Molly Picker patrzyła na telefon, próbując zebrać się na odwagę i wziąć słuchawkę do ręki. Była w tej budce już drugi raz tego dnia. Za pierwszym razem nawet nie weszła do środka, odwróciła się i natychmiast odeszła. Teraz stała przed telefonem, drzwi były zamknięte, nikt jej nie przeszkadzał. Drżącą ręką podniosła słuchawkę i wystukała numer.
– Centrala.
– Chciałabym zamówić rozmowę na koszt abonenta z Beaufort w Karolinie Południowej.
– Jak mam panią przedstawić?
– Proszę powiedzieć, że dzwoni Molly. – Podała numer, zamknęła oczy i z bijącym sercem oparła się o ścianę. Usłyszała sygnał. Bała się tak bardzo, że omal nie zwymiotowała. Słodki Jezu, pomóż mi…
– Halo?
Molly zesztywniała. To głos matki.
– Mama? – wybełkotała, lecz telefonistka była szybsza.
– Dzwoni Molly. Czy pokryje pani koszt rozmowy? Zapadło długie milczenie.
Proszę, proszę cię, proszę. Porozmawiaj ze mną!
– Halo? Czy przyjmie pani płatną rozmowę? Długie westchnienie.
– Chyba tak…
– Proszę mówić.
– Mama? To ja. Dzwonię z Bostonu.
– A więc ciągle tam jesteś.
– Tak. Już dawno chciałam do ciebie…
– Potrzebujesz pieniędzy, tak?
– Nie, nie! Jakoś sobie radzę. Jakoś… – odchrząknęła – jakoś się trzymam.
– To dobrze.
Molly zamknęła oczy, pragnąc, by rozmowa potoczyła się tak, jak to sobie wymarzyła. Żeby matka nie mówiła tak obojętnie. Żeby się rozpłakała i zaczęła namawiać ją do powrotu do domu. Ale mama nie zamierzała się rozpłakać – mówiła głosem bezdusznym i oschłym, głosem, który rozdzierał jej serce.
– Masz do mnie jakąś sprawę?
– Nie… – Molly przetarła oczy. – Nie, chyba nie…
– Chcesz mi coś powiedzieć?
– Chciałam tylko… Chciałam się z tobą przywitać.
– To dobrze. Słuchaj, mam garnki na gazie, więc jeśli nie…
– Jestem w ciąży – szepnęła Molly. Matka milczała.
– Słyszałaś? Będę miała dziecko. Pomyśl tylko! Oby to była dziewczynka, mogłabym ubierać ją jak księżniczkę. Pamiętasz, jak cerowałaś mi te wszystkie sukienki? Kupię maszynę do szycia, nauczę się szyć. – Śmiała się przez łzy, mówiła szybko, gorączkowo. – Ale musisz mnie nauczyć, mamo, bo nigdy z tym sobie nie radziłam, nigdy nie umiałam fastrygować…
– Będzie kolorowe?
– Słucham?
– Czy dziecko będzie kolorowe?
– Nie wiem…
– Co znaczy – nie wiem?!
Molly zasłoniła ręką usta, żeby stłumić szloch.
– Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie wiesz? Straciłaś rachubę, czy co?
– Mamo – szepnęła Molly – to naprawdę nie ma znaczenia. Przecież to jest moje dziecko…
– Dla tutejszych ludzi to ma znaczenie, i to wielkie. Jak myślisz, co powiedzą? A twój ojciec? To by go zabiło.
Ktoś załomotał w drzwi. Molly zerknęła przez ramię i zobaczyła mężczyznę, który wymachiwał rękami, wskazując na zegarek. Szybko się odwróciła.
– Mamo – powiedziała – chcę wrócić do domu.
– Nie możesz. Nie w tym stanie.
– Romy każe mi zrobić skrobankę, każe mi zabić moje dziecko. Wysyła mnie dzisiaj do lekarza, a ja nie wiem, co mam robić. Mamo, musisz mi powiedzieć, powiedz, co mam robić…
Matka westchnęła ze znużeniem.
– Może tak będzie lepiej – odrzekła cicho.
– To znaczy jak?
– Jak pozbędziesz się dziecka. Wstrząśnięta Molly pokręciła głową.
– Przecież to twoja wnuczka…
– To nie jest moja wnuczka. Ja takiej wnuczki nie chcę. Mężczyzna załomotał ponownie i tym razem wrzasnął, żeby wynosiła się z budki. Molly zatkała palcem ucho.
– Proszę – skamlała – pozwól mi wrócić do domu.
