Można postawić stopy na ziemi, a jednak czuć się nadal jak rozbitek na tratwie. Stali w tłumie, a wokół nich ludzie padali sobie w ramiona, szlochali wzruszeni spotkaniem po latach, inni rozglądali się wokół, wykrzykując nazwiska tych, po których wyszli. Nad głowami oczekujących widniały tabliczki z tektury: Ja jestem twoja siostra Elizabeth Pazur, Czekam na mr. Gąsienica, Jestem z klubu „ White Eagle '… Nikt nie trzymał w ręku drążka z tekstem: 'Tu Dżon Pawlak'. Kaźmierz wspiął się na palce, by w tłumie oczekujących na przylot rodaków dojrzeć twarz dawno nie widzianego brata. Wokół rozlegały się okrzyki: „To ty, ciociu Tereso?! – To ja, Rysiek! – Boże, Boże, nic się nie zmieniłaś! – To znaczy, że musisz iść do okulisty!”… Wzruszeni ludzie porywali się w ramiona, inni sprawdzali, czy trzymane przez nich fotografie odpowiadają żywym osobom. Wśród witających się ludzi krążyła Joanna Osowiecka z Konina. Jej twarz, pokryta barwną mozaiką czarnego tuszu do rzęs, zielonych ciem do powiek, pudru oraz cyklamenowej szminki, wyrażała przeczucie kolejnej katastrofy; porównywała twarze oczekujących mężczyzn z fotografią przyszłego tatusia swych dwóch słodkich córeczek; na wszelki wypadek uśmiechała się promiennie i zachęcająco do każdego mężczyzny poniżej czterdziestki; patrzyła w ich oczy z nadzieją, póki tamci w kimś innym nie odnajdywali oczekiwanych bliskich… Pawlak wspiął się na palce, wyciągnął szyję omiatając wzrokiem zbity tłum. – Jest? – usłyszał bas Kargula za swymi plecami. – Musi być – odpowiedział bez wahania.
– Taż Pawlaki koniowi spod ogona nie wypadli. My z języka świdra nie zwyczajne robić! Nagle rozległy się dźwięki kapeli góralskiej. Muzykanci w kompletnych strojach góralskich kroczyli w kierpcach za opalonym mężczyzną w kapelusiku z piórkiem, który na widok rozglądającej się Ani błysnął garniturem sztucznych zębów i chwycił ją w ramiona. Kapela rżnęła od ucha, a mężczyzna tak ściskał Anię, że dziewczyna straciła na chwilę oddech. Wokół nich krążyła kapela w parzenicach i góralskich kapelusikach z muszelkami, z ogniem grając krzesanego, jakby to było wesele w Murzasichlu, a nie port lotniczy O'Hare w Chicago. Ania, czując -gorące pocałunki na swojej szyi, powzięła podejrzenie, że nie jest to raczej jej ojciec chrzestny, John Pawlak. Wywinęła się z objęć mężczyzny w kapelusiku z piórkiem, który tymczasem wydobył z kieszeni marynarki jakieś zdjęcie. – Dziadek John?! – Eeee, jaki ja dziadek, dziewucho ty moja – zaśpiewał czysto po góralsku tamten, wyraźnie dotknięty posądzeniem, że może być czyimś dziadkiem.
– Dyć ja twój narzeczony! Pawlak pośpieszył wnuczce z odsieczą. – A on co, oczadział?! Taż ona żeniata! Góral zacukał się. Na wszelki wypadek machnięciem kapelusika uciszył kapelę. Spojrzał na fotografię, potem na Anię i z wyraźnym żalem uznał, że widać padł ofiarą pomyłki. Tą, którą powinien wziąć w ramiona, była katastrofistka z Konina.
Odepchnęła Anię i rzuciła się w ramiona mężczyzny z okrzykiem: – Steve! To ja! Ja jestem twoją narzeczoną! Steve najpierw badawczo przyjrzał się mozaice, jaką stanowiła twarz narzeczonej i jeszcze raz porównał ten obraz z fotografią. Z przykrością skonstatował, że zdjęcie pochodzi jeszcze z okresu późnego Gomułki, a osoba, którą zaprosił, z okresu późnego Gierka. Uznał jednak widać, że towar wart jest swej ceny, bo zawołał radośnie – „Tyż piknie!” – i machnął kapelusikiem. Kapela poderwała się do grania, zajęczały dudy, zaburczał kontrabas, a Steve objął matkę dwóch słodkich córeczek, dla których zgodził się być tatusiem, i poprowadził ją w stronę wyjścia. Za nimi kroczyła dziarsko grająca kapela. Nagle sprzed zagapionego Pawlaka ktoś usunął walizy, a jego samego zepchnął z drogi orszaku, na czele którego kroczył jakiś władca afrykańskiego państwa. Jego misternie upięty turban migotał dziesiątkiem drogocennych kamieni; wyszywana złotym szychem szata w rodzaju ornatu wlokła się za nim po ziemi, a trzymany w ręku pastorał, rzeźbiony w głowy tajemniczych istot, stukał ostrzegawczo, domagając się ustąpienia z drogi. Pawlak wybałuszył oczy, rzucił się, by wyrwać z rąk czarnoskórej świty swoje walizy.
