Kiedy zaryczały syreny na MS 'Batory', kiedy orkiestra zagrzmiała „Jeszcze Polska” – Kaźmierz, stojąc na górnym pokładzie, ściągnął z głowy kapelusz i zapłakał: Zapłakał nie na widok machających chusteczkami z nabrzeża Dworca Morskiego Anieli, Maryni i Zenka. Zapłakał, bo głęboki dźwięk basa 'B' przypomniał mu instrument, który przysłał Jaśko przed samą wojną, by wspaniałą trąbą zasilić strażacką orkiestrę. Ksiądz Paralata poświęcił instrument, wspominając z ambony imię ofiarodawcy oraz jego ojca, Kacpra Pawlaka, który tak wychował syna, że ten nie żałuje ciężką krwawicą zdobytych na obczyźnie dolarów na nowiuteńki bas „B”. Kaźmierz czuł, że jego starszy brat z jeszcze jednego powodu ufundował ten instrument: chciał, żeby głośno o nim było nie tylko w Krużewnikach, ale nawet w samej Trembowli, gdzie wtedy jego Marcysia pracowała jako służąca u hurtownika Langnera. Jeśli będą o nim mówić to i Marcysia od Szałajów o nim nie zapomni. Zanim porwał się z kosą na Kargula, by bronić swej ziemi, to nic tylko myślał; jak przekonać rodziców, by mu nie zakazywali żenić się z Marcysią. Ojciec krzywił się niechętnie, bo dziewczynina, co na posługach jest w mieście, to nie to, co Kaśka od Biesagów, prawdziwa gospodarska córka. Co z tego, że jedną nogę ma czut-czut krótszą i ślini się bez przerwy, jakby landrynki ssała? Bogata nie musi być urodna, a Kaśka w posagu krowę by dostała i źrebca, a ta Szałajowa Marcysia to w posagu aby gawroni gaj ma! Nic nie pomagało wyliczanie zalet Kaśki od Biegasów. Jaśko zaparł się i oświadczył matce: „Nic na to nie poradzę, że ja się w niej zachwyciłem!' Tak właśnie powiedział – że się w niej zachwycił – i że albo ta, albo żadna. Jaśko każdej soboty drałował boso do Trembowli i wystawał pod domem Langnerów, żeby mu się jego wybrana choć w oknie pokazała. Nawet kiedy haratnął Władka Kargula kosą, złożywszy przysięgę ojcu przed obrazem Świętej Rodziny, że drogi do domu nie zapomni, pognał tej nocy pod dom hurtownika, wspiął się po dzikiej gruszy do okna Marcysi. Ale nie dane mu było pożegnać się z ukochaną i wymóc na niej przysięgę, że będzie czekać na jego powrót: hurtownik Langner, przekonany, że to złodziej chce się dostać przez okno do jego mieszkania, dwukrotnie wypalił z dubeltówki, strącając z gałęzi niedoszłego amanta służącej. Jaśko na drogę do Ameryki wziął nie tylko ojcowe kamasze, ale także pod skórą na tyłku trzy ziarenka kaczego śrutu. Najpierw, dla podtrzymania więzi z tą, w której się zachwycił, przysłał z Ameryki pięknie wydaną Biblię do kolorowania; doszedł do wniosku, że z czytaniem u Marcysi słabo, ale że zawsze była świata ciekawa, to pewnie zachwyci się tymi zwierzętami, które na stronach „Bible pictures to color” schodziły po potopie z trapu Arki Noego. Marcysia zachwyciła się wielce żywym inwentarzem, który patriarcha ocalił dla świata, a już szczególnie żyrafami i kangurami, o których istnieniu nie miała pojęcia, ale Jaśkowi Pawlakowi do Ameryki nie odpisała, bo z pisaniem nie było u niej najlepiej. Wtedy Jaśko, żeby przypomnieć o swoim istnieniu, zdecydował się być fundatorem instrumentu dla orkiestry, co miało szeroko rozsławić jego imię i nie pozwolić Marcysi o nim zapomnieć… Orkiestra marynarki wojennej grała dziarsko, a Pawlak z odkrytą głową stał na pokładzie i dalej płakał, nie spuszczając oka z grubej tuby basa „B”, jakby to była właśnie ta trąba, jaką kiedyś brat jego przysłał do rodzinnej wsi. Nawet kiedy orkiestra grała wiązankę wesołych melodii, on płakał coraz bardziej rozdzierająco, bo sobie przypomniał pewien pogrzeb, w czasie którego zamilkła przez Jaśka ufundowana trąba: kiedy przez