– Twój ojciec by tego nie przeżył – powtórzyła matka – dobrze o tym wiesz. Nie po takim wstydzie, jakiego nam narobiłaś. A mówiłam ci, Molly, mówiłam ci nieraz, uprzedzałam cię, że możesz tak skończyć. Ale ty mnie nie słuchałaś, nigdy mnie nie słuchałaś.
– Nie sprawię wam więcej kłopotów. Zerwałam z Romym, chcę tylko wrócić do domu.
Mężczyzna walił w szybę, wrzeszczał, żądał, by wynosiła się z budki. Zdesperowana Molly zaparła się plecami o drzwi.
– Mamo? Mamo?
Matka odpowiedziała, ale z wyraźną nutą triumfu w głosie:
– Jak sobie posłałaś, tak się wyśpisz.
Molly zamarła ze słuchawką przy uchu. Zdawała sobie sprawę, że matka przerwała połączenie, ale nie mogła w to uwierzyć. Mów do mnie, powiedz coś. Powiedz, że tam jesteś. Że zawsze będziesz.
– Kurwa mać, skończysz wreszcie gadać, czy nie?!
Bez słowa rozluźniła dłoń. Słuchawka zakołysała się w powietrzu i trzasnęła w szybę. Oszołomiona Molly wyszła z budki, nie widząc ani nie słysząc wyzywającego ją człowieka. Po prostu odeszła.
Nie mogę wrócić do domu. Nie mogę wrócić do domu. Ani teraz, ani nigdy.
Szła nic nie widząc, nie czując, że porusza nogami, nie słysząc, że postukuje w chodnik obcasami. Ból zagłuszył wszelkie doznania.
Romy’ego też nie zauważyła.
Cios trafił ją w podbródek i rzucił na ścianę domu. Chwyciła się krat w oknie, przytrzymała kutego żelaza, by nie upaść. Nie rozumiała, co się stało, wiedziała tylko, że boleśnie dzwoni jej w głowie, że Romy na nią wrzeszczy.
Chwycił ją za ramię i wciągnął za próg. W korytarzu znów ją uderzył. Tym razem runęła na schody.
– Gdzieś ty, kurwo, była?! – ryknął.
– Miałam… coś do załatwienia.
– Umówiłem cię na spotkanie, zapomniałaś? Chcą wiedzieć, dlaczego nie przyszłaś.
Głośno przełknęła ślinę i wbiła wzrok w schody. Nie śmiała spojrzeć mu w twarz. Miała jedynie nadzieję, że uwierzy w kłamstwo.
– Zapomniałam – szepnęła.
– Co?
– Zapomniałam.
– Co za durna dziwka. Przecież rano powiedziałem ci, gdzie masz być!
– Wiem.
– Gówno ci wyrosło zamiast mózgu.
– Myślałam o czymś innym.
– Czekają na ciebie. Rusz dupę i wskakuj w samochód. Podniosła głowę.
– Ale… ja nie jestem przygotowana.
– Przygotowana? – Parsknął śmiechem. – Niby do czego? Masz tylko walnąć się na stół i rozłożyć nogi, jasne? – Szarpnął ją za rękę, a kiedy wstała, pchnął w stronę drzwi. – Idź. Gablotę, kurwa, po ciebie przysłali.
Wyszła chwiejnie na ulicę.
Przy krawężniku czekała czarna limuzyna. Za mocno przyciemnioną szybą rysowała się głowa kierowcy.
– No dalej, właź.
– Romy, źle się czuję. Nie chcę tego robić.
– Nie zadzieraj ze mną. Wsiadaj do samochodu. – Wepchnął ją do środka i zatrzasnął drzwi.
Limuzyna ruszyła.
– Hej! – krzyknęła Molly. – Chcę wysiąść! – Od kierowcy oddzielała ją pleksiglasowa przegroda. Zaczęła w nią tłuc pięścią, ale nie zwracał na to uwagi. Spojrzała na maleńki głośnik i nagle… Przeszył ją dreszcz niepokoju. Znała ten samochód, już nim kiedyś jechała.
– Halo, proszę pana? Czy ja pana znam? Kierowca nawet się nie odwrócił.
Molly opadła na skórzane siedzenie. Ten sam samochód. Ten sam kierowca. Pamiętała jego jasne, niemal srebrzyste włosy. Poprzednio zawiózł ją do Dorchester, gdzie czekał inny mężczyzna, facet w zielonej masce na twarzy. I stół z pasami na ręce i nogi.
Niepokój ustąpił miejsca panice. Spojrzała przed siebie. Dojeżdżali do skrzyżowania. Do ostatniego skrzyżowania przed skrętem na autostradę. Wbiła wzrok w światła. Czerwone, modliła się w duchu, zmień się na czerwone…
Drogę zajechał im jakiś samochód. Kierowca gwałtownie zahamował, Molly runęła na przegrodę. Z tyłu rozjazgotały się klaksony, ruch zamarł.
