Zapach krwi, intensywny i metaliczny, czuć było już w korytarzu. Dvorak skinął głową obecnemu tam policjantowi, przeszedł pod żółtą taśmą i przystanął w progu mieszkania. Sheehan i jego partner byli już w środku, tak samo jak ekipa laboratoryjno-daktyloskopijna. Moore przykucnął nad czymś w kącie pokoju. Dvorak nie podszedł do niego. Stał w drzwiach i lustrował wzrokiem podłogę.
Była pokryta biało-żółtym linoleum w kratkę. Przy łóżku leżał zniszczony chodnik. Przed wejściem do łazienki zauważył nie całkiem zakrzepłą krew – bardzo dużo krwi. Na linoleum widniały niewyraźne smugi, jakby coś po nim wleczono, znajdowała się tam również plątanina krwawych śladów stóp, w tym stóp bosych i drobnych, które wiodły do toaletki, a dalej zanikały.
Popatrzył na ściany, ale nie dostrzegł krwawych rozbryzgów, charakterystycznych dla krwotoku tętniczego. Właściwie to rozbryzgów w pokoju wcale nie było – jedynie wielka kałuża krzepnącej krwi. Ten, kto się tutaj wykrwawił, leżał spokojnie na podłodze, z pewnością nie rzucał się w panice we wszystkie strony.
– Doktorze? – mruknął Moore. – Niech pan tylko spojrzy.
– A te ślady? Już je zabezpieczyliście?
– To ślady tych z pogotowia. Nasi technicy wszystko obfotografowali i utrwalili na wideo. Niech pan te ślady po prostu obejdzie. Tylko uwaga na te przy toaletce.
Dvorak obszedł ślady bosych stóp i stanął nad Moore’em.
– Co pan na to? – Detektyw odsunął się, robiąc mu miejsce.
– O Chryste…
– My też tak zareagowaliśmy. Ale co to jest?
Dvorak nie wiedział, co odpowiedzieć. Powoli kucnął, żeby się lepiej przyjrzeć.
Początkowo odniósł wrażenie, że ma przed sobą maskę halloweenową, koszmarną maskę cyklopa z gumy w kolorze ludzkiego ciała. Potem zobaczył na niej strużki zakrzepłej krwi, później fragment łożyska z pępowiną. To coś nie było z gumy. To coś było…
Nałożył rękawiczki i ostrożnie dotknął ohydnego monstrum. Nie ulegało wątpliwości, że dotyka skóry, wprawdzie zimnej, ale jednak skóry. Pojedyncze oko było niebieskie. Miało ukształtowaną fałdę powieki, ale powieka nie miała rzęs. Poniżej dostrzegł dwa niewielkie otwory, przypominające nozdrza, i rozszczepione podniebienie. Usta? Nie potrafił się w tym połapać, nie był w stanie rozróżnić poszczególnych części normalnej anatomii. Leżała przed nim bryła mięsa porośnięta kępkami włosów, sterczącymi w zwariowanych kierunkach. I, Boże miłosierny, czyżby tam, tuż przy tej płetwie, sterczał ludzki ząb?
Przypomniał mu się guz, który usunął z łona pewnej kobiety. Tak zwany potworniak. Zapłodnione jajo, które z niewiadomych przyczyn wynaturzyło się i przekształciło w nowotwór wielotkankowy. Z wyciętego guza sterczały zęby i był on porośnięty włosami.
To, co miał przed sobą, przypominało tamten nowotwór, było jednak znacznie lepiej zorganizowane. Miało płetwowate ramiona i elementy ludzkiej twarzy.
Nagle skupił wzrok na śladach na podłodze, na nieregularnej smudze mającej początek w wielkiej kałuży krwi, i na rozprostowanej pępowinie. Uświadomiwszy sobie, na co patrzy, wzdrygnął się z przerażenia i szybko cofnął rękę.
– Cholera jasna – szepnął. – To się poruszało.
– Nie widziałem – odrzekł Moore.
– Nie teraz. Przedtem. Zostawiło ślad – wskazał strzępiastą smugę na podłodze.
– Chce pan powiedzieć, że to… żyło?
– To chyba coś więcej niż zbiorowisko przypadkowo dobranych komórek. Ma coś w rodzaju płetw. Poruszało się, a więc musi mieć strukturę kostną i mięśnie.
– No i ma oko – mruknął Sheehan. – To jakiś kurewski cyklop. I gapi się na mnie.
