Rozdział 15

Pawlak i Kargul w pośpiechu wciskali na siebie korkowe pasy ratunkowe. Wyglądali w nich jak dwa źle dobrane konie w obręczy chomąta. Kargul zezował w stronę łodzi ratunkowej, Kaźmierz ukradkiem sprawdzał, czy zawieszony na szyi woreczek nie urwał się z tasiemki i przypadkiem nie wypadnie mu przez nogawkę. Obok nich w rzędzie wywołanych na pokład pasażerów stała katastrofistka, która wyglądała jak stragan na odpuście, tyle bowiem miała na sobie świecidełek: klipsy w uszach, trzy broszki przy kostiumie, cztery łańcuszki na szyi, a palce jej rąk, ozdobione pierścionkami z trudem się zginały. – Dobrze, że orkiestra nie gra! – stwierdziła z ulgą, choć jej wytrzeszczone oczy świadczyły, że spodziewa się najgorszego.

– Dlaczego? -spytała Ania, nie mogąc skojarzyć orkiestry z nadzieją na ocalenie przed zderzeniem z górą lodową. – Bo na „Titanicu” grała do ostatniej chwili, aż się wszyscy potopili. – To tylko próbny alarm – uspokoił ją oficer rozrywkowy. Krocząc wzdłuż szeregu zebranych pasażerów sprawdzał, czy wszyscy mają na sobie kamizelki ratunkowe. – Ot, żal, że to tylko próbny alarm -westchnął Pawlak.

– Bo dość już mordować sia w tej Arce Noego, gdzie dziki koło człowieka stoi. Jego spojrzenie, skierowane na stojącego obok Ani Murzyna, nie pozostawiało wątpliwości, kogo zaliczał do nieboskich stworzeń. Anię chwyciła nagła złość. Kto mu dał prawo do ferowania takich wyroków? Jeśli szczuje tak tego, kto jej przekazuje ideę ogólnoludzkiego porozumienia, to niech się dowie, że sam wraz z dziadkiem Władysławem jest obiektem czyjejś niechęci. Nie chciała dotąd mówić o tym, co posłyszała na dolnym pokładzie, ale teraz doszła do wniosku, że to jedyny sposób, by ostudzić ataki dziadka Kaźmierza na wszystkich, których nie zaliczał do samych swoich.

– Wiecie, co się o was mówi? – szepnęła znad pasa ratunkowego prosto w ucho Pawlaka. – No, ciekawość posłuchać.

– Że jesteście na delegacji państwowej.

– Ot, pomorek! A któż to chce nam wstydu narobić, a?

– Uważają was za przedstawicieli reżimu… Oczy Pawlaka stanęły dęba. Spojrzał na Kargula, jakby chciał sprawdzić, czy tak może wyglądać oficjalny przedstawiciel rządu PRL. Kargul, ściśnięty korkowym pasem, z osłupiałym wyrazem twarzy wyglądał prędzej na pacjenta psychiatrycznego szpitala w kaftanie bezpieczeństwa niż na agenta reżimu. – Oczadziała, czy jak?! – obruszył się Pawlak.

– Taż my z tym rządem mamy tyle wspólnego, co przeprosiwszy za słowo, ksiądz z burdelem! Katastrofistka zerknęła ciekawie na Pawlaka. Ania pociągnęła dyskretnie dziadka za połę marynarki. – Niech gada od razu, kto to łgarstwo wymyślił i przez co nam chce opinię zaszargać? – Sami jesteście sobie winni – tłumaczyła półgłosem Ania – bo macie takie same garnitury i kapelusze i zawsze chodzicie we dwóch, a to znaczy, że jeden pilnuje drugiego. Tylko nie wiadomo, który jest pilnowany, a który pilnuje! – Który to bździoch takie baśniaki rozpowiada? – Pawlak gotów był od razu wystawić rachunek za to pomówienie.

– Ja w osobistej swej postaci przed nim stanę i podrobno jemu roztłumaczę, że jakby my byli za rządem, to byśmy z Władkiem nie musieli za traktora wsówki w gminie dawać! Ania znowu szarpnęła połę marynarki dziadka. Ten spojrzał na nią szczerze zdziwiony: o co jej idzie? Przecież prawdę mówi jak na świętej spowiedzi! Może Gierek wierzy w to hasło, co wymalować kazał na każdym płocie, że 'Partia z narodem, naród z partią', ale on ani z partią, ani z takim narodem nie chce mieć nic wspólnego! Niech temu, co jego i Władka posądził, że są rządową delegacją, dobry pan Bóg ten jęzor w świder zamieni! – Cicho, dziadku, bo ten oficer to „Spółdzielnia Ucho” – szepnęła Ania ostrzegawczo. -Słyszałam o pana szczęściu – z drugiej strony usłyszał szept katastrofistki.

