Johnny nigdy sie nie dowiedzial, dlaczego zaczal widziec zmarlych. Alderman uwazal, ze to dlatego, iz jest zbyt leniwy, by ich nie zauwazyc. Wiekszosc ludzi ma umysl tak skonstruowany, ze nie potrafia dojrzec niczego, co mogloby owa konstrukcje naruszyc — tak twierdzil Alderman, dodajac przy tym, ze moze byc w tej kwestii autorytetem, poniewaz cale zycie (1822–1906) spedzil w ten wlasnie sposob.
Wobbler Johnson, technicznie przyjaciel Johnny’ego, uwazal, ze powod jest prosty: Johnny jest psychicznie (czytaj: umyslowo) chory.
Yo-less, ktory naczytal sie ksiazek medycznych, uwazal, ze przyczyna jest niezdolnosc Johnny’ego do koncentracji na typowych dla wiekszosci ludzi sprawach. Normalni ludzie ignoruja bowiem prawie wszystko, co sie wokol dzieje, dzieki czemu moga sie skupic na tak istotnych kwestiach, jak wstanie, niepomylenie drzwi od lazienki z drzwiami od szafy, ubranie sie przed wyjsciem do pracy (a nie w odwrotnej kolejnosci) itp. itd. etc. Johnny tymczasem otwieral rano oczy i nieodmiennie stwierdzal, ze otacza go rzeczywistosc.
Wobbler uwazal, ze to, co uwaza Yo-less, tez jest psychiczne.
Jakiekolwiek bylyby powody, co do skutkow wszyscy byli zgodni: Johnny widzi to, czego nie widza inni.
Stary Alderman zreszta nie zawsze mial racje, nawet w odniesieniu do innych zmarlych. Uwazal na przyklad, ze pan Vicenti (1897–1958), posiadacz okazalego grobu z czarnego marmuru wraz z aniolkami i wlasna fotografia za szybka, byl Gapo de Monte w mafii. Pan Vicenti przyznal sie Johnny’emu, ze cale zycie byl sprzedawca nowinek technicznych, prestidigitatorem-hobbysta i ucieczkologiem-amatorem, co zdecydowanie nie pasowalo do portretu mafioso.
Wszystko to nastapilo jednak znacznie pozniej — po tym, jak Johnny juz calkiem dobrze poznal zmarlych.
Przedtem jednak, wskrzeszono ducha forda capri.
Johnny odkryl cmentarz po przeprowadzce do dziadka, co stanowilo Faze Trzecia Ciezkich Czasow. Faza Pierwsza to byly Wnioski, Faza Druga — Badzmy Sensowni (byla zdecydowanie gorsza, poniewaz ludzie sa mniej grozni, gdy zachowuja sie normalnie, na przyklad wrzeszczac; bycie sensownym nie jest naturalnym zachowaniem, totez wszyscy sie znacznie bardziej meczyli). Ojciec pracowal teraz gdzies w drugim koncu kraju, a matka, nie muszac zachowywac sie sensownie (i nie majac na kogo wrzeszczec), powoli wracala do normy, istnialo wiec podejrzenie, ze Ciezkie Czasy moga sie ewentualnie skonczyc. Johnny, nauczony moze nie dlugoletnim, ale doglebnym doswiadczeniem, wolal o tym po prostu nie myslec.
Badajac okolice i trasy komunikacyjne, stwierdzil, ze od przystanku autobusowego wygodniej isc wzdluz kanalu niz ulica, bo skracalo to droge o polowe. To, ze przy okazji trzeba bylo przejsc przez zwalony plot i obejsc krematorium, jedynie dodawalo trasie uroku.
Groby dochodzily prawie do samego brzegu kanalu.
Cmentarz byl stary — jeden z tych, ktore zamieszkuja sowy i lisy, a w niektorych dodatkach niedzielnych gazet ludzie pisza o „naszej wiktorianskiej spusciznie”. Nic wiecej nie robia, poniewaz owa spuscizna lezy zbyt daleko od Londynu.
Wobbler twierdzil, ze na cmentarzu straszy, i rzadko tam zagladal. Johnny zas uwazal, ze wcale nie straszy, pod warunkiem ze sie pamieta, gdzie sie jest. Jak czlowiek zapomnial o wyszczerzonych kosciotrupach pod spodem, to bylo tam calkiem milo: ptaszki cwierkaly, odglosy ruchu ulicznego niemal nie docieraly i ogolnie bylo calkiem spokojnie.