Molly pchnęła drzwi i wyskoczyła na jezdnię.
– Wracaj! – wrzasnął kierowca. – Natychmiast wracaj! Przemknęła między dwoma samochodami i znalazła się na chodniku. Przeklęte obcasy, przez nie omal nie upadła! Odzyskała równowagę i puściła się pędem przed siebie.
– Hej, ty!
Zerknęła przez ramię i z przerażeniem stwierdziła, że czarny samochód parkuje przy krawężniku, a kierowca ściga ją, lawirując między trąbiącymi samochodami.
Molly biegła, biegła ciężko, niezdarnie. Inaczej nie mogła, wszystko przez te nieszczęsne pantofle na platformach. Obejrzała się na skrzyżowaniu.
Kierowca był coraz bliżej.
Co go napadło, dlaczego nie zostawi mnie w spokoju?
Zareagowała odruchowo, jak ścigane zwierzę: zaczęła kluczyć.
Skręciła w prawo, w wąską uliczkę, i stromym, nierównym chodnikiem popędziła w kierunku Beacon Hill, ale już przy pierwszej przecznicy zabrakło jej tchu. I rozbolały ją łydki – wszystko przez te cholerne buciory!
Znowu się obejrzała.
Kierowca biegł pod górę.
Ogarnięta nową falą paniki, zaczęła uciekać jeszcze szybciej. Skręciła w lewo, potem w prawo, zagłębiając się w labirynt uliczek Beacon Hill. Nie oglądała się za siebie, wiedziała, że on tam jest.
Stopy miała otarte, pokryte boleśnie piekącymi bąblami. Nic z tego, daleko nie ucieknę.
Skręciła za róg i zobaczyła taksówkę przy krawężniku. Puściła się w tamtą stronę.
Kiedy padła na tylne siedzenie i zatrzasnęła drzwi, zdumiony kierowca się obejrzał.
– Chwila! – warknął. – Jestem zajęty!
– Niech pan jedzie. Niech pan jedzie!
– Czekam na pieniądze. Wynocha stąd!
– Ktoś mnie goni. Proszę, nie może mnie pan podrzucić za następne skrzyżowanie?
– Nigdzie nie jadę. Wysiadaj, bo wezwę przez radio gliny. Molly ostrożnie uniosła głowę i wyjrzała przez okno.
Jej prześladowca stał kilka metrów dalej i rozglądał się na wszystkie strony. Natychmiast zsunęła się na podłogę.
– To on! – szepnęła.
– Gówno mnie to obchodzi. Wzywam gliny.
– Dobra, śmiało! Choć raz w życiu mi się przydadzą. Usłyszała, jak kierowca sięga po mikrofon.
– Kurwa mać! – wymamrotał i odłożył go na półkę.
– No to jak? Wzywa ich pan, czy nie?
– Nie chcę gadać z gliniarzami. Dlaczego nie wysiądziesz, tak jak ci mówię?
– Dlaczego nie może pan mnie podrzucić za najbliższe skrzyżowanie?
– No dobra już, dobra. – Zrezygnowany, mruknął coś jeszcze pod nosem, zwolnił ręczny hamulec i odbił od krawężnika. – Co to za facet?
– Wiózł mnie gdzieś, gdzie nie chciałam jechać. No to wyskoczyłam z gabloty.
– Niby dokąd cię wiózł?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? Ja też nie chcę wiedzieć. Nie chcę wiedzieć nic o twoim spieprzonym życiu. Chcę tylko, żebyś wysiadła z taksówki. – Zahamował. – Wyskakuj.
– A on?
– Jesteśmy na Cambridge Street, podrzuciłem cię dalej, niż chciałaś. Facet został daleko za nami.
Molly podniosła głowę i zlustrowała okolicę. Ludzi było sporo, ale prześladowcy wśród nich nie zobaczyła.
– Może kiedyś panu zapłacę – rzuciła, wysiadając. Aha, może kiedyś polecę na Księżyc.
Szła szybko, najpierw Cambridge Street, potem Sudbury. Zwolniła dopiero w labiryncie uliczek North Endu.
Był tam cmentarz z ławką przed wejściem. I tablica z napisem: Copp’s Burying Ground. Usiadła i zdjęła pantofle. Pęcherze popękały, na palcach miała szkarłatne siniaki. Była zbyt zmęczona, żeby dojść chociaż do następnej ulicy, siedziała więc na bosaka i obserwowała turystów, którzy korzystając z łagodnego październikowego popołudnia, przechodzili obok z mapami Szlaku wolności w rękach.
Nie mogę wrócić do swego pokoju. Nie mogę wrócić po ubranie. Romy mnie zabije.
