Johnny wrocil do domu okrezna droga — nie odwazyl sie pojawic na cmentarzu.
Byl sobotni wieczor, nic wiec dziwnego, ze wynikla sprawa Wizyty, o ktorej, prawde mowiac, calkiem zapomnial.
— Powinienes isc — przekonywala go matka, jak zwykle za pomoca tych samych argumentow. — Wiem, ze lubi, jak przychodzisz.
— Nie lubi: calkiem zapomniala, kto ja jestem. Mowi mi Peter, a to przeciez imie taty. A poza tym dlaczego nie przekonujesz dziadka, zeby choc raz sie tam wybral? To w koncu jego zona.
— Twierdzi, ze chce ja pamietac taka, jaka byla. W dodatku w soboty w telewizji nadaja jego ulubione programy rozrywkowe.
— To zaden argument.
— Nie bedziemy tam dlugo…
— Okay. Pojde.
Mniej wiecej dziesiec minut po wyjsciu Johnny’ego zadzwonil telefon. Dziadek jak zwykle wrzasnal: „Telefon!”, nie spuszczajac wzroku z telewizora, ktory od kilku lat stanowil sens jego zycia. Poniewaz nikogo w domu nie bylo, nikt na wrzask nie zareagowal i telefon dzwonil sobie dalej. W koncu, klnac pod nosem, dziadek wstal i podszedl do aparatu. Nie zauwazyl, ze pilot od telewizora zsunal sie miedzy poduszke a boczna sciane fotela, gdzie spedzil najblizsze czterdziesci osiem godzin.
— Tak?… Nie ma go… Jak wyszedl, to go nie ma. Kto… niech mnie… Nigdy! Nadal robisz sztuczki? Cos cie ostatnio nie widywalem w miescie… Ano prawda, sam niewiele wychodze. Jak sie czujesz? Aha: zmarles, rozumiem. Ale wyszedles, zeby zadzwonic, ta nauka to teraz cuda robi. Slychac cie, jakbys byl bardzo daleko… aha, jestes bardzo daleko. Tak, pamietam ten numer, ktory prawie ci sie udal, ten z kajdankami i workiem. Tak… Tak… Dobrze, powiem mu. To milo, ze zadzwoniles. Powodzenia.
Dziadek odlozyl sluchawke, wrocil do pokoju i z powrotem zasiadl przed telewizorem.
Po kilku minutach nagle zmarszczyl czolo, wstal i podejrzliwie obejrzal stojacy w korytarzu telefon.
Sloneczne Akry nie byly zlym miejscem — bylo tam nawet czysto, a obsluga wydawala sie w porzadku. Na scianach wisialy kolorowe obrazy, a w sali telewizyjnej stalo duze akwarium z gupikami, welonami i innym plywajacym drobiazgiem. Mimo to sprawialy bardziej ponure i przygnebiajace wrazenie niz cmentarz.
Skladalo sie na to wiele czynnikow, ale przede wszystkim sposob, w jaki wszyscy sie tu poruszali — w ciszy i bez sladu pospiechu — lub siedzieli przy stolach, czekajac na kolejny posilek, poniewaz nie mieli nic wazniejszego do roboty. Wygladalo to tak, jakby zycie tutaj juz sie skonczylo, smierc jeszcze nie zaczela, jedyne wiec, co wszystkim pozostalo, to czekac.
Babcia wiekszosc czasu spedzala przed telewizorem albo przed begoniami u siebie w pokoju. Przynajmniej jej cialo, bo gdzie przebywal jej umysl, tego nikt nie byl pewien. Czasami byl na miejscu, a czasami dryfowal tak daleko, ze sladu po nim nie bylo.
Jak zwykle rozmowa, a raczej przemowa matki do babci zaczela wpedzac Johnn’ego w depresje. Byla dokladnie taka sama jak tydzien temu, tydzien wczesniej i jeszcze tydzien przedtem. Zrobil wiec to co zwykle, czyli wyszedl na korytarz i podszedl do drzwi prowadzacych do ogrodu. Z braku konkretnego zajecia zaczal sie zastanawiac nad ostatnimi wydarzeniami.
W szkole nigdy o duchach nie mowili, a nie znal nikogo z podobnymi doswiadczeniami (nawet ze slyszenia). Wlasciwie dlaczego to jemu przytrafialy sie takie dziwne historie — naprawde mu na tym nie zalezalo. Nie staral sie, a jakos tak wychodzilo, ze zycie mu sie z zasady bardziej komplikowalo niz innym. Ciekawe, dlaczego tak sie…
„T. Atkins.”
