Rozdział 33

Kaźmierz Pawlak w czarnym ubraniu stał na podjeździe domu ' pogrzebowego, a lekki wietrzyk rozwiewał mu resztę siwych włosów. Stał na tle rozpiętego na szybie białego orła ze złotą koroną i wypatrując czerwonego mustanga Septembra-Juniora wcale nie zwracał uwagi na zajeżdżające limuzyny. Wielkie jak wozy cyrkowe samochody, zgrzytając oponami po wyżwirowanym podjeździe, zatrzymywały się przed wejściem do Funeral Home. Trzaskały drzwi, a pasażerowie wysiadali, pozdrawiając się radosnymi okrzykami i machaniem ręki, jakby wszyscy wybrali się na „ piknik, a nie na pogrzeb. Nikt nie zwracał uwagi na Pawlaka, nikt go bowiem tu nie znał, a on patrzył na wyszczerzone w uśmiechu zęby, słuchał krzyżujących się rutynowych pytań – „Haw are you? – z równie rutynowymi odpowiedziami – „Okey, fine!” Sam biały budynek Funeral Home braci Malec starał sięjak najdalej odsunąć skojarzenia z odejściem na wieczny spoczynek: podpierające okap nad wejściem kolumny miały sprawiać wrażenie, że przybyło się do letniej rezydencji, w której można mile spędzić czas; wymalowany na szybie orzeł miał skrzydła, których kształt każdemu, kto znał historię Polski, musiał się kojarzyć z husarią; przed domem pogrzebowymwyłożony był zielony chodnik udający trawę, by od pierwszej chwili uczestnictwo w pogrzebie kojarzyło się wszystkim z wycieczką na łono natury lub polem golfowym. Więc przybywający na pogrzeb goście zachowywali się tak, jakby klient domu pogrzebowego braci Malec zaprosił ich na party, którego atrakcją ma być pieczenie barana na rożnie. Witając się radośnie ze sobą sprawiali wrażenie osób, które przybyły złożyć nieboszczykowi życzenia urodzinowe długich lat szczęśliwego życia. Trzymali się zasady, że umierać trzeba tak, jak trzeba tu żyć: robiąc wrażenie człowieka zadowolonego z siebie, kogoś, kto osiągnął wszystko, co mógł osiągnąć. Jeśli obcowanie z kimś takim za jego życia było przyjemnością, napawało optymizmem, dlaczego miałoby być inaczej po jego śmierci; wszak tu do końca obowiązuje zasada keep smiling z której nawet nieboszczyk nie jest zwolniony. Funeral Home „White Eagle” braci Malców zapewniał same wygody: tabliczka na szybie zapewniała, że Tu mówi się po polsku zaś duża tablica, zwrócona ku highwayowi, gwarantowała klientom wykwintne pogrzeby oraz Cmentarz z pięknym widokiem. Nad głową Pawlaka wiatr poruszał niczym skrzydłami wiatraka wielką białą gwiazdą, na której bracia Malec wypisali zachętę dla wszystkich przejeżdżających highwayem: Wstąp, a nie pożałujesz! I o wiarygodność tej zachęty zabiegał cały czas właściciel Funeral Home. Witał gości uśmiechem, który miał zapewnić wszystkich przekraczających próg jego firmy o tym, że czekają ich tu wspólnie spędzone przyjemne chwile. To – ich przekona, że w razie przejściowych kłopotów z istnieniem warto swoją przyszłość złożyć w jego ręce… Pan Robert Malec, zwany Malec One, był jednym z dwóch Malców, którzy prowadzili Funeral Home „Biały Orzeł”. Bracia podzielili się zadaniami: Malec One chudy, z głową kondora, z zawodowo ponurym – lecz zarazem zachęcającym uśmiechem na twarzy, był przeznaczony do kontaktów z klientami polskimi. Grubszy – Malec Two – który w tej chwili zajęty był w podziemiu prowadzeniem baru dla przybyłych gości, nauczył się hiszpańskiego, by obsłużyć prężną mniejszość etniczną, jaka powoli wypierała z tych przedmieść ludzi z polskim rodowodem. Dla obu braci Malców najważniejszą osobą dzisiejszej uroczystości był nie nieboszczyk, John Pawlak, nie jego brat ani przybyła z kraju rodzina, lecz Teddy September. To on zatwierdzał kosztorys całej ceremonii, on podpisywał czek za trumnę pierwszej kategorii, pogrzeb pierwszej klasy, za księdza i przygotowaną w restauracji Teresy Gardnerowej stypę. Dlatego też Gardnerowa, stojąc teraz w przedsionku Funeral Home braci Malec, czujnym wzrokiem przeliczała zjeżdżających się uczestników tego żałobnego party: przyjęcie opłacone z góry, im mniej gości, tym większy zysk… Tego wszystkiego Kaźmierz Pawlak wcale nie był świadom. W głębi domu pogrzebowego, przypominającego swym zapachem drogerię, leżał jego zmarły brat, a Kaźmierz wciąż czekał na kogoś żywego, bez kogo rozpoczęcie ceremonii uważał za zdradę wobec Jaśka. Wspinał się na palce, by nad bukszpanowym żywopłotem dojrzeć wreszcie czerwony samochód „Mustang” z Septembrem-Juniorem i siedzącą obok córką Johna. W nim cała nadzieja. Wszak obiecał Ani odnaleźć pannę Shirley-Glynesse Wright. Dostrzegł przynaglające spojrzenie Malca One, który podciągnął mankiet koszuli, by odsłonić zegarek: człowiek może sobie umrzeć, ale czas idzie naprzód.