Dochodziła czwarta i Molly poczuła się głodna. Na śniadanie zjadła dwa pączki z truskawkowym dżemem, zapiła je sokiem grejpfrutowym i od tamtego czasu nie miała nic w ustach. Smakowite zapachy niosące się z włoskiej restauracji po drugiej stronie ulicy doprowadzały ją do szału. Zajrzała do torebki, ale znalazła tylko kilka dolarów. W pokoju ukryła trochę pieniędzy. Będzie musiała je wykraść, tak żeby Romy jej nie zauważył.
Krzywiąc się z bólu, nałożyła buty i pokuśtykała do budki telefonicznej. Proszę, zrób to dla mnie, Sophie. Choć raz w życiu bądź dla mnie miła.
Sophie odpowiedziała głosem przyciszonym i ostrożnym.
– Tak?
– To ja. Musisz pójść do mojego pokoju i…
– Odpada. Romy szaleje.
– Nie mam pieniędzy. Proszę, przynieś mi je i natychmiast spadam. Już nigdy więcej mnie nie zobaczysz.
– Ani mi się śni. Romy tam jest, rozpirza wszystko, co mu wpadnie w łapy. Możesz pożegnać się ze szmalem.
Molly oklapła.
– Posłuchaj, trzymaj się od niego z daleka, nie wracaj.
– Ale ja nie mam dokąd pójść! – Rozszlochała się żałośnie. Zrozpaczona, skuliła się jeszcze bardziej, na oczy opadły jej strąki włosów mokrych od łez. – Nie mam dokąd pójść…
Sophie milczała.
– Hej, posłuchaj, bezbiuście – odezwała się po chwili. – Chyba znam kogoś, kto mógłby cię przechować. Ale tylko kilka nocy. Potem będziesz musiała radzić sobie sama. Jesteś tam jeszcze?
Molly odetchnęła głęboko.
– Tak.
– Idź na Charter Street. Na rogu jest piekarnia, a obok piekarni pensjonat. Ona ma pokój na pierwszym piętrze.
– Kto?
– Pytaj o Annie.
– Jesteś jedną z dziewczyn Romy’ego, tak?
Spojrzała na nią przez wąską szparę w przytrzymywanych łańcuchem drzwiach. Molly widziała tylko pół twarzy, kilka jaskraworudych loków i niebieskie, podkrążone ze zmęczenia oko.
– Sophie kazała mi tu przyjść. Powiedziała, że może mnie przenocujesz…
– Najpierw powinna była spytać o to mnie.
– Proszę, czy mogłabym tu zostać? Tylko na jedną noc. – Dygocząc z zimna, skrzyżowała ręce na piersi, chwyciła się za ramiona i rozejrzała po korytarzu. – Nie mam dokąd pójść. Będę cicho. Nawet mnie nie zauważysz.
– Wkurzyłaś Romy’ego, co? Czym?
– Niczym.
Kobieta zaczęła zamykać drzwi.
– Zaczekaj! Tak, chyba go wkurzyłam. Nie chciałam znowu iść do tego lekarza i…
Drzwi się uchyliły. Kobieta bez słowa popatrzyła na jej brzuch.
– Jestem taka zmęczona – szepnęła Molly. – Nie mogłabym przespać się na podłodze? Proszę, tylko dzisiaj.
Drzwi się zamknęły.
Zrozpaczona Molly przejmująco zaszlochała. Nagle rozległ się brzęk łańcucha i drzwi otworzyły się na oścież. W progu stała rudowłosa Annie. Miała na sobie sukienkę w kwiaty, która opinała jej wydatny brzuch.
– Właź.
Molly weszła do mieszkania. Annie natychmiast zamknęła drzwi i założyła łańcuch.
Patrzyły na siebie w milczeniu. Molly zerknęła na jej brzuch. Annie poszła za jej wzrokiem i wzruszyła ramionami.
– Nie jestem gruba. Jestem w ciąży.
Molly kiwnęła głową i położyła ręce na swoim lekko zaokrąglonym brzuchu.
– Ja też.
– Dwadzieścia dwa lata opiekowałam się starcami, pracowałam w czterech domach opieki w New Jersey. Znam się na tym, wiem, jak ich upilnować, żeby nie zrobili sobie krzywdy. – Wskazała kartki leżące na stole. – Zajmuję się tym od dawna.
– Tak, widzę – odparła Toby, przeglądając świadectwa z przebiegu kariery zawodowej Idy Bogart. Kartki cuchnęły papierosowym dymem. Tak samo jak Ida Bogart, jak jej ubranie, jak również cała kuchnia, którą zatruła nikotynowymi wyziewami. Po co ja z nią rozmawiam? Nie chcę, żeby przychodziła do mojego domu. Nie chcę, żeby zbliżała się do mojej matki.