Nazwisko uderzylo go po oczach niczym solidny mlotek, choc tkwilo nieruchomo na kartce wsunietej w przykrecona do drzwi ramke. Do drzwi, obok ktorych wlasnie przechodzil. Przez sekunde (albo dwie) zdawalo sie wypelniac caly swiat.
Potem wrocilo do normalnych rozmiarow.
Coz, nie jeden Atkins na tym swiecie…
No, stajac przed zamknietymi drzwiami, na pewno sie nie dowie, czy to ten T. Atkins, moze wiec zapukac…?
— Otworz drzwi, slonko — czyjs glos skutecznie sprowadzil go do rzeczywistosci. — Mam obie rece zajete…
Za nim stala korpulentna Murzynka z nareczem bielizny poscielowej. Johnny bez slowa skinal glowa i zlapal za klamke.
Pokoj byl mniej wiecej pusty — na pewno w kazdym razie nie bylo w nim nikogo.
— Widze cie tu co tydzien, jak odwiedzasz babcie — poinformowala go pielegniarka, rzucajac posciel na rozebrane lozko. — Dobry chlopiec z ciebie, ze tak czesto przychodzisz.
— Uhmm…
— A czego ty bys chcial?
— Myslalem, ze porozmawiam z panem Atkinsem… — zaczal niepewnie i nagle go olsnilo: — Robie do szkoly projekt o Blackbury Pals’.
Gdy ktos robil (lub mowil, ze robi) projekt do szkoly, mogl liczyc na bezkarnosc w zwiazku z najglupszymi pytaniami i wyjatkowa swobode.
— A kto oni byli, slonko?
— Grupa zolnierzy… Pan Atkins byl jednym z nich. Gdzie moge go znalezc?
— On wczoraj zmarl, slonko. Mial dziewiecdziesiat siedem lat. Znales go?
— Nie bardzo.
— Byl tu dlugo. Mily staruszek, mawial, ze jak umrze, to wojna naprawde sie skonczy, taki zart. Pokazywal nam swoja ksiazeczke wojskowa i mowil, ze Tommy Atkins to wlasnie on, i ze jak go nie bedzie, to to wszystko sie skonczy. Przewaznie sie przy tym smial.
— O co mu chodzilo?
— Pojecia nie mam, slonko. Tez sie wtedy usmiechalam, wiesz, jak to jest… — Usmiechnela sie i zabrala do scielenia lozka. Przy tej okazji wyciagnela spod mebla kartonowe pudelko. — To jego rzeczy, mysle, ze mozesz je obejrzec. Nikt go nigdy nie odwiedzal poza przedstawicielem British Legion, regularnie w kazde Boze Narodzenie, niech ich Bog blogoslawi. Prosili o jego odznaczenia, no ale skoro projekt, to mozesz to obejrzec.
I zajela sie reszta pokoju.
Johnny zas zajal sie pudelkiem.
W srodku znajdowalo sie pare osobistych drobiazgow: fajka, puszka z tytoniem, spory scyzoryk, album z pobrazowialymi zdjeciami kwiatow, zagonow ogorkow i francuskich panienek w ubiorach kiedys zapewne uwazanych za bardzo smiale. Miedzy kartki wlozone byly pozolkle wycinki prasowe. Do tego bylo tam jeszcze male drewniane pudelko z odznaczeniami starannie pozawijanymi w papier toaletowy. A na samym dnie lezala fotografia, taka sama jak w gazecie. Johnny ostroznie ja wyjal i odwrocil. Dawno temu ktos napisal fioletowym atramentem: „Starzy Kamraci!!! To my, kajzer, jakbys byl rozsadny, to juz bys zwiewal.”
A pod spodem trzydziesci podpisow.
Obok dwudziestu dziewieciu z nich ktos olowkiem narysowal male krzyze.
— Wszyscy sie podpisali — mruknal Johnny.
— Co mowisz, slonko?
— Podziwiam zdjecie.
— A tak. Pokazywal mi je kiedys. To z wojny.
T. Atkins na fotografii wygladal troche jak Bigmac, tyle ze Bigmac mial nieco mniej odstajace uszy i zdecydowanie krotsza fryzure (o fryzjerze lepiej sie nie wypowiadac). No i Bigmac sie tak sztucznie nie usmiechal.
— Czesto o nich mowil — przypomniala sobie pielegniarka. — W poniedzialek jest pogrzeb… Chcial, zeby go spalic. Zawsze ktoras z nas idzie na pogrzeb… Tak sie nalezy, prawda?
W nocy z soboty na niedziele Johnny mial sny.
Najpierw snilo mu sie, ze Rod Serling idzie High Street w Blackbury, lecz w chwili, gdy ma zaczac mowic do kamery, nad ramionami wyrastaja mu Bigmac, Yo-less i Wobbler z komentarzami w stylu: „O czym ta ksiazka?”, „Przewroc kartke, bo juz przeczytalem!”, „Nie ciezko ci z ta kniga? Kupilbys sobie pocket-booka”.
