozenil sie z moja matka krotko przed wyruszeniem na front. Wtedy takie rzeczy byly normalne. Nigdy nie wrocil… Przepraszam, ze pytam, ale czy ty przypadkiem nie powinienes byc w szkole, mlodziencze?
— Nie.
— Doprawdy?
— Powinienem byc tutaj, jestem tego absolutnie pewien — oswiadczyl stanowczo Johnny. — A do szkoly i tak musze wkrotce isc. Dziekuje za rozmowe.
— Mam nadzieje, ze nie straciles zadnej waznej lekcji.
— Historie.
— To wazny przedmiot.
— Moge jeszcze o cos spytac?
— Naturalnie.
— Odznaczenia Tomm’ego Atkinsa… byly za cos specjalnego?
— To medale za kampanie. Zolnierze dostaja je za to, ze wzieli w nich udzial i przezyli. On przeszedl caly szlak tej wojny, do samego konca. I nawet nie zostal drasniety.
Johnny bez slowa ruszyl ku bramie. Byl swiadkiem czegos waznego i to jako jedyny zyjacy. Cos sie tu odbylo i to wlasciwie. Tego byl pewny.
Odwrocil sie, gdy doszedl do ulicy — pan Atterbury wciaz siedzial na lawce, wpatrujac sie w drzewa, jakby ich nigdy wczesniej nie widzial. Jakby przez nie mogl widziec cala droge do Francji.
Johnny zawahal sie, a potem zawrocil.
— Nie! — rozleglo sie tuz za nim.
Rad nie rad odwrocil sie wiec ponownie.
Na przystanku autobusowym, pod wiata, siedzial pan Vicenti. Wygladal tak, jakby nawiedzil ten przystanek.
— Chcialem tylko…
— Wiem. I co bys mu powiedzial? Ze ich widziales? To by niczego nie zmienilo. Moze on tez ich widzial… albo tak mu sie zdawalo.
— No coz…
— To sie nie uda.
— A gdybym…
— Gdybys zrobil cos takiego kilkaset lat temu, oddano by cie katu albo spalono za czary. Gdybys zrobil to sto lat temu, zamknieto by cie w szpitalu dla umyslowo chorych. Co zrobia teraz, nie wiem, ale wiem, ze nie bedzie to mile.
Johnny odprezyl sie — ochota na wprowadzenie zamiaru w czyn przeszla mu jak reka odjal.
— Pewnie pokazaliby mnie w telewizji — ocenil, ruszajac w dalsza droge.
— To nie byloby wskazane. — Pan Vicenti tez ruszyl, tyle ze jego stopy nie przy kazdym kroku dotykaly chodnika.
— Chodzi o to, ze jesli moge spowodowac, by ludzie zobaczyli…
— Moze — przerwal mu pan Vicenti — ale wytlumaczenie czegos ludziom to ciezka i dluga praca przewaznie konczaca sie fiaskiem… o, przepraszam… — Szarpnal gwaltownie ramieniem, jakby go cos ugryzlo, i wyciagnal spod fraka pare golebi. — Jestem pewien, ze one gdzies tam sie legna — mruknal, obserwujac, jak odlatuja i znikaja. — Co zamierzasz teraz?
— Dojsc do szkoly. I prosze nie mowic, ze to wazne!
— Przeciez nic nie mowie.
Dotarli do glownej bramy cmentarza.
— Pojutrze zaczna nas rozbierac — powiedzial cicho pan Vicenti.
— Przykro mi… jak mowilem, chcialbym cos zrobic, ale…
— Byc moze juz to zrobiles.
Johnny westchnal.
— Jak zapytam, co pan ma na mysli, to uslysze, ze to dosc trudno wytlumaczyc, tak?
— Tak sadze. Chodz, to ci sie moze spodobac.
Na cmentarzu nie bylo zywego ducha, martwego zreszta tez. Nawet wrona sobie poleciala (o ile to nie byl kruk).
Natomiast od strony kanalu dobiegaly odglosy radosnej wrzawy.
Zmarli plywali. Nie wszyscy, ma sie rozumiec. Najbardziej plywala pani Liberty, w kostiumie siegajacym od szyi do kolan i, ma sie rozumiec, w kapeluszu.
Alderman siedzial na brzegu w podkoszulku i szelkach, na ktorych bez problemu mozna by zacumowac motorowke. Johnny przez chwile zastanawial sie, jak oni sie przebieraja i czy odczuwaja zmiany temperatury, ale doszedl do wniosku, ze to wszystko pewnie jest kwestia przyzwyczajenia. Jak sie pomysli, w co sie jest ubranym, to sie w tym… jest.