Odłożyła kartki i zmusiła się do uśmiechu.
– Zatrzymam to do chwili podjęcia decyzji.
– Potrzebuje pani kogoś od zaraz, prawda? Tak pisało w ogłoszeniu.
– Mam jeszcze innych kandydatów.
– Można spytać ilu?
– Kilku.
– Niewielu chce pracować w nocy. Dla mnie to żaden problem.
Toby wstała, dając jednoznacznie do zrozumienia, że rozmowa skończona. Szybko wyprowadziła ją z kuchni do holu.
– Będę o pani pamiętać. Dziękuję, że zechciała się pani pofatygować. – Niemal wypchnęła ją z domu, zamknęła drzwi, po czym oparła się o nie plecami, jakby chciała się zabarykadować przed kolejnymi paniami Bogart. Zostało mi tylko sześć dni – pomyślała. Jak tu kogoś znaleźć w tak krótkim czasie?
W kuchni zadzwonił telefon. Vickie.
– No i jak przebiegają rozmowy? – spytała.
– W ogóle nie przebiegają.
– Mówiłaś, że ktoś się zgłosił.
– Tak, nałogowa palaczka, dwie dziewczyny bez znajomości angielskiego i alkoholiczka, na widok której chciałam zamknąć na klucz szafkę z alkoholem. Vickie, nic z tego nie będzie. Nie mogę zostawić matki z takimi ludźmi. Dopóki kogoś nie znajdziemy, będziesz musiała zabierać ją na noc do siebie.
– Toby, ona nocami chodzi. Może otworzyć gaz, kiedy będziemy spali. Muszę myśleć o dzieciach.
– Mama nie tyka kuchenki. I zwykle przesypia całą noc.
– Może zadzwonisz do jakiejś agencji?
– To rozwiązanie na krótką metę. Codziennie nowa twarz? Odpada, to by ją rozstroiło.
– Lepsze to niż nic. Albo to, albo dom starców, innego wyjścia nie ma.
– Wykluczone. Nie oddam jej do domu starców. Vickie westchnęła.
– To tylko luźna propozycja. Myślę nie tylko o mamie, ale i o tobie. Szkoda, że tak niewiele mogę zrobić…
Fakt, szkoda. Cóż, Vickie miała na głowie dwoje dzieci, wymagających stałej uwagi. Ellen byłaby kolejnym ciężarem. Siostra nie dałaby sobie rady.
Toby podeszła do okna i wyjrzała do ogrodu. Matka stała przy szopie z grabiami w ręku. Wyglądało na to, że nie pamięta, do czego służą, bo skrobała nimi kamienną ścieżkę.
– Ilu ci jeszcze zostało? – spytała siostra.
– Dwoje.
– Jak tam ich papiery?
– Wyglądają znakomicie, ale na papierze wszyscy wyglądają znakomicie. Wóda zalatuje od nich, dopiero gdy rozmawiasz z nimi twarzą w twarz.
– Przesadzasz, chyba nie jest aż tak źle…
– Wobec tego sama z nimi porozmawiaj. Następny powinien już tu być… – W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. – To pewnie on.
– Już idę.
Toby odłożyła słuchawkę i poszła otworzyć. W progu stał starszy mężczyzna o szarej, ściągniętej twarzy i pochylonych ramionach.
– Ja w sprawie pracy. – Zdołał powiedzieć tylko tyle, chwycił go bowiem gwałtowny atak kaszlu.
Toby szybko wprowadziła go do środka i posadziła na sofie. Przyniosła mu szklankę wody i odczekała, aż mężczyzna wykaszle się i odchrząknie, by znowu zacząć kaszleć. Dopiero co wyszedł z przeziębienia, to stąd, wyjaśnił, kiedy mu na chwilę przeszło. Najgorsze ma już za sobą, musi tylko zwalczyć to zapalenie oskrzeli. Ależ nie, bynajmniej, zapalenie oskrzeli nie przeszkodzi mu w pracy, absolutnie. Zdarzało mu się pracować, kiedy był w znacznie gorszym stanie, pracował całe życie, odkąd skończył szesnaście lat.
Toby słuchała go bardziej z litości niż z zainteresowania, wbijając wzrok w dokumenty na stole. Wallace Dugan, lat sześćdziesiąt jeden. Wiedziała, że go nie zatrudni, ale nie miała serca mu przerwać. Siedziała więc bez słowa, wysłuchując opowieści o kolejach jego losu, które doprowadziły go do tej smutnej chwili życia. O tym, jak bardzo tej pracy potrzebował. I o tym, jak trudno o pracę ludziom w jego wieku.