– Zaczekajmy jeszcze czut-czut – popatrzył błagalnie na ponuro-pogodną twarz chudego Malca, który idealnie umiał połączyć zasadę keep smiling z głębokim przejęciem, jakim winien się cechować. ten, kto bierze pieniądze za pośrednictwo z wiecznością. Malec One kiwnął z powagą swoją ptasią głową, i pobiegł z ponurym uśmiechem: powitać wysiadającą z kolejnego samochodu parę: w masywnym grubasie Pawlak rozpoznał prezydenta Stowarzyszenia Rzeźników Polskich. Pan Szafranek był w towarzystwie małżonki, której piętrowy, przystrojony sztucznymi owocami kapelusz, przypominał warszawski Pałac Kultury i Nauki przyozdobiony na dzień obchodów Pierwszego Maja w portrety przywódców narodu, flagi i balony. Szafranek uściskał dłoń Kaźmierza i wylewnie zaprosił go wraz z rodziną na bankiet, jaki Stowarzyszenie Rzeźników wespół z Towarzystwem Synów Piasta wydaje z okazji 25 rocznicy instalacji proboszcza parafi. Czy Pawlak zapamięta, że to pojutrze w kafeterii Wyższej Szkoły św. Trójcy na Division street? Wystarczy wpłacić na ręce jego małżonki 15 dolarów za osobę, by czuć się zaproszonym. Pawlak obojętnie wzruszył ramionamii, za to Malec One wyraził zachwyt dla tej propozycji, bo zależało mu na dobrych stosunkach z rzeźnikami, którzy byli mile widziani w przyszłości jako klienci jego firmy. Z Funeral Home dobiegał gwar ożywionych rozmów. Malec One życzliwym gestem zapraszał Pawlaka do wnętrza, ale Kaźmierz wciąż tkwił na swym posterunku na zewnątrz: jak ma spojrzeć Jaśkowi w oczy, jeśli nie spełni jego ostatniej prośby? W basemencie Funeral Home braci Malec życie towarzyskie kwitło jak na przyjęciu urodzinowym. Zebrani tam rodacy klepali się z rozmachem po plecach, wymieniali uwagi na temat polityki Cartera, odwiedzin papieża w Chicago i kłopotów podatkowych. Syczał ekspres do kawy, grzechotały kostki lodu w wysokich szklankach z whisky, które Malec Two skwapliwie napełniał, krążąc z butelką wśród gości. Dla dzieci miał pod ręką coca-colę, bo o dzieciach bracia Malec nie zapominali, pragnąc od małego oswoić ich z tym miejscem, w którym kiedyś mogą znaleźć spokojną przystań. Podziemny salonik był urządzony na wpółjak bar, na wpółjak pokój dziecinny. Pod oknem ciągnęła się lada barowa, zaś ściany były wytapetowane w kolorowe modele samochodów, a na półkach stały miniatury aut do zabawy. Dzieci, klęcząc na dywanie, między nogami dorosłych żałobników urządzały wyścigi zdalnie sterowanych modeli. Wśród tego rozgadanego tłumu, grzechoczącego lodem w szklankach, stojący z woreczkiem ziemi Franio Przyklęk wyglądał jak ktoś, kto trafił tu przez pomyłkę. Stał w kącie z uszami odstającymi jak liście kapusty i przytulał do piersi parciany worek, jakby tam był jakiś skarb. Nie spuszczał wzroku z Ani i może dlatego nie zauważył, że obecni starają się nawet o niego nie otrzeć. Ktokolwiek spojrzał w jego stronę, ściszał głos, jakby informacje o turnieju kręglarskim czy o zebraniu zarządu Klubu Weteranów lub zabawie towarzyskiej, jaką urządza w następny weekend Towarzystwo Niewiast Różańcowych były ściśle tajne i w żadnym razie nie powinny wpaść w te odstające uszy stroiciela. Franio Przyklęk nie był nawet tego świadom, że dzięki swemu słuchowi absolutnemu od lat był uważany za agenta wywiadu PRL. Dziś, nie docierała do niego kojąca muzyka, sącząca się z ukrytych w suficie głośników. Nie dostrzegał niechętnych spojrzeń. Tym razem dla człowieka o absolutnym słuchu najważniejsze były nie uszy lecz oczy, którymi śledził każdy ruch Ani. Dziewczyna otoczona była kręgiem życzliwie uśmiechniętych twarzy. Ze wszystkich stron ją i Kargula zasypywano pytaniami, jak im się podoba Ameryka. Zanim którekolwiek z nich zdołało otworzyć usta, pytający już sami sobie odpowiadali z niepodważalnym przekonaniem, że Ameryka to big deall, tu jest wolność, tu jest przyszłość… Niech po pogrzebie przyjdą na „polka-party” do telewiżji „Czerwone Maki” albo na karciankę do Towarzystwa Niewiast Różańcowych, to przekonają się, z jakim rozmachem żyje się w wolnym kraju! Weteran z miniaturką krzyża Virtuti Militari w klapie, do którego wszyscy mówili „panie rotmistrzu”, bezceremonialnie odsunął starą sowę w kapeluszu, która jako komisarka gorliwie zapraszała Anię na instalację nowego zarządu Towarzystwa Pań Pomocy Serdecznej. Patrząc surowo na Anię, niczym na rekruta, spytał, ile naprawdę w Polsce mają żubrów.