…
Potem snil o kciukach.
…
W koncu sie obudzil i jak zwykle, pierwsze, co zobaczyl, to prom kosmiczny, wiszacy pod sufitem w ciaglym locie nurkowym, bo jeden zaczep sie urwal. Co prawda stalo sie to ze dwa lata temu, ale ciagle byly pilniejsze zajecia.
Gdy wrocil z Wizyty, dziadek mial dla niego jakas wiadomosc. Informacja zostala tak przekazana, ze wyszlo cos w rodzaju: Wobbler (z tym ze nie na pewno) dzwonil z jakas dziwna wiadomoscia (ktorej tresc ulegla zapomnieniu), byc moze na temat robienia sztuczek (albo innych kawalow). Naturalnie Johnny, czyli teoretyczny adresat, nie mial zielonego pojecia, kto dzwonil i po co.
Stojacy przy lozku zegar z radiem (naprawiony!) wyswietlal 2:45. Nie ulegalo watpliwosci, ze w najblizszym czasie Johnny nie zasnie. Rad nie rad wlaczyl wiec radio ustawione na lokalna stacje.
— Hejahejahejahej! Nastepnym rozmowca waszego Szurnietego Wuja Jima w Kaciku Problemow jeeeeest…
Johnny zamarl. Cos mu mowilo, ze wie, co teraz nastapi.
— William Stickers, Szalony Jimie.
— Czesc, Bill. Tak brzmisz, jakbys mial depresje.
— Gorzej, Jim: jestem martwy.
— To sie dopiero nazywa byc w dolku. Chcesz nam o tym opowiedziec?
— To milo, ze rozumiesz, towarzyszu, wiec…
Johnny, naciagajac dres, bynajmniej nie byl zdumiony zrozumieniem ze strony Szalonego Jima, do ktorego po nocy ostatnio wydzwaniala na przyklad kobieta przekonana, ze jest rolka papieru toaletowego. I nie byl to najciezszy przypadek ostatniego miesiaca.
Johnny wylaczyl radio z budzikiem, wlaczyl radio w walkmanie i zalozyl buty. Ciagu dalszego sluchal juz po drodze.
— …a teraz slysze, ze w ogole nawet nie ma Zwiazku Sowieckiego. Co tu sie porobilo?
— Cos mi sie zdaje, ze nie bardzo zwracales uwage na to, co sie wokol dzieje, Bill. Jasne, mowiles, ze byles martwy. Ale teraz znowu jestes zywy, tak? — glos Szalonego Jima byl leciutko rozbawiony, jak zawsze, kiedy mial do czynienia z ciezkim przypadkiem i czul, ze reszta sluchaczy zaczyna go sluchac z wieksza uwaga.
— Nie. Wciaz jestem martwy…
Johnny wzial zakret i pognal wzdluz John Lennon Avenue.
— W takim razie powiedz nam, Bill, jak to jest byc martwym?
— Jak? Nadzwyczaj nudno.
— Pewien jestem, ze wszyscy chcieliby to wiedziec: Bill, sa tam anioly?
Johnny jeknal i skrecil w Eden Road.
— Jakie znowu anioly?! Nie ma zadnych aniolow!
Johnny wpadl na Woodville Road, bijac wlasny rekord szybkosci.
— No nie — jeknal Szalony Jim. — Mam nadzieje, ze tych paskudow z widlami tez nie ma?
— Czlowieku, o czym ty bredzisz? Jestesmy tylko my: stary Tom Bowler, Sylvia Liberty i cala reszta…
Johnny’emu spadly sluchawki w wyniku bezposredniego spotkania z krzakiem laurowym, totez umknal mu fragment rozmowy, zanim je ponownie nalozyl. W tym czasie Szalony Jim poprosil Stickersa o wybranie piosenki.
— „Czerwony Sztandar”, Bill? Kto to spiewa? Chyba nie slyszalem.
— To „Miedzynarodowka”, nieuku! Piesn uciskanych mas pracujacych!
— Ni cholery mi sie nie kojarzy. Ale dla ciebie i wszystkich zmarlych na swiecie — sadzac z tonu Szalonego Jima, Stickers zostal odlaczony od dostepu do anteny — a poniewaz w koncu wszyscy tak skonczymy… oto cos ze skarbnicy Michaela Jacksona… „Thriller”!