Kiedy przyjechała Vickie, Wallace Dugan wciąż jeszcze tam siedział. Vickie weszła do salonu, zobaczyła go i skamieniała.
– To jest moja siostra Vickie – powiedziała Toby. – A to jest pan Dugan. Pan Dugan stara się o pracę.
Wallace wstał, żeby się z nią przywitać, ale natychmiast opadł na sofę, bo chwycił go kolejny atak kaszlu.
– Toby, pozwól na chwilę, możesz? – rzuciła Vickie i zniknęła w kuchni.
Toby weszła tam za nią i zamknęła drzwi.
– Co mu jest? – szepnęła Vickie. – Jakby miał raka albo gruźlicę.
– Mówi, że to zapalenie oskrzeli.
– Chyba nie chcesz go zatrudnić?
– Jak dotąd to najlepszy kandydat.
– Żartujesz. Powiedz, że żartujesz. Toby westchnęła.
– Niestety, nie. Nie widziałaś poprzednich.
– Byli gorsi od niego?!
– Ten jest przynajmniej sympatyczny.
– Jasne, a kiedy rypnie na podłogę i straci przytomność, mama zrobi mu masaż serca i sztuczne oddychanie, co?
– Vickie, nie zamierzam go zatrudniać.
– No to czemu go nie odeślesz? Zaraz ci tam wykituje. Zadzwonił dzwonek u drzwi.
– Jezus Maria. – Toby wypadła z kuchni. Mijając Dugana, posłała mu przepraszające spojrzenie, ale odkasływał właśnie w chusteczkę i nawet jej nie zauważył.
W progu stała uśmiechnięta, chochlikowata kobieta, myszka w porządnie odprasowanej bluzce i luźnych spodniach. Miała trzydzieści parę lat i fryzurę a la księżna Di.
– Doktor Harper? Przepraszam, jeśli przychodzę za wcześnie, ale chciałam mieć pewność, że się nie spóźnię i że trafię. – Wyciągnęła do niej rękę. – Jane Nolan.
– Proszę wejść. Jeszcze nie skończyłam rozmowy z innym kandydatem, ale…
– Ja z panią porozmawiam – przerwała jej Vickie. Przepchnęła się do przodu i uścisnęła Jane rękę. – Jestem siostrą doktor Harper. Chodźmy, porozmawiamy w kuchni. – Zerknęła na Toby. – Tymczasem skończ z panem Duganem. – I szeptem dodała: – Pozbądź się dziada.
Wallace Dugan wiedział już, jaki zapadł wyrok. Kiedy Toby weszła do salonu, pokonany i zrezygnowany patrzył w stół. Przed nim leżały jego dokumenty. Trzy strony kroniki czterdziestu pięciu lat pracy. Kroniki, którą prawdopodobnie musiał już zamknąć.
Gawędzili jeszcze przez chwilę, bardziej z grzeczności niż z potrzeby. Oboje wiedzieli, że już nigdy więcej się nie zobaczą. Kiedy w końcu wyszedł, Toby z ulgą zamknęła za nim drzwi. Trudno. Kierując się współczuciem i litością, nic by nie zdziałała.
Wróciła do kuchni.
Vickie była sama. Stała w drzwiach i patrzyła na ogród.
– Zobacz – powiedziała.
Ścieżką dreptała matka, a obok niej szła Jane Nolan, kiwając głową, ilekroć Ellen wskazywała jakąś roślinę. Była niczym mały, ruchliwy ptaszek, czujny na każdy ruch towarzyszki. Ellen nagle przystanęła, spojrzała w dół i zmarszczyła czoło. Pochyliła się i podniosła ogrodowe pazurki. Obracała je w rękach, szukając wskazówki, do czego mogą służyć.
– I co my tu mamy? – spytała Jane. Ellen pokazała jej pazurki.
– To. Szczotka. – Natychmiast zdała sobie sprawę, że słowo jest źle dobrane i pokręciła głową. – Nie, to nie szczotka. To jest… No wiesz, to jest do…
– Do kwiatów, prawda? – podpowiedziała Jane. – Pazurki do spulchniania ziemi.
– Tak. – Ellen się rozpromieniła. – Pazurki.
– Odłóżmy je na miejsce, żeby się nie zapodziały. I żebyśmy na nie przypadkiem nie nastąpiły. – Jane położyła pazurki w taczce. Podniosła głowę i widząc Toby, uśmiechnęła się do niej i pomachała. Potem wzięła Ellen pod rękę i zniknęły za rogiem domu.
Toby poczuła, że z ramion spada jej niewidzialny ciężar. Popatrzyła na siostrę.
– No i co o niej myślisz?
