Bigmac wygladal niczym wkurzony kosciotrup skina i faktycznie nie mial zamiaru sie zatrzymac.
— Zalatw go!
— Sam go zalatw!
Gazrurka lomotnela o spychacz i Bigmac skoczyl.
Mimo podniesionego poziomu adrenaliny Bigmac jednak pozostal Bigmakiem, kierowca zas byl masywnym mezczyzna i, sadzac po stanie nosa i reszty, zaprawionym w barowych argumentach. Tyle ze przez kilka sekund mial przed soba chlopaka wywijajacego mlynki gazrurka tak, ze nie dalo sie go powstrzymac. Jeden silny cios zalatwilby sprawe, lecz Bigmac poszedl na zwarcie i siadl tamtemu na plecach, probujac przy okazji odgryzc mu ucho. Mimo to nie wiadomo, jak dlugo by sie utrzymal wierzchem na przeciwniku.
W poblizu rozblysly reflektory wozu jadacego po wybojach i na oslep, ale ku nim. Trzymajacy Johnny’ego i Yo-lessa zaklal polglosem i pognal w mgle, zas ten, ktory zmagal sie z Bigmakiem, w przyplywie energii zwalil go z siebie silnym szarpnieciem. Na pozegnanie trzasnal go w brzuch i pobiegl w slad za towarzyszem. Samochod zatrzymal sie z piskiem opon w poblizu spychacza i wypadl z niego Wobbler, wyjac potepienczo.
Zza kierownicy znacznie stateczniej wygramolil sie pan Atterbury, po czym wyprostowal sie i rozejrzal wokol.
— Zdazyli uciec — poinformowal go Johnny. — W tej mgle nigdy ich nie znajdziemy.
W oddali rozlegl sie warkot zapuszczanego silnika, ktorego wycie oraz przeklenstwa usilujacego wprawic go w ruch mezczyzny dobitnie swiadczyly, ze kierowcy bardziej niz sie spieszy.
— Ale ja zapisalem numer! — wrzasnal tryumfalnie Wobbler. — Nachuchalem na szybe i zapisalem numer! Czego sie na mnie tak gapisz, Yo-less: to ty zawsze nosisz ze soba dlugopis, nie ja!
— Chcieli wjechac na cmentarz i zniszczyc, co sie da — wyjasnil Yo-less.
— Doprawdy, spodziewalem sie wiecej wyobrazni po United Consolidated — parsknal pogardliwie pan Atterbury. — Moze najpierw zajmiemy sie waszym przyjacielem?
Bigmac kleczal, probujac wydobyc z siebie glos, ale nie bardzo mu to wychodzilo.
— Musze chuchac, bo numer zniknie. Moze ktorys dalby mi olowek?
— Zyjesz, Bigmac?
— Naprawde… naprawde ich przestraszylem… — wychrypial w koncu Bigmac.
— Naprawde — zapewnil go Johnny. — Daj reke, pomozemy ci wstac… Jak sie czujesz?
— Pobity.
— Poczekaj, zaraz ci pomoge, jak przestane chuchac…
— Wsadzimy cie do samochodu.
— Nic mi nie bedzie…
— Zawioze go do szpitala, nigdy nic nie wiadomo!
— Nie! — Propozycja szpitala moze nie dodala Bigmacowi skrzydel, ale postawila go na rowne nogi. — Przezyje — wykrztusil. — Nie takie lanie przezylem.
We mgle cos zawylo i zaczelo sie zblizac z towarzyszeniem czerwono-blekitnych blyskow. Wycie policyjnej syreny umilklo w pol tonu, gdy reflektory oswietlily scene przy spychaczu.
— Wydaje mi sie, ze moja zona nieco przesadzila — przyznal pan Atterbury. — Bigmac, tak… rozpoznalbys tych mezczyzn, gdybys ich zobaczyl?
— Pewnie. Zwlaszcza ze jeden ma slady moich zebow na uchu. — Do Bigmaca nagle dotarlo, ze stoi twarza w twarz z wladza. — Ale na posterunek nie pojde… nie ma sily.
Pan Atterbury wyprostowal sie, gdy woz policyjny zatrzymal sie metr od niego.
— Sadze, ze najlepiej bedzie, jezeli ja zajme sie wyjasnieniami — zaproponowal.