W poblizu budki telefonicznej swiecila sie uliczna latarnia, totez budke i jej bezposrednie sasiedztwo widac bylo wyraznie niczym oaze blasku w morzu ciemnosci. Chyba ze sie bylo Johnnym…
Cala ulica pelna byla zmarlych, ktorzy zdolali wyciagnac ze soba radio. W centrum powszechnej uwagi znajdowal sie Alderman.
— To powinno wygladac mniej wiecej tak… — zagail, wykonujac raczej nieudolna wersje Michaela Jacksona na oszronionej ulicy. — Johnny mi pokazal!
— Z pewnoscia to interesujacy, synkopowany rytm — przyznala pani Liberty. — Tak, pan powiada?
Uduchowione owoce na jej duchowym kapeluszu zatanczyly wraz z wlascicielka znacznie lepiej niz Alderman.
— Doskonale! A potem trzeba sie obrocic z wyciagnietymi rekoma i zajeczec. — Alderman zademonstrowal.
Johnny pognal ku nim, a wizja procesu o naruszenie praw autorskich dodawala mu skrzydel. Co prawda niby byl nieletni, ale Jackson na pewno ma zdolnych prawnikow… Tanczyli tak sobie, ale osiemdziesiecioletnia (srednio) przerwe nadrabiali czystym entuzjazmem.
I w ten sposob zrodzila sie impreza.
— Nie powinniscie tego robic! — wysapal Johnny, hamujac przed budka.
— A dlaczego? — spytali chorem blizej tanczacy.
— Bo jest srodek nocy!
— I co z tego? My nie spimy!
— Rece opadaja! A co by wasi potomkowie powiedzieli, jakby was teraz zobaczyli?
— Mieliby za swoje za to, ze nas nie odwiedzali!
— Nalezy im sie!
— I tak caly wieczor — skomentowal siedzacy spokojnie na chodniku pan Vicenti. Wlasciwie siedzial dobre pol metra ponad chodnikiem, ale to szczegol techniczny. — Znalezlismy kilka bardzo interesujacych stacji — dodal. — Co to konkretnie jest „DJ”?
— Disc jockey — odparl Johnny i zrezygnowany usiadl obok. — To ten, co puszcza piosenki i gada w przerwach.
— To jakas odmiana kary?
— Gdziez tam! Calkiem sporo ludzi lubi to robic.
— Przedziwne… Oni przypadkiem nie sa psychicznie chorzy albo umyslowo ociezali?
Jackson skonczyl, a tancerze znieruchomieli, ale powoli i niechetnie. Pani Liberty odsunela na wlasciwe miejsce kapelusz, ktory zsunal jej sie na oczy.
— To nadzwyczaj rozrywkowe — oznajmila. — Panie Fletcher, niech pan bedzie tak mily i poinstruuje tego jegomoscia od telegrafu bez drutu, zeby zagral cos jeszcze.
Johnny, mimo wszystko zaciekawiony, o co tez moze chodzic, podszedl do budki. W srodku pan Fletcher stal przed aparatem telefonicznym z rekami do polowy zanurzonymi w obudowie. Jego poczynania obserwowali: pan William Stickers, wygladajacy na nieszczesliwego, i starszy mezczyzna z burza siwych wlosow przypominajacych fryzure szalonego naukowca z pierwszego lepszego serialu.
— A, to ty — powital Johnny’ego Stickers. — I ty to nazywasz swiatem?
— Ja tego w ogole nie nazywam: samo sie nazwalo.
— Ten czlowiek w radiu stroil sobie ze mnie zarty, prawda?
— Nie sadze…
— Pan Stickers jezd zdenerwowany, bo zadzwonil do Moskwy — odezwal sie wlasciciel siwej szopy na glowie. — Tam mu powiedzieli, ze rewolucji jak na razie maja dozdz, ale przydaloby im zie mydlo.
— To brudni kapitalisci! — wybuchnal Stickers. — Nic wiecej!
— Ale przynajmniej chca byc czystymi kapitalistami, a to juz jakis postep — zwrocil mu uwage pan Fletcher. — Gdzie probujemy teraz?
— Teoretycznie to platny telefon — zauwazyl Johnny.
Pan Fletcher parsknal smiechem.
— Chyba zie nie zpotkalizmy — odezwal sie siwowlosy wyciagajac raczej przezroczysta dlon. — Solomon Einstein, 1869–1932.
— A… Albert Einstein? — wykrztusil Johnny.
— Moj daleki kuzyn. Relatywnie rzecz ujmujac, hi, hi.
Johnny odniosl wrazenie, ze pan Einstein wyglaszal ten tekst juz wielokrotnie i wciaz byl z niego zadowolony.
— Do kogo dzwonicie?
— Dopiero zaczynamy sie orientowac w swiecie — przyznal pan Fletcher. — Co to tak lata w kolko po niebie?