Co prawda starsze groby mialy popekane plyty, ale wewnatrz nic nie bylo — sprawdzil przy pierwszej okazji, totez byl pewien. Troche sie zreszta rozczarowal.
Oprocz normalnych grobow znajdowaly sie tez tam mauzolea albo grobowce, roznie je nazywano. Byly znacznie wieksze od zwyklych grobow i mialy drzwi. Z reguly wienczyly je aniolki, i to generalnie wygladajace o wiele normalniej, niz mozna sie spodziewac. Nadzwyczaj normalnie wygladal zwlaszcza jeden, w poblizu bramy. Sprawial wrazenie, jakby wlasnie sobie przypomnial, ze przed opuszczeniem nieba mial skorzystac z toalety.
Wobbler dawal sie jednak czasami przekonac, zdarzalo sie wiec, ze razem wracali przez cmentarz. Przy jednej z takich wlasnie okazji wszystko sie zaczelo.
— Za tydzien Halloween, robie impreze — oznajmil Wobbler. — Trzeba wygladac okropnie, zeby wejsc, ale ty akurat nie musisz sobie zawracac glowy przebraniem.
— Serdeczne dzieki.
— Nie ma za co. Zauwazyles, ze ostatnio wiecej takich roznosci mozna kupic w sklepach przez Halloween?
— Bo za duzo ludzi wysadzalo sie fajerwerkami. Dlatego wymyslili Halloween. Maski i takie tam sa mniej szkodliwe i trudniej je wysadzic.
— Pani Nugent twierdzi, ze to traci okultyzmem — zauwazyl bez przekonania Wobbler.
Pania Nugent z rodzina Johnsonow wiazalo dlugoletnie sasiedztwo, a znana byla z wybitnie nieracjonalnych zachowan, w wypadku gdyby na przyklad ktos o trzeciej rano sluchal Madonny na caly regulator.
— Moze i traci. — Johnny byl raczej przyjaznie nastawiony do swiata.
— Twierdzi tez, ze w Halloween wiedzmy odlatuja na sabaty — informowal dalej Wobbler.
— Ze co? — zdumial sie Johnny. — Gdzie odlatuja?
— Nie wiem, nigdy nie bylem wiedzma.
— To prawda. Pewnie maja specjalne znizki posezonowe, jak emeryci. Moja ciotka jezdzi po swiecie autobusem prawie za darmo, a wiedzma nie jest, wiec specjalnej znizki grupowej czy zawodowej nie ma…
— Tylko nie rozumiem, co ja tak denerwuje — kontynuowal Wobbler. — Jak wiedzmy odleca na wakacje, to tu bedzie bezpieczniej, nie?
Mijali wlasnie ozdobne mauzoleum wyposazone w okienko; Johnny nie odpowiedzial, gdyz zastanawial sie, po co je tam zainstalowano. Prawdopodobienstwo, ze ktos by chcial tam zajrzec, bylo niewielkie, acz zdecydowanie wieksze niz to, ze ktos chcialby stamtad wyjrzec.
— Przyznam, ze nie chcialbym leciec tym samym samolotem co ona. — Wobbler najwyrazniej ciezko myslal. — Nie lubie nawiedzonych miejsc…
— Ale na pewno obsluge bys mial pierwsza klasa. — Moze…
— Zabawne — zauwazyl niespodziewanie Johnny.
— Co? Obsluga?
— Nie. Kiedys widzialem film o ludziach w Meksyku czy gdzies… Co roku szli na cmentarz i urzadzali tam impreze. Uwazali, ze nie ma powodu, aby ktos, kto umarl, nie mial sie zabawic.
— Co?… Impreze?… Na cmentarzu?!
— Wlasnie.
— I co? Zielone rece wyciagaja sie z grobow po kanapki? — zainteresowal sie Wobbler.
— Watpie. Poza tym w Meksyku nie jedza kanapek, tylko te, jak im tam… torty, nie… tartycostam. Niewazne.
— Zaloze sie, ze nie odwazylbys sie zastukac do ktoregos grobowca, bo bys sie bal tych, co sie wewnatrz snuja — wypalil w pewnym momencie Wobbler.
— A dlaczego oni sie snuja?
Pytanie zaskoczylo Wobblera.
— Oni zawsze sie snuja — stwierdzil po chwili autorytatywnie. — Widzialem na wideo: zielonkawe snuje mogace przenikac przez sciany.
— Dlaczego?
— Co „dlaczego”?