Z wozu wysiadl sierzant Comely i rozejrzal sie podejrzliwie.
— Ach, Ray — zaczal Atterbury, zanim policjant zdazyl sie odezwac. — Ciesze sie, ze wpadles. Mozemy porozmawiac?
Obaj podeszli do spychacza, a potem do ogrodzenia. Pan Atterbury mowil, sierzant sluchal, a bohaterowie wydarzen ostatniej polgodziny obserwowali (podsluchiwac nie mogli, bo pan Atterbury mowil zbyt cicho).
— Zamkna mnie za pogryzienie!… — Bigmac zaczal desperowac. — Zobaczycie!
— Wiedziales, ze cos sie wydarzy. — Wobbler spojrzal oskarzycielsko na Johnny’ego.
— Wiedzialem. Tylko nie pytaj, jak i skad.
Sierzant spojrzal na zaparowana szybe samochodu pana Atterbury’ego i spisal wychuchany przez Wobblera numer, po czym wrocil do wozu i wzial mikrofon. Tym razem slychac go bylo dokladnie:
— …nie, do wszystkich diablow! Powtarzam: H jak Hirek, W jak Wagner… co? Przeciez mowie: W jak Westfalia, A jak Aardvark…
Zza spychacza wylonil sie pan Atterbury z obcegami w garsci.
— Jak on sie dzis w nocy ruszy, to uwierze w duchy — oznajmil. — Albo w cuda.
— I co teraz bedzie? — spytal Johnny.
— Nie jestem pewien… Furgonetke powinno sie znalezc. Sadze, ze udalo mi sie przekonac sierzanta, aby zalatwil sprawe po cichu. Przynajmniej na razie. Zlozycie zeznania i to powinno wystarczyc.
— Oni byli z United Consolidated?
— Ktos tam musial sobie pomyslec, ze wszystko staloby sie prostsze, gdyby nie bylo czego ratowac… Mysle, ze odpowiednim ludziom dano odpowiednia kwote i zaproponowano… hmm… glupi dowcip w Halloween.
W policyjnym radiu cos zatrzeszczalo i zagadalo.
— Zatrzymalismy furgonetke na East Slate Road! — zawolal sierzant. — Wyglada, ze to oni.
— Doskonala robota — mruknal pod nosem Yo-less. — Teraz w nagrode do domu na herbate i ciastka!
— Mysle, ze pomogloby, gdybys tez pojechal na posterunek, Bigmac — zauwazyl Atterbury.
— Mowy nie ma!
— Zawioze cie. Jeden z twoich przyjaciol tez moze z nami jechac.
— Faktycznie by pomoglo — odezwal sie Johnny.
— Moge byc ja — zglosil sie rownoczesnie Yo-less.
— A potem — pan Atterbury usmiechnal sie — mam zamiar zadzwonic do prezesa United Consolidated. I sadze, ze sprawi mi to spora przyjemnosc. Spora, tak, to chyba najwlasciwsze okreslenie.
Dziesiec minut pozniej Bigmac udal sie na posterunek w towarzystwie Yo-lessa, pana Atterbury’ego i z zapewnieniem, ze nie bedzie wypytywany o pewne nie zwiazane ze sprawa szczegoly, jak na przyklad brak samochodow w miejscach, w ktorych spodziewali sie znalezc je wlasciciele.
Mgla zaczela rzednac, przez co lampy staly sie wyrazniejsze, a mrok za magazynem dywanow znacznie glebszy.
— Zabawa sie skonczyla — podsumowal Wobbler. — Czas wracac do domu.
Przez strzepy mgly dalo sie nawet zauwazyc ksiezyc.
— To nie w porzadku — uparl sie Johnny. — Nie tak powinno sie to skonczyc.
— Jest happy end? Jest! To o co ci chodzi? Przestepcy w pudle, dzieciaki bohaterami wieczoru, no to kazdemu po lizaku i lulu.
Spychacz bez mgly wygladal znacznie okazalej.
Powietrze zas stalo sie jakby bardziej naladowane.
— Cos jeszcze sie wydarzy — stwierdzil Johnny, kierujac sie w strone cmentarza.
— Johnny…
— Chodz!
— Nie! Tam nie pojde!
— I ty twierdzisz, ze lubisz horrory?