krużewnickie pola kroczył kondukt pogrzebowy za furmanką, na której kolebała się sosnowa trumna ze starym Kargulem, Wojciaszkiem zwanym, słońce tak samiuteńko odbijało się w skrętach trąby jak w tej chwili. Orkiestra strażacka, fałszując niemiłosiernie, grała smętnie marsza żałobnego. I tego właśnie nie mógł zdzierżyć Kacper: to syn jego, Jaśko, przez pazerność przeklętych Karguli musi tułać się po świecie, a Wojciaszkowi zakupiona przez Jaśka trąba ma umilać ostatnią drogę?! Niedoczekanie! Wyskoczył Kacper z chałupy, przez pole gryki pobiegł na przełaj i z szeroko rozkrzyżowanymi rękoma stanął przed księdzem Paralatą, za którym kroczyli spoceni muzykanci. – Nie będzie mi ten antychryst wchodził do królestwa niebieskiego przy tej trąbie! – krzyknął Kacper i wyrwał bas „B” z rąk praktykanta młynarskiego, niejakiego Skowronka. Trzymając instrument pod pachą, zanurzył się po kolana w kwitnącą właśnie grykę. Pozbawiona dudniącego pohukiwania basu orkiestra straciła całkiem rytm, a Kacper poparcie proboszcza. Ksiądz z ambony potępił postawę Kacpra Pawlaka: albo odda trąbę, albo nie dostanie rozgrzeszenia! Oddał stary Pawlak trąbę, jak już sam się do ostatniej drogi szykował. Zagrała mu Jaśkowa trąba na cmentarzu, ale potem grała na wiecach, bo wszystkie instrumenty zarekwirowała Armia Czerwona, gdy po 17 września przyniosła uciemiężonej-klasie pracującej wolność. Wówczas Marcysia, która została kochanką majora NKWD, Bobywańca, występowała na wszystkich mityngach, głosząc jako przedstawicielka ludu pracującego miast i wsi triumf władzy ludowej nad polskimi panami. Ale o dziejach trąby i Marcysi Jaśko Pawlakjuż się nie mógł dowiedzieć. Pierwszy list wysłał Kaźmierz do niego dopiero po wojnie, gdy już w Rudnikach odgrzebał zaszyty w kołnierzu amerykański adres Johna Pawlaka. Nie było w nim słówka o tej, w której tak bardzo zachwycił się jego brat, że nie chciał nawet patrzeć na córkę Biesagów, co miała krótszą nogę, ale za to krowę i źrebca w posagu. Jakże by mógł przekazać informacje, że fala historii wyniosła Marcysię tak wysoko, że aż została kochanką majora, NKWD, z którym razem mieszkała w domu hurtownika Langnera? Jej dawny pracodawca pierwszym transportem pojechał na białe niedźwiedzie, a ona tańczyła przy jego patefonie, zaś major Bobywaniec, leżąc w łóżku, tak długo strzelał z nagana do portretów Rydza-Śmigłego i Mościckiego, że przypominały durszlak… MS „Batory” oddalił się od nabrzeża Dworca Morskiego w Gdyni, a Kaźmierz, mając to wszystko przed oczyma, wycierał rękawem czarnej marynarki cieknące mu ciurkiem łzy. Płakał, bo pomyślał sobie, że kiedy Jaśko pół wieku temu z Hamburga odpływał, nikt mu nie grał polskiego hymnu, najwyżej mu z głodu kiszki marsza grały. Jechał za pożyczone pieniądze, w ojcowych kamaszach, ze zdjęciem ukochanej zrobionym na odpuście. Wyjechał kawalerem i jako kawaler przeżył całe życie, bo widać w nikim się już tak nie zachwycił, jak w Marcysi od Szałajów. A skoro byli dla niego jedyną bliską rodziną, to jak mogli mu odmówić spotkania w Ameryce, choć porę wybrał Jaśko nie najlepszą, akurat w tym czasie Wisienka cielić się będzie… Ania, stojąc przy burcie, machała chustką tak długo, jak długo mogła wśród żegnających rozpoznać sylwetkę Zenka. Lekki wiaterek rozwiewał jej włosy i czuła się jak woltyżerka na grzbiecie pędzącego konia, która zaraz pokaże publiczności potrójne salto. Kiedy ją rozpierało poczucie szczęścia, stojący obok Kaźmierz stał z kapeluszem w ręku jak nad grobem kogoś najbliższego, a łzy leciały ciurkiem na klapy czarnej marynarki. – Dziadku, co się stało? – gorączkowo szukała w torebce chusteczki.