— Dlaczego przenikaja przez sciany? Za zycia tego nie robia, to dlaczego po smierci?
Wobbler w kwestii filmow byl ekspertem ze wzgledu na czeste nocne dyzury rodzicielki w szpitalu, jak tez na jej raczej bezproblemowe podejscie do wideo. Wiesc niosla, ze oglada nawet te, ktore wszyscy ponizej dziewiecdziesiatego dziewiatego roku zycia powinni ogladac z rodzicami.
— Nie wiem — przyznal Wobbler. — Zwykle sa na cos strasznie wsciekli.
— Na to, ze umarli?
— Chyba… bo sam powiedz: co to za zycie, jak sie umrze?
Johnny zastanawial sie nad tym przez caly wieczor. Jak dotad jedynymi znanymi mu umarlymi byli: pan Page, ktory umarl w szpitalu na cos tam, i jego wlasna (Johnny’ego, nie pana Page’a) prababka, ktora miala dziewiecdziesiat szesc lat i po prostu umarla ze starosci. Zadne z nich nie wsciekalo sie nigdy na nic. Prababcia generalnie byla zagubiona, ale nigdy sie nie wsciekala — nawet gdy nie mogla sie dopchac do pilota (uwielbiala TV) w Slonecznych Akrach, gdzie dozywala swoich dni wraz z innymi prababciami (Johnny odwiedzal ja tam raz na jakis czas). Pan Page z kolei byl jedyna na calej ulicy osoba przesiadujaca caly dzien w domu.
Zdecydowanie nie wygladali na takich, co po smierci wstaja z grobow, zeby zatanczyc z Michaelem Jacksonem. Jedynym powodem ewentualnego przenikania prababci przez sciany bylaby mozliwosc spokojnego ogladania telewizji, bez ciaglej walki o pilota do telewizora z pietnastoma innymi staruszkami.
Efektem tych przemyslen byl wniosek, ze wiekszosc ludzi ma bledne pojecie o wielu sprawach.
O wniosku tym nie omieszkal nastepnego dnia powiadomic Wobblera. Wobbler sie z nim nie zgodzil.
— Z ich punktu widzenia to pewnie inaczej wyglada — umotywowal. — Z punktu widzenia zmarlych, ma sie rozumiec.
Wedrowali Aleja Zachodnia — cmentarz zaplanowano mniej wiecej jak miasto, a wazniejsze ganki otrzymaly nazwy. Moze nie najoryginalniejsze, bo w stylu: Ganek Poludniowy albo Droga Polnocna, ale zawsze. Tam, gdzie Ganek Poludniowy krzyzowal sie z Aleja Zachodnia, zrobiono placyk, wysypano zwirem i ustawiono laweczki. Wygladalo to mniej wiecej jak niewielki rynek jakiegos miasteczka podczas najdluzszej w historii przerwy swiatecznej.
— Ojciec twierdzi, ze tu beda cos budowac — odezwal sie po chwili Wobbler. — Rada sprzedala cmentarz jakiejs wielkiej kompanii, i to za grosze, bo za drogo kosztuje jego utrzymanie. Podobno za pieciopensowke konkretnie.
— Co, caly cmentarz za piec pensow?
— Podobno tak. — Wobbler nie byl do konca pewien. — Tata mowil, ze to skandal.
— I ten topolowy zagajnik tez?
— Wszystko. Maja tu byc biura czy cos…
Johnny rozejrzal sie uwaznie — faktycznie, cmentarz byl jedyna otwarta przestrzenia w okolicy.
— Dalbym im przynajmniej funta — zdecydowal.
— Moze, ale nie moglbys tu nic zbudowac, a to jest najwazniejsze.
— Nie chce tu nic budowac! Dalbym im funta, zeby to zostawili tak jak jest.
— Dobrze — Wobbler nagle zaczal mowic tonem, ktorego zwykle uzywal, gdy go wzywano do tablicy. — Tyle ze ludzie musza gdzies pracowac.
— Zaloze sie, ze ci tutaj nie beda uszczesliwieni. Jak sie dowiedza…
— Przeniosa ich gdzies — stwierdzil Wobbler. — Musza ich gdzies przeniesc, jak likwiduja cmentarze, bo inaczej czlowiek nie bylby w stanie przekopac ogrodka. Wracajac do wczorajszej rozmowy, mialem racje: nie odwazysz sie zapukac do mauzoleum?