— Pojecia nie mam. Latajace talerze?
— Pan Vicenti przypomina sobie, ze cos o nich slyszal przed zgonem. Lataja dookola swiata. W kolko.
— Aaa… satelity! — ucieszyl sie Johnny.
— Wlasnie! — Pan Fletcher ucieszyl sie jeszcze bardziej.
— A po co panu satelity, panie Fletcher?
— Bo one znacznie ulatwiaja zycie. Nie potrafie tego wyjasnic, ale wszystko jest teraz znacznie prostsze. Widze wszystkie polaczenia… przewody i satelity… jak sie nie ma ciala, to o wiele latwiej ich uzywac.
— Na przyklad nie przebywac w jednym miejscu.
— Myslalem, ze…
Pan Fletcher nagle zniknal, Johnny wiec umilkl zaskoczony. Rozmowca pojawil sie pare sekund pozniej.
— Zadziwiajace — przyznal z podziwem. — Daje slowo, zabawa bedzie przednia…
— Chyba ciagle nie rozu…
— Johnny? — to byl pan Vicenti.
Do Szalonego Jima zdolali sie dodzwonic zywi, totez leciala dluzsza seria utworow country and western, przy ktorej zmarli bawili sie w najlepsze, tanczac po calej ulicy.
— Co tu sie wyprawia?! — jeknal Johnny. — Przeciez sami mowiliscie, ze nie mozecie opuszczac cmentarza?
— Nie wyjasnili ci tego w szkole? Czego was dzisiaj ucza w takim razie?
— Na pewno nie obcowania z duch… uhmm, ze zmarlymi, chcialem powiedziec.
— Nie jestesmy duchami… duchy to bardzo smetne stworzenia… Naprawde trudno takie rzeczy wytlumaczyc zywemu. Wiem, co mowie, bo kiedys bylem zywy. — Pan Vicenti zerknal na nic nie rozumiejacego Johnny’ego i westchnal. — My jestesmy… czyms innym niz duchy. To, ze nas widzisz i slyszysz, sprawia, ze stajemy sie wolni; dajesz nam cos, czego nie mielismy.
— To znaczy co?
— Nie potrafie ci tego lepiej wyjasnic… wtedy, gdy o nas myslisz, jestesmy wolni.
— I nic wiecej nie musze robic?
— Nie musisz. Martwi cie to?
— Mnie nie, ale Wobbler na przyklad uwaza, ze to okultyzm — mowiac to, Johnny sie zorientowal, ze brzmi to troche glupio. Pan Vicenti ubrany byl w snieznobiala koszule i smoking z nieodlacznym, swiezym gozdzikiem. Na nawiedzonego okultyste albo innego zombi zdecydowanie nie wygladal. A pani Liberty jeszcze mniej, nie wspominajac juz o Winiarnie Stickersie, ktory bylby Karolem Marksem, gdyby Marks nie byl szybszy.
— Mam nadzieje, ze nie parasz sie okultyzmem — zauwazyl z troska pan Vicenti. — Ojciec Kearny (1891–1949) nie pochwalalby tego.
— Kto to jest ojciec Kearny? — spytal ostroznie Johnny.
— A tanczyl przed chwila z pania Liberty… O, zdaje sie, ze troche skomplikowalem wyjasnienia…
— Odeslij go!
Johnny odwrocil sie. Jeden ze zmarlych wciaz przebywal na terenie cmentarza. Stal przy samym plocie i oburacz trzymal sie ozdobnej barierki niczym skazaniec kraty. Wygladal podobnie jak pozostali, z ta roznica, ze mial okulary. Az dziw bral, ze jeszcze sie nie roztopily, z taka intensywnoscia sie przez nie wpatrywal. Obiektem jego zainteresowania bylo mniej wiecej lewe ucho Johnny’ego.
— Kto to? — spytal na wszelki wypadek Johnny.
— Pan Grimm. — Pan Vicenti nawet sie nie odwrocil.
— Aha. O nim nic nie znalazlem w gazetach.
— To mnie ani troche nie dziwi. Byly wtedy rzeczy, 0 ktorych sie nie pisalo.
— Odejdz, chlopcze, i nie wtracaj sie w sprawy, ktorych nie rozumiesz — oznajmil z moca pan Grimm. — Narazasz swoja niesmiertelna dusze. Ich dusze zreszta takze. Odejdz, jestes zly!
Johnny przyjrzal mu sie podejrzliwie, po czym przeniosl spojrzenie na rozbawiona ulice, skupionych przy budce telefonicznej eksperymentatorow i Stanleya Roundwaya w pilkarskim stroju, demonstrujacego grupie zapalencow, na czym polega gra w pilke nozna. Na butach widnialy czerwone litery: na prawym R, na lewym L. Pan Vicenti wpatrywal sie nieruchomo przed siebie.