Naturalnie, gdy nurkowali, nie bylo zadnego plusku czy rozbryzgu, bylo natomiast drobne migotanie, jakby ktos wrzucil drobny kamyk, od ktorego na powierzchni tworzyly sie niewielkie kola. No i gdy sie wynurzali, nie byli mokrzy. Wychodzilo na to, ze kiedy cialo astralne (czyli duch) wskakiwalo do wody, w efekcie nie duch stawal sie mokry, tylko woda przesiaknieta duchem.
Nieopodal pan Fletcher, Solomon Einstein i kilku innych skupili sie wokol wraku odbiornika telewizyjnego lezacego na brzegu.
— Co oni robia? — zainteresowal sie Johnny.
— Probuja go uruchomic — poinformowal go pan Vicenti.
Tego bylo juz za wiele i Johnny parsknal smiechem. Z kineskopu zostalo wspomnienie, a w drewnianej obudowie oprocz garsci zardzewialych czesci znajdowala sie jedynie zielona trawa.
— Przeciez to niemozli… — zaczal i urwal.
W telewizorze cos pstryknelo, zatrzeszczalo i na ekranie, ktorego nie bylo, ukazal sie obraz. Jasny, ostry, bez zaklocen i w doskonalych kolorach.
Pan Fletcher wstal i uroczyscie uscisnal dlon Solomona Einsteina.
— Kolejny udany mariaz zaawansowanej teorii z wiedza praktyczna — oznajmil.
— Krok we wlazdziwa strone — uznal wlasciciel siwego afro.
Johnny’ego nagle olsnilo.
— To duch telewizora?
— Sprytny mlodzian — pochwalil Solomon Einstein.
Johnny ostroznie zajrzal do obudowy: oprocz zardzewialych elementow i trawy bylo tam jeszcze sporo mokrych lisci. Nad tym wszystkim jednak unosil sie perlowy zarys kompletnego telewizora, a raczej jego wnetrza, radosnie pomrukujacy i dzialajacy bez pradu. To znaczy na pierwszy rzut oka bez pradu, bo wlasciwie kto normalny wie, gdzie sie podziewa prad, gdy zgasi sie swiatlo.
Wstal, bedac pod wrazeniem osiagniec duetu teoretyk-praktyk, i wskazal na zielonkawa powierzchnie kanalu, o konsystencji zdecydowanie gestszej niz woda.
— Gdzies tam lezy stary ford capri. Wobbler twierdzi, ze widzial, jak go tam wrzucano.
— Nalezaloby sie tym zajac — ucieszyl sie pan Fletcher. — Silnik spalinowy od dawna wymaga sporych usprawnien.
— Zaraz… przeciez maszyny nie sa zywe — zastanowil sie Johnny. — To jak moga istniec ich duchy?
— Moze i nie sa zywe, ale izdnieja — stwierdzil Einstein. — Od momentu do momentu sa. Nalezy wiedz znalezdz wlazdziwy moment, tak?
— Cos mi to traci okultyzmem… — baknal Johnny.
— Jakim okultyzmem?! To fizyka! A raczej metafizyka, od greckiego meta, czyli „poza”, i physike, czyli… uhm…
— Fizyka — podpowiedzial pan Vicenti.
— Wlasnie!
— Nic sie nigdy nie konczy. Nic tak naprawde nigdy nie przestaje istniec — powiedzial Johnny i najbardziej to stwierdzenie zaskoczylo jego samego.
— Idealnie! — ucieszyl sie Solomon. — Jezdes fizykiem?
— Ja?! — zdumial sie Johnny. — Pojecia nie mam o naukach scislych.
— Cudownie! Masz doskonale kwalifikacje.
— Przepraszam, ze jak?
— Ignorancja to podztawowa zaleta. Bez niej nie ma mowy o tym, by ktoz mogl zie czegoz nauczydz!
Pan Fletcher zajal sie dostrojeniem odbiornika, wybierajac kanaly duchem przelacznika.
— Chyba dobrze — ocenil, przygladajac sie czemus, co wygladalo jak hiszpanski program. — Prosimy tutaj, panie i panowie!
— O, interesujace! — Pani Liberty przebrala sie w mgnieniu oka, co za zycia nigdy jej sie nie udalo. — Miniaturowy kinematograf?