– Czytałam, że koło dwustu – odparła Ania.

– To znaczy, że sto! – zawyrokował bez wahania Rotmistrz.

– Dlaczego akurat sto? – zdziwił się Kargul, a wówczas napotkał zaskoczone jego naiwnością spojrzenie Rotmistrza.

– Bo wiadomo, że komuna zawyża statystykę o 50 procent! Na miejsce Rotmistrza wcisnął się prezydent Towarzystwa Synów Piasta, domagając się wiarygodnej odpowiedzi na pytanie: ile jest u nich kanałów na ti-vi? -Telewizja jedna, za to kanałów dużo! – wyjaśnił Kargul, czując się coraz bardziej ważny w tym gronie.

– Mnie to nie eksajtuje! – skrzywił się lekceważąco Steve Fay. Gdy tylko się pojawił w towarzystwie katastrofistki, traktował Anię i Kargula jak swoich starych znajomych. Joanna Osowiecka miała usztywnione lakierem białe włosy, które sterczały spiralnie ku górze niczym krem na torcie. Choć była dopiero kilkadziesiąt godzin w Ameryce, to każde jej zdanie zawierało co najmniej jedno angielskie słow Robiła wszystko, by nikt nie mógł ją posądzić, że jeszcze miesiąc temu prowadziła w Koninie kiosk z gazetami.

– Proszę wpaść do nas do klubu Wiernych Polek na zabawę stoliczkową! – zapraszała Anię prezeska Wiernych Polek, falując obfitym biustem.

– John Pawlak nas odwiedzał! Poproszę tylko przynieść swoje fanty! – No, no, no – zaprotestował żywiołowo Steve Fay, ciągnąc Kargula za łokieć ku sobie.

– Oni w sobotę zaproszone na wesele! – A gdzie to wesele? – zainteresowała się żona prezydenta rzeźników. Steve wskazał wielką jak szafa Gardnerową.

– Ten sam plejs. U niej, jak ta dzisiejsza stypa! – I będzie tak samo wesoło – zapewniła Gardnerowa.

– Tyż piknie – ucieszył się Steve, domagając się od Kargula obietnicy, że go nie zawiedzie. W tym momencie kto inny już zadał Kargulowi pytanie, czy by nie włożył kilku dolarów do kopertki na bankiet z okazji instalacji nowego proboszcza w starej parafii. Od tego natręta uwolnił Kargula przygarbiony mężczyzna z siwym wąsikiem, który miał w klapie harcerską lilijkę a w ręku szklankę z mlekiem. Przedstawił się jako sekretarz koła Skautów II Rzeczypospolitej, który słyszał wczorajsze wystąpienie rodziny Pawlaków w „Chicagowskim Kogutku” i dlatego zwraca się teraz do Kargula jako do kolegi z pytaniem; jak wejść w posiadanie ziemi w Polsce.

– Taż jakie my kolegi? – zdziwił się Kargul.

– Ja też uprawiałem ziemię – zapewnił go zreumatyzowany Skaut.

– Jeszcze za sanacji.

– Ile pan miał tej ziemi? -

Osiemnaście tysięcy mórg. Moje nazwisko Kozieł-Potocki…

– Ot, kolega się trafił! Taż u nas tyle nawet PGR nie ma! – A ile by kosztował cały FGR? – dopytywał się dociekliwie Skaut, który najwyraźniej śnił o powrocie do rodzinnych tradycji.

– Z tym to kłopot serdeczny. PGR-y rządowe są.

