Im bardziej zbliżała się godzina lądowania w Warszawie, tym bardziej Kaźmierz Pawlak wiercił się niespokojnie w fotelu. Ruszał ustami, jakby prowadził z kimś dialog. Wzdychał i zerkał od czasu do czasu na fotografię Shirley; jakby sprawdzał, czy ciemny kolor jej skóry bardzo rzuca się w oczy. Musiało mu być duszno, bo co chwila zrywał się, by kierować na twarz strumień powietrza.
– A coż tak wierci sia, jakby robaków dostał? – spytał go Kargul, kiedy Pawlak łokciem zawadził o jego szklankę z drinkiem.
– Ajr kondiszen coś tu słabowate…
– Ty nie dziwacz! – spojrzał na Kaźmierza z politowaniem. -Całe życie za stodołę on latał, a raptem w tej Ameryce wyrobił siajak ten haczyk od ustępu i jemu ajr kondiszen słabowate! Czego to ludzie z głodu nie wymyślą…
– A ty rozbojarzył sia w tym europlanie, prosto jak jaki amerykański senator! Kargul wcale nie poczuł się dotknięty tym porównaniem: nie darmo wszyscy w Chicago mówili że jego prezencja ma się do postury Pawlaka jak słoń do pchły! – Tobie, Kaźmierz, lepiej pasuje na ramie od roweru jechać, bo nogi masz krótkie i w głowie od tego pędu nie kołędzi sia-przypomniał ich wspólną jazdę z gminy do domu, gdy udało im się wreszcie uzyskać za łapówkę przydział na traktor.
– A ja europlan od rowera wolę, bo to i nogami nie musisz nakręcić sia i wypić możesz…
– Nie za dużo tej ćmagi, a? – Pawlak spojrzał koso na szklankę w rękach sąsiada.
– Dla spokojności, Kaźmierz – wyznał mu półgłosem Kargul.
– Myślisz, że ja nie jestem silnie przestrachany? Taż przyjdzie nam przed Marynią i Anielcią przyznać sia, jaki my to spadek od Johna dostali.
– Ciekawość, co Sirlej naszym babom w prezencie kupiła… Na półce leżały dwa pudła, które Shirley wręczyła im dla Pawlakowej Maryni i Kargulowej Anielci. Może lepiej sprawdzić zawczasu, żeby nie narazić się na zbyt wielki „sioook”? Ania pierwsza sprawdziła, co zawierało pudełko z prezentem od cioci Shirley: wydobyła z niego parę wrotek do roller-skatingu. Pawlak i Kargul zdrętwieli: a jeśli Marynia i Anielcia także otrzymały po jednej parze wrotek? Kargul, nie podnosząc się z fotela, sięgnął po pudła. Pawlak ujrzał w środku biały kapelusz, ugarnirowany plastykowymi owocami w piętnastu kolorach… Kargul ostrożnie zajrzał do swojego pudła: tkwił tam identyczny kapelusz, który przypominał imieninowy tort, kunsztownie ozdobiony wisienkami, winogronami i owocami granatu… Stewardessa z tacą w ręku zatrzymała się przy nich.
– Panowie chyba dawno nie byli w starym kraju…
– O yes – przyświadczył Kargul bez wahania.
– Dużo się u nas zmieniło -powiedziała z życzliwym uśmiechem stewardessa, przekonana, że to dwaj emigranci wybrali się w odwiedziny do Polski.
– A Gierek dalej jest? – spytał rzeczowo Pawlak, a widząc potwierdzający gest głowy stewardessy, machnął tylko ręką.
– Toż jakie to niby zmiany! Zapaliły się światła: „ZAPIĄĆ PASY! NIE PALIĆ!” Kargul pochylił się do spoconego z emocji Kaźmierza i spytał konfidencjonalnie: – A w domu jak? Od razu całą prawdę walimy? – Big dill! – Kaźmierz wzruszył ramionami, jakby nie było nad czym się zastanawiać.
– Jak my tyle lat czerwonego znosili, tak pora kolor odmienić! Kto powiedział, że u nas czarny jest nie w guście? Choć głośno się chciał utwierdzić w tym przekonaniu, to jednak na wszelki wypadek wysupłał z kieszeni podarowane mu przez Septembra puzderko i łyknął jedną pastylkę „dla spokojności”…
– Dałby Bóg, żeby nikt nas witać nie wyjechał. Kargul kiwnął głową ze zrozumieniem: – Żeby człowiek wiedział, co go w drodze spotka, to by się z domu nie ruszał. Kiedy samolot schodził już do lądowania, Ania poczuła, że stroiciel ściska ją za rękę jak bezgranicznie przestraszone dziecko.
– Franiu, przecież uczyłam cię, co masz powiedzieć swojej żonie! Powtórz teraz…
– Love it or leave it – Franio powiedział jedyne zdanie, którego nauczył się tam po angielsku.
– Ty też powiesz swojemu mężowi: „Kochaj albo rzuć!” – Nie! Ja powiem inne! Kochaj albo cię rzucę! Samolot dotknął kołami ziemi…