Najblizsze wygladalo niczym marmurowa szopa. Nad drzwiami wmontowano litery z brazu, ukladajace sie w napis:
Do tego znajdowala sie tam jeszcze plaskorzezba przedstawiajaca starszego mezczyzne spogladajacego w dal. Wygladal, jakby sie zastanawial, co znaczy „pro bono publico”. Najprawdopodobniej byl to sam Alderman.
— On na pewno by sie zdenerwowal — mruknal Johnny.
Zawahal sie przez moment, nastepnie zszedl po kilku kruszacych sie stopniach i zapukal do metalowych drzwi. Prawde mowiac, pojecia nie mial, dlaczego to robi — ani wowczas, ani pozniej.
— Przestan! — syknal Wobbler. — A jak sie wysnuje albo co?! Poza tym rozmawianie z duchami moze prowadzic do praktyk satanistycznych. W telewizji tak mowili.
— Nie rozumiem dlaczego — zdziwil sie Johnny i zapukal jeszcze raz.
Drzwi otworzyly sie.
Alderman Thomas Bowler zamrugal oslepiony sloncem i spojrzal na Johnny’ego.
— Slucham?
Johnny zrobil w tyl zwrot i pognal przed siebie.
Wobbler przescignal go w polowie Drogi Polnocnej. Nie nalezal do wysportowanych, totez osiagnieta przez niego predkosc zaskoczylaby przytlaczajaca wiekszosc ludzi, ktorzy go znali.
— Co… sie… stalo…? — wysapal.
— Nie widziales? — zdziwil sie Johnny.
— Nic… nie… widzialem…
— Drzwi sie otwarly!
— Sie… nie otwarly…!
— Otwarly! — uparl sie Johnny.
Wobbler zahamowal z piskiem obcasow.
— Drzwi… zostaly zamkniete! — stwierdzil stanowczo. — Nie mogly sie… otworzyc: maja klodki!
— Zeby nikt nie wszedl czy zeby nikt nie wyszedl?
Sadzac po minie, Wobbler wczesniej nie zadal sobie tego pytania.
Tym razem on ruszyl pierwszy.
— Nie dam sie przestraszyc! — wrzasnal. — I nie bede praktykowal satanizmu! Wracam do domu!
W rekordowym tempie skrecil w Droge Wschodnia i pognal do bramy.
Johnny natomiast zwolnil, a po chwili zupelnie stanal.
Wobbler mial racje — wszystkie drzwi grobowcow mialy klodki, zeby wandale i inny element nie mogli tam wejsc. Lecz przeciez w niczym nie zmienialo to faktu, ze widzial, jak drzwi sie otwieraja i jak Alderman Thomas Bowler wychodzi. Nie snul sie i nie przemknal, i bynajmniej nie byl zielonkawy: byl krepym mezczyzna w srednim wieku, w obszytym futrem plaszczu i uczciwym kapeluszu. Aha: mial zlota dewizke od zegarka w kieszonce kamizelki.
Johnny powoli zawrocil, az dotarl do miejsca startu; grobowiec mial klodke. Zardzewiala co prawda, ale za to masywna. Rozsadek podpowiadal, ze wszystko przez glupie rozmowy z Wobblerem, ale to niczego nie zmienialo.
Zapukal ponownie.
— Slucham? — spytal Alderman Thomas Bowler, stajac w progu.
— Ja… hmm… przepraszam…
— Czego chcesz, mlodziencze?
— Czy pan jest martwy?
Alderman spojrzal wymownie na napis przed wejsciem.
— A co tu jest napisane? — spytal z lekkim westchnieniem.
— No…
— 1906. Podobno bardzo dobry pogrzeb. Niestety, nie widzialem, choc naturalnie bralem w nim udzial. Przemowy nad trumna byly wzruszajace, jak slyszalem… Coz… Czego ci trzeba, mlody czlowieku?
— Co… hmm… — Johnny rozejrzal sie desperacko. — Co znaczy „pro bono publico”?
— Dla publicznego dobra.
— Aha… to ja… dziekuje. Bardzo panu dziekuje. — Johnny sie wycofywal, jakos nie majac ochoty odwrocic sie i odejsc.
— To wszystko?
— Hmm… tak, tak.
— Tez tak sobie myslalem, ze to nie bedzie nic waznego. — Alderman pokiwal ze smutkiem glowa. — Od 1923 nie mialem gosci, a ci ostatni zatrzymali sie tu tylko dlatego, ze im sie nazwiska pomylily. I, co gorsza, to nawet nie byli krewni. To byli Amerykanie! No coz… do widzenia zatem.