– Ja tam do waszego rządu nic nie mam – stwierdził pojednawczo sekretarz Skautów II Rzeczypospolitej.

– Tylko żeby tych komunistów rząd nie dopuszczał do władzy.

– Aj, mądrego przyjemnie posłuchać – Kargul pokiwał głową, ale w głębi duszy pomyślał, że tak bezlitośnie ciemnych politycznie ludzi jak w tej Ameryce to u nich w całym powiecie ze świecą by szukać.

– My tu ze sobą mamy woreczek naszej ziemi – głową wskazał stroiciela, który snuł się pod ścianami z workiem przy piersi. Skaut założył okulary i przyjrzał się uważnie workowi.

– To wyście przyjechali chyba na deka sprzedawać tę ziemię. A po ile cenicie? Kargul zmierzył rozmówcę pełnym oburzenia spojrzeniem: ktoś taki śmiał zwracać się do niego jako do swego kolegi-rolnika! – Aj, Bożeńciu, czego to ludzie z głodu nie wymyślą – westchnął.

– Taż niech wam wreszcie zaświta w tej łepecie, że nie wszystko jest do sprzedania… Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi, a Kaźmierz wciąż kręcił się po podjeździe Funeral Home braci Malec, nie tracąc nadziei, że FBI pomoże im jakoś spełnić ostatnią wolę Johna. -Kaźmierz – usłyszał za plecami bas Kargula.

– Czas zaczynać! -Aj, Władek, miej sumienie. Ta Sirley to jedynaczka. Należy sia na najbliższą rodzinę zaczekać.

– Kaźmierz, taż ona nic o pogrzebie nie wie! – Obiecał ten mały September dziewuchnę odnaleźć.

– Potrzebne nam to jak zającowi dzwonek przy ogonie -mruknął Kargul.

– Majątek byłby większy do podziału…

– Żeby jego wilcy, no! – rozsierdził się Pawlak tym cynicznym przejawem materializmu.

– Mnie dusza omal że z zawiasa nie wyrwie sia, a ten cudze majątki liczy! Wziął zamach, jakby chciał łokciem ugodzić w żebra Kargula, ale w tym momencie w drzwiach Funeral Home stanął Malec One; i z ponurym uśmiechem równie życzliwie co stanowczo zaprosił ich na rozpoczęcie ceremonii. Z niewidocznych głośników sączy się niesłyszalnie – słyszalna muzyka, na ścianach holu wisi kilkanaście zegarów, z których każdy wskazuje inną godzinę, by uprzytomnić tym, którzy przyszli tu spotkać się z drogim nieboszczykiem, że i dla nich jest już gdzieś ustalona godzina, na której zatrzyma się zegar ich życia; złocone litery – A, B, C, D, E, F – pokazują wejścia do poszczególnych parlorów; w każdym z tych saloników przyjmuje swych gości inny nieboszczyk. Ponieważ w Ameryce życie winno zawsze zwyciężać śmierć, a smutek jest czymś niestosownym, to uczestnicy ceremonii nie są traktowani jak żałobnicy, a raczej jako grono przyjaciół które zebrało się, by spotkać się z kimś, kto udaje się tylko w dłuższą od innych podróż. Było to ostatnie party przed długą wycieczką w nieznane… Jeśli na tym ostatnim party było dużo gości, bracia Malcowie bez trudności pozbywali się dzielących parlor składanych ścian. Powstawało wówczas coś w rodzaju dużego living-roomu, pełnego wygodnych kanapek i foteli, pokrytych sztuczną skórą. Po ścianach wiła się sztuczna zieleń, tworząc nastrój rajskiej gęstwiny. Obrazy w złoconych ramach przedstawiały zachodzące nad morzem słońce lub szczyty gór pokryte wiecznym lodowcem… Lada chwila Malec One wskaże gościom wejście do parloru, gdzie będą mogli spotkać się po raz ostatni z Johnem Pawlakiem i przekonać się naocznie, że nieboszczyk, który wychodzi spod ręki braci Malec wygląda jak żywy! Pawlak przeciskał się wśród ciżby stłoczonych w przedsionku gości, gorączkowo szukając stroiciela z workiem ziemi. Jeśli nie mógł zapewnić swemu bratu obecności córki, to przynajmniej niech ta ziemia z Polski zapewni mu spokój w mogile i połączy z rodziną. Po drodze musiał się wymówić od roli „toastmistrza” na weselu Steve'a, a prezesce klubu Wiernych Polek odmówić udziału w „karciance” pod pretekstem, że nie mają jak dojechać.

– No problem – przekonywała go ubrana kanarkowo prezeska.

– Moja kara czeka na ciebie.

– Kara?! – Pawlak przerażony zamrugał oczami – A za coż ta kara? September, chcąc zażegnać nieporozumienie, wyjaśnił, że miss Petronela Zięba chce im pożyczyć własny samochód czyli „car”.