– Ma spore doświadczenie. I znakomite referencje z trzech domów opieki. Będziemy musiały podnieść jej stawkę, bo to przyuczona pielęgniarka, z prawem do praktyki. Ale myślę, że warto.
– Zdaje się, że mama ją polubiła, to najważniejsze. Vickie westchnęła z satysfakcją. Misja zakończona. Medal za skuteczność.
– No i widzisz? – rzuciła, zamykając drzwi. – To wcale nie było takie trudne.
Jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden dolar. Jeszcze jeden trup. Daniel Dvorak cofnął się od stołu i zdjął rękawiczki.
– Oto i twoja odpowiedź, Roy. Rana drążąca w lewej górnej ćwiartce i uszkodzenie śledziony, które wywołało silny krwotok wewnętrzny. Ten człowiek na pewno nie umarł z przyczyn naturalnych. Żadnych niespodzianek. – Wrzucił rękawiczki do kosza i spojrzał na detektywa Sheehana.
Sheehan stał przy stole, lecz bynajmniej nie patrzył na opróżnioną jamę brzuszną. Nie, Sheehan robił słodkie oczy do Lisy. Jakie to romantyczne. Romeo i Julia nad ludzkimi zwłokami.
Dvorak pokręcił głową i poszedł umyć ręce. W lustrze obserwował rozwój sytuacji. Sheehan wyprostował plecy i wciągnął brzuch. Lisa roześmiała się, odrzucając z czoła puszyste blond loki. Natura bierze górę nawet w sali autopsyjnej.
Nawet gdy mężczyzna jest dużo starszy, żonaty i otyły.
Jeśli Sheehan chce odgrywać romantycznego kochanka, to jego sprawa – pomyślał, spokojnie wycierając ręce. Ale powinienem go ostrzec, że nie jest pierwszym gliniarzem, który tutaj przypomina sobie o własnych hormonach. Sekcje zwłok stały się ostatnio bardzo popularne, i to wcale nie ze względu na zwłoki.
– Będę w gabinecie – rzucił i wyszedł.
Dwadzieścia minut później do drzwi zapukał Sheehan. Wszedł z nieśmiałym, acz szczęśliwym wyrazem twarzy człowieka, który zdaje sobie sprawę, że zachowuje się głupio, wie, że inni też o tym wiedzą, i który ma to gdzieś.
Dvorak doszedł do wniosku, że on też ma to gdzieś. Wyjął z szafki teczkę i podał ją Sheehanowi.
– Końcowe wyniki badań toksykologicznych, o które prosiłeś. Jeszcze coś?
– Eeee… Tak. To dziecko. Ustaliliście przyczynę zgonu?
– Wszystkie objawy wskazują na zespół nagłej śmierci niemowląt.
Sheehan zapalił papierosa.
– Tak myślałem.
– Mógłbyś to zgasić?
– Słucham?
– W tym budynku obowiązuje zakaz palenia.
– Nawet tutaj?
– Wszystko przesiąka dymem. Sheehan parsknął śmiechem.
– W twoim zawodzie trudno narzekać na zapachy. – Mimo to zgasił papierosa na talerzyku, który podsunął mu Dvorak. – Wiesz, ta Lisa to miła dziewczyna.
Daniel nie odpowiedział, uznawszy, że tak będzie bezpieczniej.
– Ma chłopaka?
– A skąd mam wiedzieć?
– Nigdy jej o to nie pytałeś?
– Nie.
– Nawet z czystej ciekawości?
– Ciekawi mnie dużo rzeczy, ale to akurat wcale. – Dvorak milczał chwilę. – Tak przy okazji, jak się miewa żona i dzieci?
Sheehan odchrząknął.
– Dobrze, dziękuję.
– A w domu? Też wszystko dobrze?
– Tak. Oczywiście.
Dvorak ponuro kiwnął głową.
– No to szczęściarz z ciebie.
Sheehan poczerwieniał i wbił wzrok w protokół toksykologiczny.
Gliniarze widzą za dużo śmierci – pomyślał Daniel. Dlatego próbują chwytać wszystko, co w życiu najlepsze. Sheehan, bystry i w gruncie rzeczy porządny gość, walczył z pierwszymi oznakami wieku średniego, jakie dostrzegał w lustrze.
W tym momencie do gabinetu weszła Lisa z dwiema tacami preparatów. Posłała Sheehanowi uśmiech i zdumiała się, gdy szybko uciekł wzrokiem w bok.
– Co to jest? – spytał Dvorak.
– Na górnej tacy wątroba i płuca Josepha Odette. Na dolnej mózg Parmentera. – Znowu zerknęła na Sheehana, ale tym razem z wyniosłą godnością. – Życzył pan sobie tylko barwienie hematoksyliną, eozyną i PAS-em, prawda? – spytała rzeczowo.