Kiedy Johnny po mniej wiecej pieciu minutach zrobil w tyl zwrot, wszyscy byli przed telewizorem, spierajac sie zawziecie, ktory kanal ogladac.
Naturalnie wszyscy poza panem Grimmem, ktory stal z boku ze starannie zlozonymi rekoma i obserwowal ich z pelnym potepienia wyrazem twarzy.
— Beda przez to klopoty — zawyrokowal. — To jawne nieposluszenstwo. To kontakty ze swiatem fizycznym!
Przy normalnym oswietleniu Johnny dostrzegl, ze pan Grimm ma niewielki wasik i okulary, o soczewkach przypominajacych denka od butelek. Dotad widywal go o zmroku, totez te szczegoly umknely jego uwagi.
— Beda klopoty — powtorzyl pan Grimm. — I to bedzie twoja wina, Johnie Maxwell, bo to ty doprowadziles ich do tego stanu. Czy tak powinien sie zachowywac uczciwy zmarly?
— Panie Grimm… — odezwal sie niespodziewanie Johnny. — Kim pan jest?
— Nie twoj interes.
— Moze i nie, ale jestem ciekaw. Wszyscy o sobie mowia, a…
— Tak sie sklada, ze wierze w skromnosc. Wierze tez, ze zycie powinno sie traktowac powaznie i zachowywac wlasciwie. I z pewnoscia nie zamierzam poddawac sie tak nieodpowiedzialnym zachowaniom, jakie widac na brzegu.
— Nie o to mi… — zaczal Johnny i umilkl, bowiem pan Grimm odwrocil sie sztywno i wrocil do swego grobu wsrod drzew.
Siadl na nagrobku i spojrzal z nagana na Johnny’ego.
— Z tego nic dobrego nie wyniknie! — zapowiedzial.
Johnny oswiadczyl, ze mial wizyte u specjalisty. Zazwyczaj to nauczycielom wystarczalo. Jesli ktos nie mial tych wizyt zbyt czesto, nie zadawali wiecej pytan. Johnny miewal je rzadko.
Na przerwie Wobbler oglosil nowiny:
— Moja mamuska twierdzi, ze wieczorem w ratuszu ma byc duze spotkanie w sprawie cmentarza. Ma byc telewizja i wszystko.
— To nic nie da — skrzywil sie Yo-less. — Takich spotkan bylo juz iles, i co? I nic. A teraz to juz jest za pozno, zeby cokolwiek zmienic.
— Sie pytalem o budowanie roznych rzeczy na cmentarzach — Wobbler jeszcze nie skonczyl. — Mama twierdzi, ze najpierw musi przyjsc ksiadz i przeswiecic teren. To musi byc ciekawe.
— Przeswiecic to ja cie zaraz moge, ofiaro! — jeknal Yo-less. — Odswiecic! Dobrze, ze ci sie nie pomylilo ze „zbezczeszczeniem”, wtedy tez robia msze, tylko czarna, z kozlem, ofiara i diablem.
— A moze… — Wobbler nie tracil nadziei — moze mi sie faktycznie pomylilo.
— Z tym ostatnim na pewno nie!
— Pojde tam — zdecydowal Johnny. — Wy tez powinniscie.
— To i tak nic nie da — ostrzegl Yo-less.
— Da — uparl sie Johnny.
— Sluchaj, uparciuchu: cmentarz jest sprzedany. I tego nic nie zmieni, obojetnie ile by bylo gadania.
— Mimo to trzeba tam byc — Johnny nie mial pojecia dlaczego, ale mial pewnosc, ze tak jest: to bylo wazne.
— A ten… beda jakies… wiatry bladzace? — spytal ostroznie Bigmac.
— Skad mam wiedziec? — zdumial sie Johnny. — Chociaz watpie: oni ogladaja telewizje.
Pozostali wymienili znaczace spojrzenia.
— Zmarli ogladaja telewizje? — upewnil sie Wobbler.
— Wlasnie tak, nie wysilajcie sie na komentarz. Nie ja to wymyslilem. Uruchomili stary telewizor, siedza i ogladaja.
— Znam gorsze sposoby marnowania czasu — przyznal Wobbler. — Choc nieduzo…
— Watpie, zeby dla nich czas byl tym samym co dla nas… — mruknal Johnny.
— A propos czasu. — Yo-less przestal podpierac sciane. — Watpie, zeby jutro byl najlepszy czas na paletanie sie po cmentarzach.