– Zgadza się! – gorliwie przytaknęła prezeska Zięba.

– Moja kara stoi tam na kornerze! Ja ją wam wyczendżuje! A wy się mną w Polsce zajmiecie.

– Jak pani będzie w Polsce, proszę uprzejmie nas odwiedzić – Ania zapraszała prezeskę w imieniu swoim i dziadków.

– A lotnisko jest tam gdzieś blisko was? – dopytywała się Petronela Zięba.

– Bo my możemy wyczendżować na wycieczkę czarter! – Uchowaj Boże! – Kaźmierz uniósł w górę ręce, jakby chciał błagać niebo, by odsunęło od nich takie nieszczęście jak lotnisko.

– Taż kury by nam nieść sia przestali! Jak raz pegeerowski aeroplan latał nad nami, tak nasze kabany bezlitośnie od tego hurkotu z wagi nam pospadali, jak deszczki porobiwszy sia.

– Wy tam w Polsce z jednym macie przynajmniej spokój – stwierdził Rotmistrz – że czarnych nie macie! Pan nie ma pojęcia, co my mamy z tym „asfaltem”! – Aj, człowiecze, taż brat mi opowiadał, że przez tych czarnych to on prosto omal kołowaty nie został sia – Kaźmierz przytoczył głośno opowieść Jaśka z okresujego pierwszych kroków w Ameryce. -Jak on w Detroit u Forda robił, tak żeby z powrotem do domu trafić, tak on kredą po murze taką kreskę ciągnął,: a te Nygry specjalnie mu te krede zmazywały! – Najgorsze, że oni są nietykalni – denerwował się Rotmistrz.

– Miałem dom, który stracił połowę na wartości, bo się wprowadzili czarni! A wyrzucić ich nie wolno! Wy tego w Polsce nie macie.

– Jak to nie? – zaprotestował gwałtownie Kargul.

– A partia? Czerwoni taka sama zaraza jak czarni. Nietykalni są! Ze zdumieniem zauważył, że Rotmistrz kładzie palec na ustach; oglądając się w stronę stojącego w rogu holu stroiciela.

– Wy tam wracacie – powiedział szeptem – a ten w kącie to agent! Będziecie spaleni! Pawlak i Kargul równocześnie wybałuszyli na Rotmistrza oczy: jaki niby z Frania agent? Czyj? Skąd to wiadomo?! Rotmistrz nie miał wątpliwości, że Franciszek Przyklęk został tu przysłany przez „bezpiekę” w charakterze agenta. On sam się zresztą głupio zdemaskował: po co w Ameryce stroiciel, skoro tu mniej fortepianów niż w Polsce? A w dodatku był na tyle głupi, że wszystkim naokoło chwalił się swoim absolutnym słuchem. A komujest potrzebny absolutny słuch, jak nie temu, kto ma zadanie podsłuchiwać rozmowy w środowisku polonijnym? Proszę tylko spojrzeć na tejego uszy! Sterczą jak radary! I ten absolutny słuch! Czy to nie najlepszy dowód, że przybył tu w roli stacji nadawczo-odbiorczej? Do Kargula i Pawlaka przydreptał członek Klubu Weteranów I wojny światowej. Z dumą pokazał najpierw swoje zdjęcie w mundurze niemieckiej armii cesarza Wilhelma, w której przyszło mu służyć jako mieszkańcowi Jarocina i spytał w imieniu swoim i swoich kolegów, ile też w Polsce kosztuje nagrobek z prawdziwego marmuru.

– Wedle państwowej ceny? – upewniał się Pawlak.

– Za bony – rzeczowo odparł Weteran.

– Wedle kursu PKO.

– Ot, kłopot serdeczny -zmartwił się Kaźmierz szczerze.

– Taż mnie skąd wiedzieć, jak ja jeszcze nigdy za dolary nie umierał.

– A znalazłby pan dla mnie ładną kwaterę w starym kraju? – Aj, człowiecze – ożywił się nagle Pawlak, jakby ujrzał rozkwitły zielenią wiosenny pejzaż – tam brzózki, bzy, słowiki. Tam odpocząć to bezlitośnie serdeczna przyjemność. Nie to, co tu… Weteran miał łzy w oczach, gdyż westchnienie Pawlaka poruszyło najgłębsze struny jego duszy. -Tak myślałem – powiedział eks-żołnierz cesarza Wilhelma.

– Tu żyć, tam umierać.

– Ostrzegam pana, panie Kasztelan, że popełnia pan błąd – surowo skarciła Weterana kobieta-sowa.

– Oni tam pod bolszewicką okupacją zapomnieli nawet rozmawiać po naszemu! Byłam w Polsce i pytam policemana, czy ten bus stopuje na tym kornerze, a ten policeman nic nie rozumie! Weteran odwrócił się plecami do przedstawicielki Towarzystwa Pań Pomocy Serdecznej, jako że Weterani I wojny nie byli przez Towarzystwo zapraszani na „karcianki” ani zabawy.