Dvorak spojrzał na Moore’a.
– Co tu się stało? Kto was wezwał?
– Ci z pogotowia, byli tu o piątej nad ranem. Na podłodze znaleźli krwawiącą kobietę. Krew była też w łazience i w muszli klozetowej.
– Skąd krwawiła?
– Chyba z pochwy. Nie wiedzieli, czy sklasyfikować to jako poród bez opieki czy jako próbę usunięcia ciąży. – Moore spojrzał na płetwiastego cyklopa. – Czy to w ogóle dziecko? Czy tylko część dziecka?
– Myślę, że to przypadek licznych wad rozwojowych. Ale nigdy czegoś podobnego nie widziałem.
– Mam nadzieję, że już nigdy w życiu czegoś takiego nie zobaczę. Wyobrażacie sobie, jak czułby się ojciec tego maleństwa, widząc, jak żona je rodzi? Kurwa mać, toż natychmiast dostałby zawału!
– Co się stało z tą kobietą?
– Zmarła w karetce, co znaczy, że mamy tu sprawę dla anatomopatologa. Nazywała się Annie Parini, a przynajmniej pod takim nazwiskiem znali ją sąsiedzi.
– Kto wezwał karetkę?
– Jakaś kobieta. Dała nogę, zanim przyjechał pierwszy radiowóz. Ci z karetki mówią, że była bardzo młoda. Nastolatka. Dzwoniąc na pogotowie, przedstawiła się jako Molly Picker.
Dvorak zajrzał do łazienki. Krew na sedesie, krew na płytkach w kabinie prysznicowej. I ogromna kałuża krwi na podłodze.
– Muszę z tą dziewczyną porozmawiać.
– Myśli pan, że przyczyniła się do jej śmierci?
– Chciałbym się tylko dowiedzieć, co widziała. Co o tej kobiecie wie. – Odwrócił się, spojrzał na bryłę mięsa na podłodze i zmarszczył brwi. – Jeśli Annie Parini brała jakieś narkotyki i to coś jest tego skutkiem, mamy do czynienia z nowym teratogenem.
– Urodziła tego cyklopa po prochach?
– Nie wiem. Nigdy jeszcze nie widziałem tak silnych zniekształceń. Wyślę to na badania genetyczne. I bardzo chciałbym porozmawiać z tą Molly Picker. Jeśli naprawdę tak się nazywa.
– Mamy jej odciski palców, jest ich tu pełno. – Wskazał krwawe odciski na futrynie drzwi do łazienki i na ścianie w pobliżu jednookiego monstrum. – Sprawdzimy, jak się nazywa.
– Znajdźcie tę dziewczynę. Nie wystraszcie jej. Chcę z nią tylko porozmawiać.
– A co z tą Parini? – spytał Sheehan. – Zrobisz jej sekcję? Dvorak spojrzał na krew na podłodze. I skinął głową.
– Spotkamy się w zakładzie.
Ciało na stole autopsyjnym było już tylko pustą skorupą, opróżnioną z organów wewnętrznych. Podczas autopsji Sheehan i Moore prawie się nie odzywali, a po ziemistym kolorze ich twarzy poznał, że woleliby być wszędzie, tylko nie tutaj. Ze względu na wiek i płeć ofiary sekcja była bardziej rozstrajająca niż zwykle. Kobieta tak młoda nie powinna leżeć na autopsyjnym stole.
Dvorak nie nawiązywał rozmowy, koncentrując się na uwagach, które dyktował do mikrofonu. Serce i płuca w normie. Żołądek pusty. Wątroba i trzustka normalnej wielkości, wyglądające też normalnie. Ogólnie mówiąc, ciało młode i zdrowe.
Dvorak skupił uwagę na powiększonej macicy, którą wyciął w całości i umieścił na jaskrawo oświetlonej krajalnicy. Następnie rozciął mięśniówkę i śluzówkę, by odsłonić jamę.
– Oto i nasza odpowiedź. Policjanci niechętnie podeszli bliżej.
– Aborcja? – spytał Moore.
– Nic takiego tu nie widzę. Brak perforacji. Brak śladów manipulowania ostrym narzędziem. W dawnych czasach, jeszcze przed Roe Wadem, tym chirurgiem weterynaryjnym, fachmani od nielegalnych aborcji wprowadzali do szyjki coś w rodzaju cewnika, żeby ją poszerzyć, cewnik zaś przytrzymywali tamponem albo grubą warstwą gazy. Ale niczego takiego tu nie ma.