— Dlaczego? — spytal Bigmac.
— A wiesz, co jest jutro?
— Sroda — odparl zgodnie z prawda Bigmac.
— Halloween! — poprawil go Wobbler. — I wszyscy jestescie zaproszeni! Do mnie, pamietajcie!
— Aha! — ucieszyl sie Bigmac.
— Podstawa jest niesamowicie wrecz prosta — wyjasnil pan Fletcher. — Malutki punkt swiatla przelatujacy tam i z powrotem wewnatrz szklanej butli. W zasadzie to lampa elektronowa jest latwiejsza do kontrolowania niz fale dzwiekowe…
— Przepraszam — wtracila pani Liberty — ale gdy pan stoi przed ekranem, obraz sie rozmazuje.
— Prosze o wybaczenie — baknal pan Fletcher, odskakujac pospiesznie. Spokojniej juz odszedl na bok, siadl i spytal: — I co teraz?
Zmarli, usadowieni w rzedach, wpatrywali sie zafascynowani w ekran.
— Mam strescic, co do tej pory bylo, czy jak? — zdziwil sie William Stickers.
— Przyznaje, ze inaczej wyobrazalem sobie Australie — rzekl Alderman. — Wiecej kangurow, a mniej mlodych kobiet w niestosownych ubiorach.
— Mnie tam to nie przeszkadza — stwierdzil Stickers. — Zdecydowanie wole mlode kobiety od kangurow.
— Panie Stickers! Wstydzilby sie pan: jest pan martwy!
— Ale mam dobra pamiec, pani Liberty.
— Och, zkonczylo zie — westchnal Solomon Einstein, gdy na ekranie pojawila sie lista plac. — I patrzcie panstwo, dalej nidz nie wiadomo.
— To sie nazywa serial — poinformowala pani Liberty. — Ten jegomosc w telewizorze mowil, ze jutro bedzie nastepny odcinek. Musimy go ogladac! Koniecznie.
— Robi sie ciemno — zauwazyl siedzacy z tylu pan Vicenti. — Czas wracac.
Odruchowo wszyscy spojrzeli w strone cmentarza.
— Jesli chcemy, naturalnie — dodal z lekkim usmiechem.
Cisze przerwal Alderman:
— Coz… niech mnie szlag trafi, jezeli teraz tam wroce.
— Thomasie Bowler! — upomniala go pani Liberty.
— Co? Jak czlowiek po smierci nie moze sobie poklac, to ja mam dosc. Szlag! Cholera! Wiecie, o co mi chodzi: telewizja, radio, ciagle cos sie dzieje. Swiat idzie naprzod i nie widze powodu, dla ktorego mamy sie cofac albo stac w miejscu. To nudne. Nie wracam. W zyciu!
— Przeciez pan nie zyje?!
— Teraz sie tak mowi: „za nic na swiecie”, pani Liberty — poinformowal ja scenicznym szeptem William Stickers.
— Alez… pozostanie tam, gdzie nas umieszczono, jest wlasciwe — obruszyla sie pani Liberty. — Musimy tam pozostac…
— Hmm — to byl pan Grimm.
Zmarli spojrzeli na niego niepewnie.
— W pelnej rozciaglosci sie z pania zgadzam — powiedzial Grimm.
— O, witaj, Eryku — baknal chlodno Alderman.
Eryk Grimm skrzyzowal dlonie na piersiach i usmiechnal sie. Od tego usmiechu nawet martwym zrobilo sie zimno. I nieswojo. I jakos tak strasznie.
— Moze byscie tak posluchali sami siebie — zaproponowal pan Grimm. — Jestescie martwi! Zachowujcie sie wiec, jak na martwych przystalo. Macie swoje lata, to najprostsze chyba rozumiecie. Skonczylo sie! Wszystko sie skonczylo. Wiecie, co sie stanie, jezeli zbyt dlugo nie wrocicie. Strach o tym myslec, prawda? Wiec przestancie sluchac tego nieletniego idioty i zaniechajcie tych wyglupow.
Zmarli robili, co mogli, by mu nie spojrzec w oczy, w czym okulary mowiacego byly wielce pomocne. Kiedy sie jest martwym, pewne rzeczy sie wie, podobnie jak kiedy sie jest zywym, wie sie, jak oddychac. Tym razem chodzilo o swiadomosc, ze nadejdzie ten dzien. I ze trzeba byc przygotowanym. Bedzie ten ostatni wschod slonca i trzeba byc gotowym, by wziac udzial w ciagu dalszym.