– Ot, hardabas! Te Nygry zawsze w paradę wlizą! Hall powoli pustoszał. Znikały bagaże, znikali ludzie. Oprócz nich rozglądał się za kimś bliskim człowiek objuczony walizami. Wydobył z rozpaczy krakowską czapkę z piórami i wsadził ją jako znak rozpoznawczy na głowę. I wówczas policjant w czapce ozdobionej otokiem czarno-białej szachownicy, który kręcił się po hollu, ruszył ku niemu z wycelowanym w jego pierś palcem, jakby nagle odkrył w przybyłym poszukiwanego przestępcę. -Władek?!
– A ty Zyga? – odpowiedział pytaniem człowiek w krakowskiej czapce z piórami. – A kto? – odpowiedział mu policeman. i nagle z gwałtownym szlochem rzucili się sobie w ramiona. – Idź-że, idź-że – zaśpiewał z krakowska Władek.
– Ja nie myślołżem, żeś ty się na policjanta wykierował – klepał brata po plecach.
– Ale nie bój nic! Ja rodzince ani słowa nie powiem! – A czemuż to masz nie gadać? – dopytywał się policeman.
– Bo u nas gliniarzem być to wstyd!
– Bo u was musisz się starać, żeby nim nie być – rzeczowo wyjaśnił policeman.
– A u nas, żeby nim zostać! U nas możesz być wszystkim, Władek, byleś nie był loser czyli przegrany! Pawlak czuł na sobie wyczekujące spojrzenie Kargula i Ani. Przypomniał sobie teraz, jak to oni w Rudnikach całą rodziną wybrali się na stację, by powitać Jaśka: wszyscy byli w nowym odzieniu; Kaźmierz nawet sobie na tę okazję kupił białą nylonową koszulę. Tadeusz Budzyński, zwany w Rudnikach i okolicy Warszawiakiem, wiózł swoją taksówką na spotkanie z amerykańskim gościem becik z Anią; czekali z jej chrztem na przyjazd Jaśka; na jego cześć Kaźmierz z Kargulem żytni bimber przyszykowali, żeby się Jaśkowi Polska przypomniała; teraz wieźli mu w swoich bagażach własnej roboty kiełbasy, rydze w słoiku i czarny chleb, o który prosił. I po co te starania, kiedy on nawet powitać ich nie wyszedł? – Oj, usłyszy Dżonu ode mnie litanię, że jemu w pięty pójdzie! – z rozpaczą rozglądał się wokoło: – To tak się brata na wygnaniu wita?! Kargul zmierzył Kaźmierza spojrzeniem, które nie pozostawiło wątpliwości, że widzi w nim całą przewrotność świata. – Twoja krew!
– Ty prosto niemożliwy stał sia! – nastroszył się Kaźmierz.
– Ty se lepiej w spodniach mieszaj, jak w mojej rodzinie! – A gdzie ty tu rodzinę widzisz? – Kargul zatoczył ramieniem krąg, obejmując tym gestem pustoszejący hall a przy okazji całą Amerykę.
– Twój Jaśko gorzej z nami postąpił, jak Ruscy w czterdziestym piątym, ze swojego siedliska nas wypędziwszy! -Ot, czort łabajowaty! – Pawlak poczerwieniał, słysząc to porównanie.
– To ty jego do NKWD równasz?!
– Będziem się bili czy godzili? – Kargul zrozumiał, że ta wymiana ognia zaraz zamieni się w prawdziwą wojnę.
– Ot, życie sobacze. Należy sia telefona spróbować. Może jemu dni i godziny pomachlaczyły sia? Ania znalazła numer telefonu, ale oczekiwała, że teraz dziadek Kaźmierz wydobędzie z woreczka pieniądze. Nie wiedział, co ma zrobić. Jak się przyznać, że zwisający na troczkach od kalesonów woreczek jest pusty jak na przednówku pusta była spiżarnia Kacpra i Leonii Pawlaków. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenia Kargula i Ani. – A coż tak stoją, jak w kościele przy podniesieniu?
– Dawaj dolary na telefon!
– A skąd mi ich brać? Czy ja milioner jaki?! Zniecierpliwiony Kargul chwycił zwisające z szyi Pawlaka troczki od kalesonów i starał się wyciągnąć spod koszuli woreczek. Daremnie! Pawlak odpychał jego rękę. Wydobyty na wierzch woreczek wyglądał smętnie jak dziurawa skarpetka. – To ty cały majątek sprzeniewierzył?! Ty koniosraju jeden! – A coż on oczy wypuczył jak ta czerepacha?! Mój majątek i moje prawo było jego przemarnować! – Żeby jemu moja krzywda bokiem wylazła! – dudnił Kargul, szarpiąc Pawlaka jak snopkiem jęczmienia. Widząc, że przygląda się temu czarnoskóry policjant, Ania porwała walizkę i ruszyła ku wyjściu. Stanęła jak wryta, kiedy szklana ściana rozsunęła się przed nią bezszelestnie. Wystarczyło zrobić krok, by jak Kolumb postawić stopę na ziemi, którą przyjechali odkryć…