Johnny zawahal sie: moze sie odwrocic i isc do domu. I miec pewnosc, ze nic sie nie wydarzy. Zupelnie nic: skonczy szkole, dorosnie, ozeni sie i beda zyli razem dlugo i nieszczesliwie. A potem sie zestarzeje, wyladuje w Slonecznych Akrach, jak niektorzy nazywali Sunshine Acres, i bedzie wysiadywal przed telewizorem, czekajac, az sie zjawi kolejny posilek. A w koncu umrze. I wciaz nie bedzie wiedzial.
Istniala co prawda teoretyczna mozliwosc, ze kiedy bedzie umieral, zjawi sie aniolek albo inna dobra wrozka i wzorem zlotej rybki spelni jego zyczenie, dzieki ktoremu bedzie mogl wrocic i zaczac od nowa. Tyle ze Johnny nie wierzyl w aniolki, wrozki (dobre), zlote rybki i inne bajeczki.
Dlatego zrobil krok naprzod.
— Pan jest martwy, tak? — spytal wolno.
— Owszem. To jedna z niewielu rzeczy, ktorych jestem zupelnie pewien.
— Ale pan nie wyglada na martwego… to znaczy… chodzi mi o trumne i te sprawy.
— A, o to. W trumnie jest ciasno i niewygodnie. — Jest pan duchem? — Z niewiadomych powodow Johnny’emu ulzylo.
— Mam nadzieje, ze az tak sie nie stoczylem — odparl ku jego zdziwieniu Alderman.
— Moj przyjaciel Wobbler bylby autentycznie zaskoczony, gdyby pana poznal. — Johnny postanowil zmienic temat. — Taniec nie jest panska najmocniejsza strona?
— Walcowalem calkiem niezle… to jest: nie najgorzej tanczylem walca.
— To nie to… chodzi o cos takiego… — Zamiast tlumaczyc, Johnny wykonal najlepiej jak potrafil imitacje Michaela Jacksona.
Sadzac po minie Aldermana Toma Bowlera, nie byla to najlepsza imitacja.
— Zakladajac, ze to nie jest lumbago albo taniec swietego Wita, robi duze wrazenie — przyznal po chwili Alderman.
— I do tego trzeba jeszcze zrobic „Ooouuu!”
— W takim razie to musi byc bolesne.
— Nie, nie… bardziej jak: „Ooooouuumeeeeeh!” Trzeba zawyc… — Johnny umilkl, zdajac sobie nagle sprawe, ze entuzjazm go poniosl. — Nie jest to obowiazkowe… Prawde mowiac, nie rozumiem, jak mozna byc martwym i rownoczesnie chodzic i mowic…
— Prawdopodobnie dzieki wzglednosci — wyjasnil Alderman, probujac znacznie wolniejszej i sztywniejszej wersji Jacksona. — W ten sposob? Auuuc!
— Mniej wiecej… — wykrztusil Johnny. — Co pan mial na mysli, mowiac o wzglednosci?
— Einstein wytlumaczyl to wszystko calkiem zrozumiale.
— Co?! Albert Einstein?!
— Kto? — teraz dla odmiany zdziwil sie Alderman.
— Slynny fizyk. Odkryl szybkosc swiatla i tym podobne.
— Doprawdy?! Nie, mialem na mysli Solomona Einsteina, slynnego preparatora z Cable Street. Zajmowal sie wypychaniem zwierzat i, jak sadze, wynalazl jakas maszyne do robienia szklanych oczu. Potracil go motocykl w trzydziestym drugim… mial naprawde oryginalne pomysly.
— Nigdy o nim nie slyszalem — przyznal Johnny i sie rozejrzal. Zaczynalo sie sciemniac. — Chyba lepiej pojde do domu — stwierdzil i zaczal sie wycofywac.
— Powoli zaczynam rozumiec, o co chodzi — powiedzial Alderman, koncentrujac sie na nieco mniej sztywnej i nieco szybszej wersji Michaela Jacksona.
— Ja… hmm… jeszcze przyjde… moze…
— Przyjdz, kiedy chcesz. Zawsze mnie tu znajdziesz.
Johnny oddalil sie z maksymalna mozliwa szybkoscia, przy zachowaniu resztek pozorow, ze jeszcze idzie.
— Zawsze jestem — powtorzyl Alderman. — To cos, w czym po smierci czlowiek robi sie naprawde dobry… Jak to bylo… „Lllaaaa”?