Ostatni wschod slonca. Dzien sadu. Mogl to byc kazdy nastepny dzien i trzeba byc przygotowanym na jego nadejscie.
— Malpowanie mlodszych wam nie przystoi — dodal pan Grimm. — Jestesmy martwi, wiec powinnismy tu czekac, jak na uczciwych ludzi przystalo. A nie babrac sie w fizyce czy w czyms zwyczajnym!
— Coz, czekalem juz osiemdziesiat lat — odezwal sie po chwili milczenia Alderman. — Jak to ma byc jutro, to niech sobie bedzie. Mam zamiar sie rozejrzec po swiecie i reszte mam gdzies. Ktos jeszcze ma taka ochote?
— Owszem, ja. — William Stickers wstal.
— Jeszcze ktos?
Podniosla sie polowa siedzacych. Kilku innych rozejrzalo sie i takze wstalo. W panu Grimmie bylo cos takiego, ze chcialo sie byc po przeciwnej niz on stronie.
— Zginiecie! — ostrzegl pan Grimm. — Wiecie, ze tak bedzie! A wtedy bedziecie wedrowac wiecznie i… zapomnicie.
— Mam tu podobno potomkow — przypomnial Alderman.
— Wszyscy mamy — zawtorowala mu pani Liberty. — I wiemy, jakie sa zasady. Pan tez!
Poniewaz zasady byly. Nigdy nie oglaszane glosno, ale wszyscy je znali; tak jak zywi wiedzieli, ze jesli na przyklad cos sie upusci, to to spadnie, a nie dajmy na to odleci. Tyle ze Alderman byl zdecydowany i nieustepliwy niczym bryla betonu.
— I tak sie rozejrze po starych smieciach — mruknal zdeterminowany.
— Po jakich smieciach? — zdziwila sie pani Liberty. — Oni tak teraz mowia na… — zaczal Stickers, ale nie zdazyl dokonczyc.
— Z cala pewnoscia nie chce wiedziec! — Pani Liberty takze wstala. — Co za pomysl!
— Tam jest swiat, ktory pomoglismy kiedys uporzadkowac, i mam ochote zobaczyc, co z tego wyszlo. — Alderman byl uparty.
— W dodatku jak bedziemy trzymac sie razem, to zajdziemy dalej i nikt nie zapomni, kim jest — dodal pan Vicenti.
— Coz, skoro obstajecie przy swoim, to powinien wam towarzyszyc ktos trzezwo myslacy — zdecydowala pani Liberty.
I tak zmarli wymaszerowali w charakterze zorganizowanej wycieczki, kierujac sie w strone srodmiescia. Nad kanalem, a raczej przed telewizorem pozostali tylko pan Fletcher i Solomon Einstein.
— Ciekawe, co w nich wstapilo? — zastanowil sie pan Fletcher. — Zachowywali sie prawie jak zywi.
— Oburzajace! — oznajmil nie wiadomo czemu triumfujacym tonem pan Grimm, zupelnie jakby cudze zle zachowania sprawialy mu satysfakcje.
— Solomon twierdzi, ze przestrzen jest zludzeniem, niemozliwe wiec jest isc dokadkolwiek czy byc gdziekolwiek — dodal pan Fletcher.
Einstein tymczasem zrezygnowal z prob uczesania, czy chocby wygladzenia tego, co mial na glowie, i powiedzial:
— Z drugiej strony przy Cable Street byl calkiem mily pub…
— Tylko zebys nie mial zludzen, ze cie obsluza. — Pan Fletcher usmiechnal sie. — To nie seans spirytystyczny…
— Sam zie obsluze. Zawsze tam bylo milo. Jak zie caly dzien wypychalo lisy, to wieczorem przy piwie bylo tam naprawde milo. Czesto tam przeziadywalem…
— I ty mowiles o iluzjach przestrzeni. — Pan Fletcher potrzasnal glowa. — Mielismy popracowac nad telewizorem. Mowiles, ze nie ma zadnych teoretycznych przeszkod, zebysmy nie mogli…
— Tak sobie myzle, ze dobrze czasem troche zamego ziebie pooszukiwadz… — oznajmil spokojnie Solomon Einstein.
I pozostal jedynie pan Grimm.
Odwrocil sie, wciaz sie przezroczyscie usmiechajac, i ciezko siadl. Zapowiadalo sie dluzsze czekanie.