— Hmm, no…
— W tej kwestii nie moge ci pomoc, Johnny. Z tym sam musisz dojsc do ladu.
Zaraz potem Johnny musial wrocic do domu. Powrotu nie pamietal, co prawda, ale obudzil sie rano we wlasnym lozku.
Johnny zastanawial sie, co tez zmarli porabiaja w niedzielne ranki. Wtedy bowiem Blackbury mijalo, i to zdecydowanie, bariere smiertelnej nudy. I zostawalo za ta bariera do poniedzialku.
Wiekszosc mieszkancow robila to, co ludzie tradycyjnie robia w niedziele: ubierano sie odswietnie i udawano do kosciola (pieszo albo samochodem, w zaleznosci od stopnia zamoznosci). Rodzaj wyznania zalezal od indywidualnych preferencji i przekonan. Potem pakowano sie w samochody i gremialnie udawano na rodzinna adoracje Centrum Ogrodniczego (Obnizka!!) lezacego tuz poza granicami miasta. W drodze powrotnej towarzyszyl mieszkancom przyplyw rozmaitych roslin doniczkowych, przez kolejne szesc dni usmiercanych przez centralne ogrzewanie, zapomnienie i niedobor wody. Po tygodniu miejsca byly juz zwolnione i rytual powtarzal sie bez zadnych zmian.
Co gorsza, sklepy i bary w miescie byly zamkniete, tak ze normalni, choc niepelnoletni jeszcze ludzie nie mieli za bardzo gdzie sie podziac, jesli nie chcieli naturalnie siedziec w domu.
Robili, co mogli, czyli po prostu paletali sie po ulicach.
— Caly problem ze zmarlymi w tym miescie bierze sie stad, ze trudno im po smierci zauwazyc jakas roznice w trybie zycia — ocenil Wobbler.
— Sluchal ktos radia w nocy? — spytal ostroznie Johnny.
Okazalo sie, ze nikt, wiec mu troche ulzylo.
— Gdy w koncu dorosne, to tak bede stad zmiatal, ze kamienie z bruku powyrywam odrzutem — obiecal Wobbler. — To jest miejsce, z ktorego mozna pochodzic, ale na pewno nie mozna w nim zyc.
— A gdzie mozna? — zainteresowal sie Johnny. — Ostatnio, zdaje sie, idealem byla Krzemowa Dolina?
— Swiat jest wielki! Jest mnostwo ciekawych miejsc: gory, Australia, Ameryka… Krzemowa Dolina tez — entuzjazmowal sie Wobbler.
— Wczoraj mowiles, ze pewnie bedziesz pracowal u wuja w handlu nieruchomosciami — zauwazyl Bigmac.
— No… hmm… te wszystkie miejsca nigdzie sobie nie pojda, nie? Jak bede mial czas, to tam pojade.
— Podobno dla geniusza komputerowego to nie takie trudne — odezwal sie Yo-less. — Podobno masz nim zostac.
— Jak bede chcial!
— A ja myslalem, ze jak jakims cudem zdasz z matmy i z anglika…
— Jestem praktyczniej uzdolniony! — obruszyl sie Wobbler.
— Co, nauczyles sie lutowac? — zdumial sie Bigmac.
— On ma na mysli, ze umie dusic na klawisze tak dlugo, az cos sie stanie — wyjasnil Johnny.
— Najczesciej sie staje, moze nie?
— Tak, czesto wymieniasz klawiature — odparl Yo-less powaznie.
— Ja tam ide do wojska. — Uwaga Bigmaca ukrecila leb rodzacej sie gwaltownie wymianie pogladow. — Do SAS.
— Pewnie, platfus i astma zapewnia ci tam miejsce bez egzaminu ze sprawnosci fizycznej — parsknal Wobbler. — Nowa forma psychicznego wykonczenia terrorystow: atak kulejacych i dychawicznych Sil Specjalnych!
— Ja tam chce najpierw skonczyc prawo, a potem medycyne — wyznal skromnie Yo-less.
— Ty masz leb: w ten sposob nikt cie nie zaskarzy, jak wytniesz mu nie to, co miales — przyznal ze szczerym podziwem Bigmac.
Yo-less tylko westchnal z rezygnacja.
— A ty? Co ty bedziesz robil? — zainteresowal sie Wobbler.
— Nie wiem — odparl szczerze Johnny.
— Nie zastanawiales sie? — zdziwil sie Wobbler. — Caly zeszly tydzien maglowali to na lekcjach!