— Ogladac, nie przezywac!
— Tez mi roznica!
— Przeciez jest prawie polnoc! — jeknal Wobbler. — A tam jest masa nieboszczykow!
— I co z tego? Predzej czy pozniej wszyscy tak skonczymy.
— Moze i tak, ale osobiscie wole pozniej.
Johnny czul w powietrzu napiecie jak przed burza. Az dziwne, ze miedzy nagrobkami nie przeskakiwaly wyladowania elektryczne. Mgla znikala, jakby probujac przed czyms uciec, totez na blekitnogranatowym niebie jasnial ksiezyc, rzucajac ostre cienie na zalamania terenu. Cmentarne alejki rzeczywiscie wygladaly w tym blasku niesamowicie i jakby nie na miejscu.
— Wobbler? — spytal Johnny, nie odwracajac sie.
— No?
— Jestes tu?
— A niby gdzie mam byc? Sam mnie tu zaciagnales!
— Dzieki.
Nagle poczul sie lekko, jakby zdjeto zen spory ciezar. Az dziwne, ze jeszcze nie zaczal latac. Pobiegl ku placykowi, gdzie staly kamienne lawki i gdzie z zasady spotykali sie zmarli.
Nie byl tam pierwszy.
Samotna, z zamknietymi oczyma, pani Tachyon tanczyla, wirujac z wdziekiem, o ktory nikt by jej nie posadzal.
Samotna? Moze jeszcze przed chwila…
Powietrze zatrzeszczalo i cienkie blekitne linie opadly z nieba, swiecac niczym neony. Gdy dotknely palcow tanczacej, eksplodowaly w niewielkim rozblysku i przeksztalcaly sie. Cmentarz blyskawicznie wypelnil sie niewielkimi, blekitnymi kometami.
Stopy pani Tachyon przestaly dotykac ziemi.
Johnny spojrzal na swoje dlonie — po prawej tanczyly blekitne ogniki, chwile pozniej po lewej takze. Poczul, jak odrywa sie od ziemi…
Swiatla okrecily go i lagodnie opuscily na zwir alejki.
— Kim jestescie?
Najblizsza minikometa eksplodowala, znaczac w powietrzu znajomy ksztalt.
— Do dzisiejszej nocy bylem przekonany, ze jestem Williamem Stickersem — powiedzialo cos przez pokryta wyladowaniami brode.
— Popatrz na to!
Minikomety przelecialy nad grobowcami i zebraly sie wokol spychacza. Wkrotce bylo ich tam tyle, ze maszyna zaczela swiecic jakby wlasnym blaskiem. Cos parsknelo, kichnelo.
I silnik zaskoczyl.
Spychacz ruszyl, rozwalajac ogrodzenie.
Wokol niego tanczyly blekitne swiatla.
— Stojcie! — krzyknal Johnny. — Zglupieliscie?!
Maszyna stanela, silnik przeszedl na jalowe obroty, a swiatla obrocily sie w strone Johnny’ego. Moglby przysiac, ze obserwowaly go z uwaga.
— Co wy wyprawiacie?
W rozblysku blekitnej poswiaty pojawil sie fantom Aldermana.
— Przeciez wszyscy tego chca, prawda? — spytal. — My go juz nie potrzebujemy, a jesli ktokolwiek ma zniszczyc cmentarz, to powinnismy to byc my. Tylko my mamy do tego prawo.
— Mowiliscie, ze to wasze miejsce!
W powietrzu zarysowala sie pani Liberty.
— Nic tam nie zostawilismy — powiedziala — to juz nie jest nasze miejsce.
— Sila przyzwyczajenia — dodal Stickers. — Zbyt dlugo wiazala czlowieka pracujacego. Co do tego od poczatku mialem racje.
— Ten zakamienialy bolszewik poza tym, ze potrzebuje golenia, ma racje — przyznala pani Liberty i niespodziewanie rozesmiala sie. — Wydaje mi sie, ze zbyt wiele czasu stracilismy, krecac sie po cmentarzu i nie zastanawiajac sie, czym moglibysmy sie stac.
— A mozliwosci izdnieje wiele — dodal pan Einstein, eksplodujac w istnienie. — Czas nie jest ograniczeniem.