– Mogła to z siebie wydalić? Spuścić z wodą w kiblu?
– To możliwe. Ale nie przypuszczam, żeby tak było. – Wskazał sondą krwawe skupisko tkanki. – To fragment łożyska, który nie oddzielił się całkowicie od ścianki macicy. Nazywa się to łożyskiem przyrośniętym. Stąd ten silny krwotok.
– Czy to jakaś niezwykła… przypadłość?
– Niezupełnie. Ten przypadek był jednak dość niebezpieczny, ponieważ łożysko przywarło w dolnej części macicy, a to może wywołać przedwczesne skurcze porodowe. I silne krwawienie.
– A więc umarła śmiercią naturalną.
– Tak uważam. – Dvorak wyprostował się. – Pewnie poczuła ból i poszła do łazienki z myślą, że musi się wypróżnić. Zaczęła silnie krwawić do muszli, zasłabła i osunęła się na podłogę. Bóg jeden wie, jak długo tam leżała, zanim ktoś ją znalazł.
– Jeśli to nie zabójstwo… – Sheehan z ulgą odstąpił od krajalnicy – tym łatwiej dla nas.
– Mimo to bardzo chciałbym porozmawiać z dziewczyną, która wezwała pogotowie. Nigdy w życiu nie widziałem tak zniekształconego płodu. Jeśli ta kobieta brała narkotyki… Przeraża mnie myśl, że po ulicach może krążyć nowy teratogen.
– Trafiliśmy na jej ślad – powiedział Sheehan. – Molly Picker, prostytutka. W zeszłym roku aresztowano ją za nagabywanie. Wyszła za kaucją, zapłacił alfons. Pogadamy z facetem. Pewnie wie, gdzie ją można znaleźć.
– Nie przestraszcie jej, dobrze? Chcę tylko dowiedzieć się czegoś o tej kobiecie.
– Jeśli jej trochę nie postraszymy – odparł Sheehan – nie zechce z nami gadać.
Romy – miał za sobą gówniany dzień, który przechodził powoli w gówniany wieczór – krążył nerwowo u zbiegu Montgomery i Canton, próbując się rozgrzać. Trzeba było wziąć kurtkę – pomyślał, ale wychodząc z mieszkania, nie przypuszczał, że między domami będzie hulał lodowaty wiatr. Nie przypuszczał też, że będzie musiał tak długo czekać.
A chuj z tym. Chcą z nim pogadać, to niech przyjadą do niego.
Ruszył przed siebie przygarbiony i żeby ogrzać ręce, włożył je do kieszeni dżinsów. Nie zdążył dojść do następnego skrzyżowania, gdy zdał sobie sprawę, że tuż przy krawężniku sunie jakiś samochód.
– Panie Bell? – rzucił kierowca przez szparę w oknie o przyciemnionych szybach.
Romy łypnął na niego spode łba.
– Spóźniłeś się, człowieku.
– Jest duży ruch.
– Tak, jasne. No to teraz się odpierdol. – I Romy znowu ruszył przed siebie.
– Panie Bell, musimy porozmawiać o naszym małym problemie.
– Nie mam nic do powiedzenia.
– Proszę wsiąść do samochodu, to leży w pańskim interesie. O ile chce pan dalej dla nas pracować… – kierowca zawiesił głos – o ile chce pan dostać pieniądze.
Romy przystanął i popatrzył na ulicę. Wiatr chłostał mu twarz, jedwabna koszula nie osłaniała przed zimnem.
– W samochodzie jest ciepło, panie Bell. Potem odwiozę pana do domu.
– A, co mi tam… – mruknął Romy. Wsiadł i usadowił się na tylnym siedzeniu, jak zawsze podziwiając wnętrze limuzyny. Na kierowcę nie zwracał uwagi. Był to ten sam facet co zwykle, blondyn o białych włosach, który nigdy na niego nie patrzył.
– Musi pan znaleźć tę dziewczynę.
– Nic nie muszę, dopóki nie dostanę szmalu – gniewnie burknął zirytowany Romy.
– Powinien był pan dostarczyć ją dwa tygodnie temu.
– Ta kurwa nie chce ze mną pracować. Znajdę wam inną.
– Annie Parini też już nie ma. Dziś rano znaleziono ją martwą. Wiedział pan o tym?
Romy spojrzał na blondyna.
– Kto ją skasował?