– I gdzie pan trzyma wygraną? Pawlak spośród plątaniny sznurków korkowego pasa ratunkowego wysupłał uszyty przez Anię i zawieszony na białych troczkach od kalesonów woreczek. Pasażerka skinęła głową z uznaniem. Miętosząc w upierścienionych palcach coś, co jeszcze niedawno było kieszenią spodni Kargula, nie przestawała trajkotać. Stojący za Anią Murzyn na widok woreczka wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ania po raz trzeci szarpnęła ukradkiem marynarkę dziadka. – W Ameryce poważne przestępstwo notuje się co dwie minuty – wyrecytowała z pamięci statystyczne dane z takim wyrazem twarzy, jakby obwieszczała światu dobrą nowinę – co dwadzieścia minut ktoś jest ranny w napadzie czy strzelaninie, co trzydzieści pada śmiertelna ofiara broni palnej! Świdrowała wzrokiem oblicze Pawlaka, delektując się najwyraźniej własnym przerażeniem i możliwością przestraszenia innych.

– No, przyjdzie przecierpieć – westchnął Kaźmierz, zdejmując na chwilę kapelusz z głowy, jakby chciał sie pokłonić Panu Bogu.

– Dwie wojny światowe ja przeżył, z sąsiadami nie licząc, tak da Bóg i ten imperializm jako przeżyć… – Dziadku-szepnęła Ania-przecież nie jedziemy na jarmark”do Lutomyśla! Ludzie się z nas śmieją! – Dziermolisz, dziewuchna! Jakie ludzie? – Pawlak ostrym spojrzeniem zgasił uśmiech Murzyna. -Taż to aby dziki! Jak Polska chrzest przyjmowała, to jego pradziadki po drzewach skakali jak te pchły na sowieckim sołdacie! Ryczały syreny, dzwoniły dzwonki, steward wskazywał odliczonym pasażerom przydzielone im łodzie. Pawlak zatrzymał go pytaniem, ile jeszcze dni będą płynąć do Chicago. – Do Chicago? – zdziwił się steward. -Mamy kurs do Montrealu! – No, kłopot serdeczny! – wykrzyknął Pawlak.

– Znaczy sia pomylili my okręty! No i tak wpadli my w kałabanie, a czort karty rozdaje. Ania kolejny raz spłonęła rumieńcem wstydu, bowiem wśród pasażerów rozległy się śmieszki. Czwarty już raz szarpnęła marynarkę dziadka Kaźmierza, aż Pawlak zachwiał się niczym strach na wróble, w którego uderzył poryw nagłego wiatru. – A ty czego mnie tyrpasz a?!

– Niech nas dziadek nie kompromituje – syknęła mu do ucha Ania – 'Batory' nie pływa do Chicago… – Taż coż nam robić innego, jak wysiąść?! Ania spojrzała ponad kominy statku, jakby błagając niebo o łaskę rozumu dla Pawlaka. – W Montrealu weźmiemy samolot.

– Ot, koczerbicha jedna! – wściekły Pawlak kręcił głową uwięzioną w obręczy pasa ratunkowego jak w chomącie.

– To ty rodzonych dziadków oszukała?!

– Dziadek Władyś wiedział – wyznała Ania. Pawlak spojrzał na Kargula jak na Judasza: więc jeszcze raz życie dowiodło, jak zdradliwy charakter miał jego sąsiad! Nie obchodziło go teraz tłumaczenie Ani, że nie powiedziała mu prawdy o przesiadce na samolot z Montrealu do Chicago, by zaoszczędzić mu stresów. Mógłby uwierzyć w dobre intencje wnuczki, gdyby nie fakt, że ten łapciuch, Kargul, od początku wiedział, że czeka ich coś, co dla Kaźmierza było dziesięć razy bardziej przerażające niż jazda karuzelą w Trembowli. Tak więc Ania zawiązała zdradziecki sojusz z dziadkiem Władysławem! Czekajcie no! Jak tylko do Jaśka dotrzemy, siły się wyrównają! Jaśko stanie po mojej stronie!

Загрузка...