— Wymiary to blahostka — dolaczyl pan Fletcher, rozblyskujac niczym neonowka. — A jest ich, nie powiem, sporo.
— Cialo przestalo zawadzac — dorzucil Alderman.
— Kierunki tez — dodal radosnie Stanley Roundway.
— Krotko mowiac: jestesmy zaczarowani — podsumowal pan Vicenti.
— Musielismy do tego dojrzec i to odkryc — wyjasnil pan Fletcher. — Ty tez musisz. Pierwszym krokiem jest zapomniec, kim sie bylo. I przestac sie bac starych, od poczatku wpojonych przesadow. Potem mozesz odkryc, kim jestes, a jeszcze pozniej, kim mozesz byc.
— To ostatnie wlasnie mamy zamiar zrobic — oznajmil Alderman. — Wyruszamy wiec!
— Dokad?
— Nie wiemy. Ale dziekawie bedzie sprawdzic — stwierdzil Solomon Einstein.
— Ale… ale mysmy uratowali cmentarz! — wybuchnal Johnny. — Bylo spotkanie i potem bylo w telewizji, i teraz ludzie naprawde zaczeli o tym mowic! Nikt tu niczego nie zbuduje. Byli tu ludzie z ochrony przyrody i reszta… Nie mozecie tego zniszczyc!
— Nie potrzebujemy juz tego miejsca — powtorzyl Alderman.
— Ale my potrzebujemy!
Zmarli popatrzyli na niego zdziwieni.
— No… potrzebujemy, zeby tu pozostalo i bylo. — Johnny wyjasnil blizej.
Silnik spychacza chodzil na jalowym biegu i byl to jedyny dzwiek, jaki przez dluzsza chwile zaklocal grobowa cisze.
Zmarli namyslali sie.
W koncu Solomon Einstein skinal glowa.
— To jest naturalnie prawda. Rownowaga, rozumiecie? Zywi musza pamietadz, a martwi zapomniedz. Zachowanie energii.
Silnik spychacza umilkl.
— Przybylismy sie pozegnac. — Pan Vicenti uniosl dlon wygladajaca jak sztuczny ogien. — I podziekowac ci.
— Przeciez ja nic takiego nie zrobilam.
— Sluchales, probowales i byles. Za to dostaje sie czasami medale. Ludzie rzadko sie tak zachowuja, za to czesto zapominaja o innych, ktorzy po prostu byli.
— Wiem…
— A teraz na nas juz czas.
— Jeszcze nie! Musze o cos zapytac…
— Tak?
— No…
— Wykrztus wreszcie. — Pan Vicenti usmiechnal sie lekko.
— Czy… mialy z tym cos wspolnego anioly… albo diably? Sporo ludzi chcialoby to wiedziec — wyrzucil z siebie Johnny.
— Nie sadze. Jakos zadnego nie zauwazylem… nie zauwazylem zreszta nic z tych rzeczy. W to wierza jedynie zywi.
— I tak sadze, ze bedzie znacznie ciekawiej, niz zapowiadali z ambony — dodal Alderman, zacierajac dlonie.
Zmarli zaczeli sie rozchodzic, w wiekszosci zmieniajac sie po paru krokach w dym, rozwiewajacy sie w podmuchach nie istniejacego wiatru. Czesc skierowala sie w strone kanalu, na ktorym unosila sie lodz przypominajaca gondole. Na rufie stala ciemna postac, opierajac sie o wioslo zanurzone do polowy w wodzie.
— Moj transport — odezwal sie William Stickers.
— Wyglada troche… niesamowicie — przyznal Johnny.
— Coz, postanowilem, ze sprobuje. Jak mi sie nie spodoba, przesiade sie na cos innego. — Stickers wskoczyl na poklad. — Ruszamy, towarzyszu.
DOBRZE — odparl przewoznik.
Lodz odbila od brzegu. Kanal mial zaledwie pare metrow szerokosci, ale lodz zdawala sie plynac i plynac…
Glos po wodzie niesie sie calkiem wyraznie totez Johnny bez trudu uslyszal nastepujaca wymiane pogladow:
— Jakby tak zamontowac silnik, to by sie plynelo szybciej…
LUBIE W TEN SPOSOB, PANIE STICKERS.
— A jaka masz place?
SZOKUJACA.