– Nikt. Umarła śmiercią naturalną. Ale jej ciałem zainteresowały się władze.
– No i co z tego?
– To, że przechwycili jeden okaz. Nie możemy dopuścić do tego, by znaleźli drugi. Musi ją pan odnaleźć.
– Nie wiem, gdzie przepadła. Szukałem.
– Nikt nie zna jej tak dobrze jak pan. Ma pan kontakty w mieście, prawda? Niech pan ją znajdzie, zanim dziewczyna zacznie rodzić.
– Chyba jest jeszcze czas, nie?
– Nie zakładaliśmy, że któraś z nich donosi. Nie mamy pojęcia, czy ciąża utrzyma się dziewięć miesięcy.
– Znaczy, że ta dziwka może urodzić w każdej chwili?
– Tego nie wiemy.
Romy parsknął śmiechem i spojrzał na budynki przesuwające się za oknem.
– Jesteście przezabawni. Wyprzedzili was, panowie. Byli u mnie, pytali o nią.
– Kto?
– Policja. Wpadli z wizytą dziś po południu, chcieli wiedzieć, gdzie wsiąkła.
Kierowca zamilkł. Romy zerknął w lusterko i dostrzegł wyraz paniki na jego twarzy. Napędziłaś im strachu, Molly Dolly…
– To się panu opłaci – rzucił blondyn.
– Chcecie ją w całości? Czy może być w kawałkach?
– Chcemy ją żywą. Ona musi żyć.
– To gorzej.
– Dziesięć. Przy dostawie.
– Dwadzieścia pięć albo kij wam w oko. Połowa teraz, połowa przy dostawie.
– Dobrze. Dwadzieścia pięć.
Romy miał ochotę ryknąć śmiechem. Ci faceci srali w gacie ze strachu, a wszystko przez małą Molly Dolly. Molly Dolly nie była warta dwudziestu pięciu patoli. Jego skromnym zdaniem nie była warta nawet dwudziestu pięciu centów.
– Dostarczy ją pan?
– Może.
– Jeśli pan zawiedzie, moi sponsorzy będą bardzo niezadowoleni. Lepiej więc niech pan ją znajdzie. – Wręczył mu kopertę. – Reszta potem.
Romy zajrzał do środka i zobaczył plik pięćdziesięciodolarówek. To już coś.
Limuzyna przystanęła na rogu Upton i Tremont, na terytorium Romy’ego. Nie chciało mu się rozstawać z pięknymi skórzanymi siedzeniami, nie chciało się wychodzić na ten porywisty wiatr. Pomachał kopertą.
– Potem, to znaczy kiedy?
– Przy dostawie. Znajdzie ją pan?
Kiwaj faceta. Niech myśli, że to kurewsko trudne. Może da więcej.
– Zobaczę, co się da zrobić. – Wysiadł i patrzył chwilę za odjeżdżającym autem. Boi się. Facet jest przerażony.
Koperta była gruba, miła w dotyku. Romy wsunął ją do kieszeni spodni.
Lepiej się schowaj, Molly Dolly. Lepiej dobrze się schowaj – pomyślał. – Jeszcze nie wiem, gdzie cię szukać, ale już po ciebie idę.
Bryan zaprosił ją do domu i poczęstował kieliszkiem wina. Toby była u niego po raz pierwszy. Czuła się nieswojo, ale bynajmniej nie z powodu niekonwencjonalnego układu, który łączył dwóch szczęśliwych i pasujących do siebie mężczyzn. Czuła się nieswojo, ponieważ siedząc na kozetce w saloniku, zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nie poświęciła mu czasu jako przyjacielowi. Przychodził do jej domu, żeby opiekować się matką, by ją karmić i kąpać. W zamian za to raz na dwa tygodnie Toby wypisywała mu czek. „Płatne na zlecenie”. O przyjaźni w umowie o pracę nie było ani słowa.
Dlaczego? – myślała, podczas gdy Bryan rozkładał na stoliku serwetkę, żeby postawić na niej kieliszek białego wina. Dlaczego prosta czynność wypisywania czeku uniemożliwiła zawarcie prawdziwej przyjaźni?
Sączyła napój w głębokim poczuciu winy, że nigdy nie postarała się nic zrobić w tym kierunku, zażenowana, że odwiedziła go dopiero wtedy, gdy grunt zaczął palić się jej pod nogami.