– How match one feet? – dopytywał się o cenę ziemi. September wyjaśnił Pawlakowi, że pan Kasztelan chce się dowiedzieć, ile też by kosztowała na jakimś pięknym cmentarzu jedna stopa ziemi. Kaźmierz miał już dość tych indagacji, które wskazywały, że każdy przyszedł tu nie by odprowadzić jego brata na miejsce wiecznego spoczynku, lecz by załatwić jakieś swoje interesy.

– Ot, pomorek! Wymyślili te durackie stopy, Farenheity, funty, kremacje i dziwić sia, że bezlitośnie trudnowato im z nami dogadać sia! Ruszył w stronę stroiciela, by przejąć z jego rąk worek z ziemią na grób Jaśka. Za szklanymi drzwiami Funeral Home braci Malec przesunął się jakiś czerwony samochód. Kaźmierz zastygł w bezruchu, wpatrzony w wejście… Zgrzytając oponami na żwirze podjazdu tuż za budynkiem Funeral Home zaparkował volkswagen z kierowcą w stetsonie i kraciastej marynarce. Mike Kuper zawsze był przygotowany na każdą okazje. Rzucił kapelusz na siedzenie; zdjął kraciastą marynarkę i włożył ciemny żakiet w prążki, który woził w bagażniku: Sprawdził w lusterku swój wygląd, musnął wąsiki, wydobył kamerę filmową, nastawił obiektyw i z kamerą w ręku wkroczył na dywan przedsionka domu pogrzebowego. Kiedy Pawlak ujrzał szeroki uśmiech na twarzy dyrektora, właściciela i spikera „Chicagowskiego Kogutka”, w jego oczach pojawiła się nadzieja. Odpychając stłoczone komisarki, prezeski, superwisorów, skautów i weteranów wszystkich wojen oraz przedstawicielki Towarzystwa Różańcowego ruszył szparko naprzeciw Mike'a. Ten wycelował w niego oko kamery.

– Smile! Smile! -krzyczał rozkazująco – Uśmiech proszę! – Znalazł Sirlej? – Pawlak ucieszył się: jest córka Jaśka! Jaki bowiem byłby inny powód, by miał się uśmiechać w godzinę pogrzebu swego brata? Patrzył niecierpliwie ponad ramieniem Mike'a, ale jakoś nie mógł dostrzec osoby, dla której już o tyle czasu została opóźniona ta ceremonia. Za plecami Mike'a nie było nikogo. Na twarzy Kaźmierza zgasł sztuczny uśmiech, którym chciał powitać córkę Jaśka. Keep smiling! – domagał się Mike, zbliżając obiektyw terkoczącej kamery do twarzy Pawlaka.

– Ty nie dziwacz, człowiecze! Taż do czego ja mam zęby szczerzyć, jak Sirlej nie ma! – Za to jest sukces! Hit! – Mike aż kipiał z radości. Odłożył kamerę na stoliczek z klonową wykładziną, na którym stały wzory urn na prochy zmarłych. Szeroki wybór świadczył, że bracia Malec istotnie zapewniali -jak to można było przeczytać w ich anonsie – wykwintne pogrzeby.

– Niech on mnie w denerwację nie wprowadza – zeźlił się Pawlak na krętactwo „Chicagowskiego Kogutka”.

– Taż jaki on sukces widzi, kiedy córki mego brata jak nie było, tak nie ma! – No problem! – Mike ujął z szacunkiem Pawlaka pod łokieć i prowadził go teraz pomiędzy ludźmi, jakby chciał wszystkim pokazać w jakiej zażyłości pozostaje z bohaterem dnia.

– Nie ma jej, to będzie. Jak ty jesteś succesful man, to kobieta sama przyjdzie! – klepnął Pawlaka po ramieniu, zupełniejakby nie byli w tej chwili przed wejściem do parloru domu pogrzebowego, lecz na polu golfowym.

– Wasz występ u mnie w radiu to był hit! To było wonderfull! Doktor Michae sprzedał wszystkie grzyby! Mardox ma klientów na futra z kota, a „Capital Travel Office” do dziś rana zebrał tysiąc dwieście zgłoszeń na wycieczkę do Polski! Mike Kuper nie przypominał dziś tego człowieka, który przedwczoraj wyszedł ze studia w przekonaniu, że jest całkowicie przegrany a jego „Chicagowski Kogutek” straci wszystkie reklamy. W poczuciu sukcesu Mike wydobył z kieszeni żakietu blaszanego kogutka, którym – jak sam twierdził – budził tysiące polskich dzieci do szkoły i dmuchnąwszy w niego zapiał triumfalnie. Kargul wytrzeszczył oczy, a wtedy usłyszał uwagę mister Septembra: „Taka jest ta Ameryka. Leave it or love it! Kochaj ją albo rzuć!” Tymczasem Mike schował kogutka i wydobył długopis.