— Ja tam bym sie na twoim miejscu zastanowil…
— Nie jestem pewien, dokad on sie wlasciwie udaje — odezwal sie Alderman. — Ale na pewno zreorganizuje to, co tam zastanie. Tradycjonalista byl i pozostal.
Dalej, na brzegu cos pstryknelo i zaszumialo: Einstein i Fletcher siedzieli dumnie w czyms, co wygladalo troche jak elektroniczny uklad, a raczej jego schemat, troche jak maszyna, a troche jak matematyka, a przynajmniej jak wygladalaby matematyka, gdyby byla czyms konkretnym. Calosc slabo swiecila, szumiala i potrzaskiwala.
— Wspaniale, prawda? — spytal z duma pan Fletcher. — To ciag myslowy.
— Albo polot wyobrazni — dodal Solomon Einstein.
— Musimy sprawdzic pewne rzeczy. — Pan Fletcher wyraznie byl uszczesliwiony. — To co? Do gwiazd, panie Einstein?
— Albo i dalej, panie Fletcher!
Kontury owego czegos rozblysly, zbiegly sie i zniknely. Tuz przed zniknieciem jednak zdawaly sie przyspieszac.
— Zdaje sie, ze machali — zauwazyla pani Liberty.
— I nie tylko. — Alderman sie wyprostowal. — Chodz, Sylvio. Sadze, ze dla nas stosowniejszy bedzie nieco bardziej konwencjonalny srodek transportu.
Wzieli sie za rece i nie baczac na Johnny’ego, wstapili w czarne wody kanalu. Zrobili to tak dostojnie, ze zadne inne okreslenie nie wydawalo sie wlasciwe.
Powoli zanurzyli sie, pozostawiajac wolno znikajaca perlowa poswiate.
Po sekundzie rozlegl sie odglos zapuszczanego silnika, po czym z wody wynurzyl sie duch forda capri, przezroczysty niby banka mydlana. Alderman powstrzymal wznoszenie, puscil niewidzialna szybe i powiedzial:
— Pani Liberty uwaza, ze powinnismy ci cos powiedziec, ale wiesz… to dosc trudno wyjasnic… a wlasciwie dlaczego jestes w rozowym przescieradle?
— Hmm… no…
— To chyba niezbyt wazne.
— Niezbyt.
— No coz… — Duch samochodu powoli obrocil sie, przeswitywaly przezen gwiazdy. — Znasz taka gre, w ktorej pileczka odbija sie od roznych przeszkod, az w koncu wpada w dziure na dole planszy?
— „Flipper”?
— Tak to teraz nazywaja?!
— Tak mi sie wydaje.
— Niech bedzie, to akurat jest malo wazne. W kazdym razie tej odbijajacej sie pileczce trudno wyobrazic sobie, ze poza plansza jest jeszcze pokoj. A to, ze poza pokojem jest miasto, a dalej kraj, swiat i tryliony gwiazd, to juz zupelna abstrakcja. Rozumiesz, o co mi chodzi? Gdyby sobie to uswiadomila, to dziura na koncu planszy przestalaby byc zmartwieniem. A wtedy moglaby sie odbijac znacznie dluzej.
— Sprobuje… sprobuje to zapamietac.
— Przydaloby ci sie i w zyciu, i potem. No, na nas juz czas…
Duch silnika zagral szybciej.
— Do zobaczenia… — powiedzial glosniej Alderman.
Woz powoli uniosl sie i pomknal do przodu i w gore.
— No, to ja takze bede sie zbieral. — Pan Vicenti wyjal z powietrza cylinder i laseczke.
— Dlaczego wszyscy odchodzicie? — spytal Johnny.
— Bo zdecydowalismy, ze dzis jest Dzien Sadu podobno Ostatecznego.