– Mnie to się chce płakać tylko z jednego powodu: że muszę tu wracać! – Aj, dziewuchna ty nasza – westchnął głęboko Kaźmierz i pogłaskał wnuczkę po głowie, burząc jej kunsztowną fryzurę – taż przyszło drugi raz w życiu moim wędrówkę ludów podejmować. Tyle, że wtenczas jechali my z woli Stalina i Roosvelta, a teraz z własnej. Wtedy przyszło towarniakiem telepać sia, a teraz w skrajnym luksusie płyniemy… Kargul potoczył wzrokiem po pokładzie. Wokół kłębił się tłum elegancko ubranych pasażerów, wśród których uwijali się stewardzi w białych kurtkach, zapraszając na drinka do licznych barów i kawiarni. Czy można było porównać tamtą jazdę na Ziemie Odzyskane z wycieczką do Stanów Zjednoczonych? Pełna zadowolenia mina i zbyt dobre samopoczucie Kargula zezłościło Kaźmierza. Wcisnął na głowę kapelusz i zwrócił mu uwagę, że wtedy to on jechał na koszt historii, a teraz na koszt jego brata! Kargul wzruszył ramionami: każdy konus to ma upierdliwy charakter. Taki nawet do swojego anioła stróża będzie miał pretensję, że nie znosi jajek. Teraz zaczyna wypominać dolary, jakie Jaśko musiał wyłożyć na udział swej niedoszłej ofiary w tej wycieczce.
– Awo, taż stać jego na to, człowiecze – Kargul chciał wyrazić uznanie dla statusu Johna.
– Jak kto nie jest jakiś leńciaj, a do tego kawaler, taż taki może se dolarami ściany tapetować! Pawlak zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów, jakby ważył w myślach, czy starczyłoby mu siły, by dźwignąć tego masywnego łapciucha i przerzucić go ponad burtą w odmęt fal, na których właśnie kładło się purpurą zachodzące słońce. – I bogaty ma tylko dwie dziurki w nosie. Jaśko tam przeszedł o czarnym chlebie pół wieku! – rzucił wydmuchując nos w chustkę Ani z takim trąbieniem, że przestraszony tym czyjś ratlerek rozjazgotał się na pokładzie.
– Na jego 'shifkartę' musieli my jedyną krowę-żywicielkę na jarmarku sprzedać, w tatowych kamaszach on zdobywać te Ameryke pokołdybał sia, a za cały kapitał to dwie ręce miał… A taki był samoswój, że jak zobaczył dzikiego w czarnym kolorze, to myślał, że czorta bez ogona ujrzawszy… Ania trąciła łokciem dziadka, wskazując mu eleganckiego Murzyna, który stojąc przy burcie pokładu obserwował przez lornetkę mewy.
– Ot, pomorek – Kaźmierz patrzył na pasażera, jakby spodziewał się ujrzeć wystające z jego nogawek rozdwojone kopyta.
– Taż to prosto Arka Noego, jak wśród tej całej menażer i dziki znalazłszy sia! – A coż jemu oczy dęba stanęły? – A czegoż ten dziki zęby do Ani suszy, a?!
– Może on dobrze wychowany.
– Ania z uśmiechem podziękowała za ofiarowaną jej lornetkę. -Ot dziermoli! – Kaźmierz zgromił wnuczkę.
– Niech on spada prosto Lucyferu na rogi!
– Ty zbiesił sia? Taż to też człowiek.
– Żeby ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył! Taki czarny to gorzej jak Cygan. Ani się obejrzysz, a już cię niechrzczony pierekiniec okradnie… Nie mógł zapomnieć, jakie to straty poniósł kiedyś na odpuście w Jagielińcach, kiedy przeznaczone na mszę za zdrowie Kacpra pieniądze ukradli Cyganie. Jaki kolor skóry, taki i duszy. Niech Ania od takiego zawołoki trzyma się z daleka, bo jak dzikiemu dasz ty rękę na przywitanie, to ci potem trzech palców zabraknie…
– Co zrobić – Kargul zezując z pogardą na Pawlaka pochylił się ku Ani i dokończył myśl konspiracyjnym szeptem – nie każdy na eksport nadaje sia. My z tobą, dziewuchna moja, to bezlitośnie inna kultura i wychowanie: jak te w białych marynarkach chcieli nasz czemardan do przechowalni nieść, ich k' czortu przegnał i sam do kajuty poniósł. – A dlaczego dziadek nie dał stewardowi tego zabrać?! Przecież to jego zajęcie! – Jak mnie było jego do przechowalni dać, kiedy tam cały boczek, kiełbasa i kaszanka, co my ją dla Jaśka wieziemy? – W kajucie to przez tyle dni może się zaśmierdzieć!
– Awo, wielka rzecz – Kargul wzruszył ramionami.
– Ale przynajmniej nikt nie podeżre! Swojska wędlina to łakoma rzecz! A bo to wiadomo, co nas tam czeka?