– Podpisujemy umowę – skinął na Anię i Kargula.

– Dacie show jak wtedy! – Taż on gadajak szepetlawy. Jaki sioł?! -zaniepokoił się Pawlak, patrząc pytająco na Anię: – Pan Kuper chce, żebyśmy jeszcze raz u niego wystąpili.

– Dlaczego raz? Kto powiedział, że raz? Trzeba iść za ciosem! Mówi wam to poeta mikrofonu! – Ja w życiu aby raz w cyrku byl – powiedział z godnością Kaźmierz i skierował się w stronę Franciszka Przyklęka, by przejąć od niego woreczek z ziemią. Poeta mikrofonu chwycił go za rękaw.

– Zapłacę! – Awo! My grosza nie głodni. Nie przewidział, że nie wszyscy są tego samego zdania. Ania przejęła inicjatywę w swoje ręce.

– Dolary? – Cash! – Ile? – Dogadamy sie. Zaraz spiszemy kontrakt… Ania skinęła głową. Kaźmierz popatrzył na wnuczkę z takim zgorszeniem, jakby w tej chwili zaczęła nago tańczyć na oczach pogrzebowych gości.

– Ot, koczerbicha! Ty prosto wariacji z tymi dolarami dostała! – Dziadku, jak wrócę goła do Polski, to będę looser! Tu robią karierę ci, co mają coś do sprzedania…

– To ty tu sprzedawać sia przyjechawszy?! – Pawlak! Wy tylko sprzedacie przed mikrofonem swój charakter – przekonywał żarliwie Mike, nie pozwalając Kaźmierzowi odciągnąć Ani na bok.

– Aj, Bożeńciu! On gada prosto jak kołowaty! Taż co mnie zostanie, jak ja charakter sprzedam, a?! – Ale co wam szkodzi jeszcze raz się pokłócić i wziąć za to cash? – Cash to gotówka – Ania chciała złamać opór dziadka, ale ten zgromił ją spojrzeniem, a Mike'a potraktował jak tępego ucznia, który na lekcji rachunków nie jest w stanie podsumować dwóch cyfr.

– Pan już dawno w Polsce nie był i nie wie, że jak my się tam kłócimy, to nie o pieniądze, tylko z przekonania! – Dziadku, a co szkodzi mieć przekonania i pieniądze? Ja mogę wystąpić! – Widzisz ją, gadzinę?! Tego już Kaźmierz nie był w stanie ścierpieć, by w szeregach jego rodziny szerzył się bakcyl kapitalistycznej zachłanności. Tam w parloru spoczywa w trumnie jego brat, a najbliższa rodzina targi urządza? Za dolary kłócić się chce? Gromy by spadły na głowę Ani, gdyby w tej chwili uwagi Kaźmierza nie zwróciła ładna, zgrabna blondynka, która właśnie stanęła w wejściu do Funeral Home; dziewczyna miała długie włosy, niebieskie oczy i z daleka uśmiechała się promiennie do Kaźmierza. Tak uśmiecha się ktoś, kto długo czekał na spotkanie. Tak, to ona! Nawet ten uśmiech ma po Jaśku! Takim uśmiechem witał go Jaśko dziewiętnaście lat temu kiedy jako John Pawlak stał na peronie stacyjki Rudniki i czekał na pojawienie się spóźnionej rodziny! Tuż obok smukłej jak młoda brzoza dziewczyny stał wikary, na ręce którego Pawlak złożył datek na intencje odnalezienia córki Johna! Więc przydał się pośrednik między Kaźmierzem a Panem Bogiem! Ruszył Kaźmierz w stronę dziarskiego tancerza, który teraz miał na sobie czarny garnitur a na szyi dyskretną obręcz koloratki. Ksiądz wysunął do przodu, wyciągając z wyrazem współczucia rękę do Pawlaka. Kaźmierz przytulił tę dłoń do piersi, równocześnie patrząc na dziewczynę.

– Dziękuję duchownej osobie…

– Za co? – Że pomógł ksiądz znaleźć naszą rodzinę. Oderwał się od wikarego i

rozkładając ramiona ruszył ku blondynce. Jego głos drżał ze wzruszenia: – Sirlej! Nareszcie jesteś! – Mam na imię Wanda. Zamrugał oczyma i popatrzył pytająco na księdza kościoła narodowego. Ten uśmiechnął się przepraszająco i powiedział: -Przepraszam… Nie zdążyłem przedstawić swojej żony… Oczy Pawlaka stanęły w słup. Jak jeszcze ta Ameryka zakpi sobie z niego? Jaką jeszcze wymyśli pułapkę? U kogo tu pomocy szukać, jak ksiądz ma żonę, a w radiu każą za pieniądze się kłócić? – A cożjemu oczy dęba stanęli? – półgłosem wymamrotał Kargul, widząc ogłupiałe spojrzenie sąsiada.