— Zawsze mi sie wydawalo, ze do tego niezbedne sa traby, chory i cala reszta…
— To zalezy wylacznie od punktu widzenia. W kazdym wypadku wyglada to inaczej. Coz, milej opieki nad cmentarzem. Wyszlo na to, ze to jednak miejsce dla zywych, nie dla zmarlych. — Pan Vicenti naciagnal biale rekawiczki i nacisnal niewidoczny guzik niewidzialnej windy. Gdy zaczal sie unosic, z rekawow posypalo sie pierze. — Cos podobnego! — zdumial sie i rozpial frak. — No, dosyc tego dobrego… sio!… A kysz!… Psik!… czy jak tam sie na was mowi… Wszyscy won! — Ponad pol tuzina golebich duchow z furkotem wypadlo z roznych zakamarkow odziezy. — No! To by dowodzilo, ze mozna uciec praktycznie od wszystkiego — odsapnal pan Vicenti i spojrzal w dol na Johnny’ego. — Choc musze przyznac, ze trzy pary kajdanek, dwadziescia metrow krowiego lancucha i brezentowy worek moga stworzyc spore trudnosci w okreslonych warunkach.
W rondzie cylindra odbilo sie swiatlo.
W koncu pozostal tylko… jeden.
Johnny odwrocil sie.
Na srodku alejki stal pan Grimm, ze starannie zlozonymi rekoma i obserwowal niebo z mina tak ekspresywna, jakiej Johnny w zyciu nie widzial. Otaczala go ciemnosc na podobienstwo mgly, ale znacznie, znacznie gestsza.
Johnny przypomnial sobie, jak to wiele lat temu Bigmac zrobil impreze i go nie zaprosil. Potem jeszcze objechal za glupote, motywujac to nawet logicznie: „Pewnie, ze cie nie zapraszalem bo wiedzialem, ze przyjdziesz. Powinienes miec dosc zdrowego rozsadku, by przyjsc bez zaproszenia na wyczerpanym papierze. Od kiedy trzeba na cos zapraszac przyjaciela?”
Jak na Bigmaca byla to niezwykle dluga przemowa, dobitnie wskazujaca, ze sie zdenerwowal glupota Johnny’ego. Johnny na ten tok logiczny nie wpadl, wiec nie poszedl. Wszyscy inni natomiast poszli. A przedtem tyle o tym gadali, ze czul sie, jakby stanal nad bezdenna przepascia, ktorej w zaden sposob nie da sie ani przeskoczyc, ani obejsc. Kiedy ma sie siedem lat, takie doswiadczenie bywa straszne.
Kiedy sie jest martwym, bywa znacznie, ale to znacznie gorsze.
Pan Grimm w koncu zauwazyl, ze Johnny mu sie przyglada.
— Hmmm… — warknal, zbierajac sie w sobie. — Jeszcze pozaluja.
— Zamierzam dowiedziec sie prawdy o panu, panie Grimm.
— Nie ma sie czego dowiadywac.
Johnny wzruszyl ramionami i przeszedl przez niego.
Na chwile zrobilo mu sie lodowato, a potem pan Grimm zniknal.
I nie bylo juz nikogo.
Bylo to nieco dziwne, bo powinien byc Wobbler.
Nad cmentarz naplywala normalna, powszednia noc.
Odlegle dzwieki nocnego miasta zajmowaly miejsce panujacej dotad wszechobecnej ciszy. Johnny ruszyl alejka po wlasnych sladach.
— Wobbler?… Wobbler?!
Znalazl go trzy groby dalej, wcisnietego za nagrobek i kurczowo zaciskajacego powieki.
— Mozesz wyjsc, juz po wszystkim!
— Posluchaj…
— W porzadku.
— To byly sztuczne ognie? — spytal Wobbler, gramolac sie na sciezke. — Ktos wystrzelil mase fajerwerkow, tak?
— Mozna to i tak nazwac.
— Takie rzeczy bywaja niebezpieczne, jak za nisko leca…
— Bywaja, wiec dobrze, ze sie schowales.
— Wiesz, bo ja czasami sie boje…
— Wiem.
Odwrocili sie, slyszac metaliczne pobrzekiwanie i miarowe popiskiwanie.
Pani Tachyon maszerowala alejka, pchajac nieodlaczny wozek z piszczacym kolkiem. Czym predzej odskoczyli, zeby nie oberwac po plecach lub nogach konstrukcja sklepowego wozka (bowiem pani Tachyon jechala przewaznie po linii prostej, nie zwracajac uwagi na ruchome przeszkody), nie zostali jednak zauwazeni. Pani Tachyon wraz z popiskujacym upiornie wozkiem zniknela powoli w mroku.
Obaj, nie spieszac sie, ruszyli do domu.