Johnny skinal glowa. To prawda — wszedzie byly Wspanialsze Perspektywy: w handlu (hurtowym i detalicznym), w nieruchomosciach, w marketingu tez. Nawet w wojsku, choc chyba nie dla Bigmaca, bo gdy ostatni raz trzymal w reku karabin maszynowy, spuscil go sobie na noge tak zgrabnie, ze mu paznokiec zszedl. Byl to zreszta pierwszy raz, kiedy Bigmac trzymal w reku jakis karabin.
Dla siebie jednak Johnny nie widzial zadnych perspektyw, nie wspominajac juz o wspanialych.
— Tego, kim chcialbym byc, to jeszcze nawet nie nazwali — poinformowal Wobblera.
— Aha, czyli jak za dwa lata ktos wymysli Vurglesplat i beda szukali specjalistow, to bedziesz pierwszy w kolejce? — upewnil sie tenze.
Tymczasem dotarli na cmentarz, totez pozostala trojka stloczyla sie ciasno, wbrew prawom fizyki zajmujac mniej miejsca razem niz kazdy z nich osobno. A zmarlych w poblizu wcale nie bylo.
— Ach, bylbym zapomnial — odezwal sie Yo-less. — Matka kazala zapytac, czybyscie wieczorem nie przyszli do kosciola.
— Co tydzien kaze ci sie zapytac — mruknal zniechecony Wobbler. — Moglbys sie juz nauczyc odpowiadac i nam tylka nie zawracac.
— Ona mowi, ze to dla waszego dobra. Zwlaszcza Simona.
— Kogo? — zdumial sie Wobbler.
— Mnie — przypomnial Bigmac bez entuzjazmu.
— Ona mowi, ze ty wymagasz opieki — poinformowal go sumiennie Yo-less.
— Nie wiedzialem, ze masz na imie Simon — przyznal Wobbler.
Bigmac westchnal. Na koszulce mial nadruk „Skiny z Blackbury”, wlosy tak krotko sciete, ze prawie ich nie bylo, spadochroniarskie buty i tatuaz na kostkach obu dloni. Na jednej pisalo LOVE, na drugiej HAT[3], a mimo to rodzicielka Yo-lessa uwazala, ze potrzebuje opieki i normalnego domu. Do niedawna Bigmac zyl w ciaglym stresie, ze dowiedza sie o tym Bazza albo Skazz, czyli pozostali skini w miescie.
— Ona mowi, ze robia sie z was bezboznicy — dodal Yo-less.
— Mozesz jej powiedziec, ze ide jutro na pogrzeb. Jak musisz — poinstruowal go Johnny. — To prawie kosciol.
— Ktos wazny? — zainteresowal sie Wobbler.
— Jeszcze nie wiem.
W pierwszej chwili Johnny byl zaskoczony, ze tak duzo ludzi przyszlo pozegnac T. Atkinsa, ale okazalo sie, ze frekwencja zwiazana jest z poprzednim pogrzebem. Koniec koncow zostal sam z pielegniarka i starszym jegomosciem o sztywnej prezencji, i ze znaczkiem British Legion w klapie. No i naturalnie znajdowal sie tam tez T. Atkins we wlasnej osobie. Kaplan robil, co mogl, ale poniewaz nigdy nie spotkal Tommy’ego Atkinsa, jego mowa zalobna skladala sie z frazesow i Rzeczy, Ktore Nalezy Powiedziec. Mowa byla krotka, potem zabrzmialy organy (z tasmy). No i uroczystosc dobiegla konca.
Pozostala trojka spogladala na Johnny’ego, jakby byl nie na miejscu, tylko nie bardzo bylo wiadomo, jak mu to powiedziec. A jeszcze mniej, jak uzasadnic.
Gdy nagranie sie skonczylo, w kaplicy zrobilo sie dziwnie chlodno. Johnny odwrocil sie — lawki przy wejsciu zapelniali zmarli. Alderman zdjal kapelusz i siedzial, jakby kij polknal. Nawet William Stickers staral sie wygladac szacownie. Jedynie fryzura Solomona Einsteina wygladala, jakby w nia trafil piorun kulisty (czyli jak zwykle).
Pielegniarka szeptem przeprowadzala narade z przedstawicielem British Legion, totez Johnny pochylil sie w strone pana Fletchera i, takze szeptem, spytal:
— Dlaczego tu jestescie?
— Zwyklismy bywac na kazdym pogrzebie, zeby pomoc nowym sie przystosowac, powitac ich… no, pomoc. To zawsze jest szok.
— Aha.
— A dzisiaj, gdy zobaczylismy, ze przyszedles, postanowilismy sprobowac wszyscy… Pan Vicenti powiedzial, ze warto. W kazdym razie coraz lepiej nam to idzie!