– Władek – Kaźmierz przywarł do boku Kargula – taż gdzie my trafili? – zerrknął na wikarego. -Czy Jaśko z takiej poręki do porządnego nieba trafi? Poczuł na ramieniu delikatny ale zarazem stanowczy uścisk czyjejś dłoni. Malec One z twarzą przejętą bólem ale także zniecierpliwieniem domagał się z nie znoszącą sprzeciwu łagodnością rozpoczęcia właściwej części ceremonii: – Sorry, mister Pawlak. Nie mogę dłużej zwlekać. Za pół godziny następny klient – wymownym gestem wskazał Malca Two, który przytaknął tym słowom gestem głowy: za pół godziny będzie pogrzeb Meksykanina, więc trzeba mieć czas, by zdjąć dumnego orła z witryny i na to miejsce dać flagę Meksyku. Z niewidocznych głośników niczym mgła z nieba popłynęła muzyka. Równocześnie bracia Malcowie rozsunęli przed gośćmi składaną ścianę parloru A-B, jakby odsłaniali scenę, na której zaraz wystąpi dawno oczekiwany solista: W głębi, na niewielkim podwyższeniu, czekał na nich ten, dla którego był to ostatni występ towarzyski. W kipieli ułożonych fachowo białych kwiatów leżał w trumnie bohater dnia. Kwiaty już dostał. Teraz oczekiwał na wyrazy uznania dla swego wyglądu… Na estradce z kwiatowego ogródka wyłaniała się lśniąca hebanem trumna, ozdobiona złotymi okuciami i uchwytami. W niej spoczywał efekt fachowych zabiegów braci Malec. Zabalsamowany, wyperfumowany John Pawlak przyciągał wzrok swoim rześkim wyglądem; ze szminką na wargach, tuszem na rzęsach oraz wyróżowanymi obficie policzkami czekał na słowo uznania; nad jego głową w złoconych ramach wisiał ogromny obraz: samotny okręt na wzburzonym morzu… Przed estradą defilowali goście, wydając nad trumną okrzyki szczerego zachwytu: – He is wonderfuul! krzyknęła radośnie prezeska Towarzystwa Różańcowego.

– Very nice – stwierdził Rotmistrz, prężąc się na baczność przy trumnie, jakby żegnał swojego podkomendnego.

– Jak w eastmankolorze! – z uznaniem zauważył prezydent rzeźników, a skaut II Rzeczypospolitej, pochylając głowę, rzucił dziarskie: – Czuwaj! Wszyscy skupieni w parlorze sprawiali wrażenie, że po ich pełnych zachwytu opiniach John Pawlak wstanie z trumny, uśmiechnie się i zaprosi swoich gości na drinka, potwierdzając w ten sposób ich przeświadczenie, że od pozytywnego stosunku do życia nie zwalnia nawet śmierć. Ale John Pawlak zawiódł ich oczekiwania, więc odwrócili swą uwagę od bohatera dnia i wrócili do swoich spraw. Komisarka o sępim nosie chciała się dowiedzieć od Kargula, czy są w Polsce sex-shopy, Rotmistrz pytał, ile w starym kraju czeka się na rozwód, a Steve Fay chciał konkretnie wiedzieć, ile kosztuje mały samolot… Rozmowy cichły jedynie w tym miejscu, w którym tkwił Franciszek Przyklęk. Jego odstające uszy i absolutny słuch od dawna zostały uznane za dowód, że jest agentem komunistycznego reżimu. To on raczej; a nie John Pawlak powinien leżeć w tej hebanowej trumnie. Ale takie szczęście by go nie spotkało: agenci nie zasługują na pogrzeb I klasy! Rozległ się terkot kamery Mike'a Kupera, który pochylił się nad trumną, by uwiecznić na barwnej taśmie oblicze nieboszczyka. Ukryte w suficie reflektorki oświetliły snopem laserowego światła twarz Johna Pawlaka. Klient braci Malców wyglądał z daleka na gwiazdora filmowego, który zaraz wstanie, by przyjąć Oskara za osiągnięcia całego swego życia… Pawlak odebrał od stroiciela worek z ziemią i położył sobie na kolanach. Czując zapach ziemi mógł spokojniej czekać na realizację scenariusza, jaki ułożyli bracia Malec… Ziemia dla ciebie jest, Jaśku – Kaźmierz toczył w myślach swą niedokończoną rozmowę z bratem.

– Dom twój zgodnie z twoją wolą na klub wyszykujemy, ale, przeprosiwszy za słowo, owocu grzechu twego nijak w tej wariackiej Ameryce znaleźć nie dałem rady…

Загрузка...