– Nie barwiłaś czerwienią Kongo?
– Też, na wszelki wypadek. – I opuściła gabinet z nie naruszoną dumą.
Zaraz potem wyszedł i Sheehan, chwilowo utemperowany Romeo.
Dvorak przeniósł tace do laboratorium i włączył mikroskop. Pierwszy preparat: tkanka płucna Joeya Odette. Palacz – pomyślał Daniel, spoglądając na pęcherzyki. Żadna niespodzianka, już w czasie autopsji widział u niego zmiany rozedmowe. Przejrzał kilka preparatów z innymi wycinkami tkanki płucnej, a potem zajął się wątrobą. Marskość i stłuszczenie. Nie tylko palacz, ale i pijak. Gdyby Joey Odette nie palnął sobie w łeb, na pewno wysiadłyby mu płuca albo wątroba. Samobójstwo można popełnić na wiele sposobów.
Przedyktował uwagi, odłożył szkiełka i sięgnął po drugą tacę.
Pierwszy preparat mózgu Angusa Parmentera – mikroskopowe badanie mózgu przeprowadza się rutynowo, to nieodłączny element każdej sekcji – wycinek kory móżdżku barwiony różowawym kwasem nadjodowym według Schiffa. Dvorak poprawił ostrość. Patrzył przez okular co najmniej dziesięć sekund, próbując połapać się w tym, co widzi.
Artefakt – pomyślał. Nic innego. Zniekształcenie tkanki, pojawiające się w preparacie mikroskopowym w trakcie jego przygotowywania lub barwienia.
Odłożył szkiełko i wziął następne. Wyregulował ostrość.
I znów wszystko wyglądało nie tak. Zamiast jednolitej tkanki neuronalnej, poprzetykanej szkarłatnymi jądrami, widział coś w rodzaju różowawo-białej piany. Wszędzie pełno wakuoli, jakby substancję mózgową nadjadły mikroskopijne mole.
Powoli uniósł głowę. I spojrzał na swój palec – na palec, w który skaleczył się skalpelem. Ranka już się zagoiła, lecz w miejscu, gdzie zamknęły się jej brzegi, na skórze widniała cieniuteńka blizna. Dotykałem wtedy mózgu. I przeciąłem podwójne rękawice.
Diagnozę trzeba będzie potwierdzić. Trzeba skonsultować się z neuropatologiem, przeprowadzić badania pod mikroskopem elektronowym, przejrzeć notatki z badań klinicznych. Nie, na planowanie pogrzebu jeszcze za wcześnie.
Spotniały mu dłonie. Wyłączył mikroskop i głęboko odetchnął. Potem sięgnął po słuchawkę telefonu.
Sekretarka szybko odszukała prywatny numer Toby Harper. Po szóstym sygnale odpowiedział mu zirytowany głos:
– Halo!
– Doktor Harper? Mówi Dan Dvorak z urzędu anatomopatologa stanowego. Dzwonię nie w porę, czy możemy porozmawiać?
– Od tygodnia próbuję pana złapać.
– Wiem – przyznał. I nie potrafił wymyślić żadnej wymówki.
– Zdiagnozował pan Angusa Parmentera?
– Właśnie dlatego dzwonię. Musi mi pani przedstawić jego obraz kliniczny.
– Nie przysłali panu karty choroby?
– Przysłali, ale chciałbym z panią porozmawiać o tym, co widziała pani w izbie przyjęć. Wciąż próbuję zinterpretować preparaty histologiczne. Jak już mówiłem, brakuje mi kilku elementów do pełnego obrazu klinicznego.
W tle usłyszał coś, co brzmiało jak szum wody tryskającej z kranu.
– Nie, zakręć to! – krzyknęła Toby. – Zakręć, zalejesz całą podłogę! – Trzask słuchawki, szybki tupot nóg. Odezwała się dopiero po chwili. – To dla mnie niezbyt dobra pora na rozmowę przez telefon, doktorze. Wolałabym się z panem spotkać.
– Tak, to chyba lepszy pomysł – odrzekł po chwili wahania. – Dziś po południu?
– Dzisiaj mam wolne, musiałabym wezwać opiekunkę… O której kończy pan pracę?
– Zaczekam tak długo, jak będzie trzeba.
– Dobrze, postaram się przyjechać przed szóstą. Gdzie to jest?
– Albany Street siedemset dwadzieścia, naprzeciwko szpitala miejskiego. Główne drzwi będą już zamknięte, proszę zaparkować za budynkiem.
– Wciąż nie rozumiem, o co panu chodzi, doktorze.
– Zrozumie pani – odparł – gdy pani obejrzy preparaty.