Pielegniarka skonczyla narade, przekazala wojskowemu pudelko z ziemskim majatkiem T. Atkinsa i wyszla. Mijajac Johnny’ego, machnela reka niepewnie. Kaplan i mezczyzna z British Legion wyszli innymi drzwiami, Johnny zas skierowal sie ku glownemu wyjsciu.
Pazdziernikowe slonce swiecilo anemicznie, ale zawsze. Johnny siadl na pobliskiej lawce i czekal.
W koncu przedstawiciel British Legion wyszedl, trzymajac dwa pudelka.
Johnny wstal.
— Tak, chlopcze? Wiem od pielegniarki, ze zajmujesz sie projektem szkolnym.
To naprawde dzialalo niczym magiczne zaklecie — gdyby Saddam Husajn wpadl na pomysl i oglosil, ze robi projekt zwiazany z Kuwejtem, mialby znacznie prostsze zycie…
— Tak. Moge pana popytac?
— Oczywiscie. — Mezczyzna siadl na lawce, wyciagajac sztywniejsza noge i starannie ukladajac obok siebie oba opakowania.
Johnny ze zdumieniem stwierdzil, ze jest w wieku dziadka, ale o czerstwej, opalonej twarzy kogos, kto od dawna dba o siebie i kto ma na czole wypisane „oficer”.
— No tak… Atkins mawial, ze jest „tym” Atkinsem — zaczal Johnny. — Wiem o Blackbury Pals’ Battalion, wiem, ze tylko on przezyl, ale nie mam pojecia, o co moglo mu chodzic w tej sprawie…
— Wiesz o kompanii, powiadasz. Skad?
— Czytalem w starych gazetach w bibliotece.
— A o Tommym Atkinsie nie wiesz.
— No, cos tam o nim wiem…
— Nie. Mam na mysli nie osobe, lecz nazwisko. Dlaczego Thomas byl taki dumny ze swego nazwiska? Co to nazwisko znaczylo?
— Prawde mowiac, nie rozumiem, o czym pan mowi.
— Czego dzisiaj w tych szkolach ucza!
Johnny nie odpowiedzial, uznajac (i slusznie), ze to nie bylo pytanie.
— Widzisz… w czasie wielkiej wojny, pierwszej wojny swiatowej, jak ja potem nazwano, kiedy nowy rekrut zglaszal sie do wojska, dostawal do wypelnienia ksiazeczke wojskowa, chyba ze nie umial pisac; wtedy wypelniano ja za niego. Zeby pomoc w jej wypisaniu, wojsko zrobilo cos w rodzaju wzorca, i tam, gdzie nalezalo wpisac nazwisko i imie, dla ulatwienia wypisano „Thomas Atkins”. Moglo to byc zupelnie inne nazwisko, na przyklad John Smith, ale wybrano Tommy’ego Atkinsa i to sie przyjelo jako zart. Tommy Atkins stal sie synonimem zwyklego szeregowca. Jego zdrobnienie: Tommy albo British Tommy stalo sie okresleniem popularnym na calym swiecie.
— Czyli… w pewnym sensie wszyscy zolnierze byli Tommym Atkinsem?
— Mozna tak powiedziec, choc, to nieco naciagane…
— Ale on byl autentyczny. Palil fajke i tak dalej…
— Wojsko uzylo akurat tego nazwiska ze wzgledu na jego popularnosc, totez i Tommy Atkins musial sie trafic. Wiem, ze byl z tego bardzo dumny. Mowil mi o tym wielokrotnie.
— Czy on byl ostatnim walczacym w tej wojnie?
— Dobry Boze, nie! Natomiast na pewno ostatnim zyjacym w tej okolicy… ostatnim ze swego oddzialu… Byl troche dziwny, ale coz…
Cos sie zmienilo w powietrzu. Jakby ktos wzial garsc ciszy, rozciagnal ja i tracil niczym strune gitary. Johnny rozejrzal sie nieco nerwowo.
Na lawce siedzieli we trzech.
Tommy Atkins byl w mundurze. Troche luznym i nieco wyplowialym, ale zawsze. A na kolanach trzymal przepisowy szeroki kapelusz. Wciaz byl stary, jego szyja wystawala z kolnierzyka mniej wiecej tak jak u zolwia, ale dostrzegl Johnny’ego. Mrugnal do niego porozumiewawczo i na powrot wpatrzyl sie w ulice prowadzaca do parkingu.
Za plecami Johnny’ego zmarli cicho opuscili kaplice: starsi przez sciany, mlodsi — pchani sila przyzwyczajenia — przez drzwi, po czym staneli, takze wpatrujac sie w glab ulicy.
A tam, maszerujac przez samochody i parking, zblizal sie Blackbury Pals’ Battalion.