Usiadł naprzeciwko. Minęła chwila. Pili wino, mięli wilgotne serwetki. Lampa rzucała łukowate cienie na wysoki, strzelisty sufit. Na ścianie wisiało czarno-białe zdjęcie Bryana i Noela na plaży w głębokiej zatoce. Wyciągniętymi rękami objęci za ramiona, uśmiechali się do obiektywu uśmiechem ludzi, którzy wiedzą, jak używać życia. Toby nigdy tego nie umiała.
– Chyba już wiesz, że rozmawiała ze mną policja – powiedział.
– Podałam im twoje nazwisko. Pomyślałam sobie, że potwierdzisz moje zeznania. Uważają mnie za córkę z piekła rodem. – Odstawiła kieliszek. – Bryan, przecież wiesz, że nigdy jej nie skrzywdziłam.
– To właśnie im powiedziałem.
– Uwierzyli?
– Nie wiem.
– O co pytali?
Napił się wina – wyczuła, że chce w ten sposób zyskać na czasie.
– O lekarstwa – odrzekł w końcu. – Chcieli wiedzieć, czy Ellen brała coś na receptę. I o te oparzenia.
– Wyjaśniłeś im, jak to się stało?
– I to kilka razy. Odniosłem wrażenie, że moje odpowiedzi nie bardzo przypadły im do gustu. Co się dzieje, Toby?
Odchyliła się na kozetce i przesunęła rękami po włosach.
– To Jane Nolan. Nie wiem, dlaczego mi to robi…
– Co robi?
– Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Jane zjawia się u mnie niczym dar z niebios. Jest inteligentna, jest miła. Istna doskonałość. Przychodzi i ratuje mnie z opresji. Wkrótce wszystko zaczyna się walić. Dosłownie wszystko. A ona zrzuca winę na mnie. Wygląda to tak, jakby chciała zrujnować mi życie.
– Toby, to brzmi dość dziwacznie…
– Ludzie są dziwaczni. Potrafią robić przedziwne rzeczy, by zwrócić na siebie uwagę. Powtarzam policji, że powinni zainteresować się nie mną, lecz właśnie nią, że to ją powinni aresztować. A oni nic nie robią.
– Nie przypuszczam, żeby atakowanie tej Nolan leżało w twoim interesie.
– To ona atakuje mnie! Oskarża mnie o maltretowanie matki. Po co dzwoniła na policję? Oparzenia? Dlaczego nie zapytała o to mnie? Dlaczego wciągnęła w to Vickie? Nastawiła przeciwko mnie moją własną siostrę.
– Dlaczego miałaby to robić?
– Nie wiem dlaczego! To wariatka!
Bryan odwrócił wzrok; uświadomiła sobie, że to ona zachowuje się jak wariatka, jak osoba potrzebująca pomocy psychiatrycznej.
– Przemyślałam to na tysiące sposobów, próbując zrozumieć, jak to się stało. Jak mogłam do tego wszystkiego dopuścić. Powinnam była przyjrzeć się jej dokładniej.
– Nie bierz całej winy na siebie. To Vickie pomogła ci ją wybrać.
– Tak, ale Vickie jest powierzchowna. Za te sprawy ja odpowiadałam. Kiedy odszedłeś, wpadłam w panikę. Dałeś mi tak mało czasu na… – Nagle zaświtała jej pewna myśl. To dlatego Jane wkroczyła w moje życie: ponieważ Bryan zrezygnował.
– Uprzedziłbym cię wcześniej, ale chcieli, żebym natychmiast zaczął.
– Dlaczego wybrali akurat ciebie?
– Co?
– Przecież nie szukałeś pracy, tak mówiłeś. I nagle cię zatrudniają. Jakim cudem?
– Zadzwonili do mnie.
– Kto?
– Ci z domu opieki w Twin Pines. Szukali specjalisty od terapii artystyczno-rekreacyjnej. Wiedzieli, że jestem pielęgniarzem z prawem praktyki. Wiedzieli, że jestem artystą. Że sprzedaję obrazy w trzech galeriach.
– Ale skąd? Skąd o tym wiedzieli? Wzruszył ramionami.
– Pewnie ktoś podał im moje nazwisko.
– I natychmiast cię podkupili. A ja musiałam błyskawicznie kogoś znaleźć…
Żegnała się z nim jeszcze bardziej zagubiona niż przedtem.
Pojechała do szpitala zobaczyć, co z matką.
Dochodziła dziewiąta wieczorem, godziny odwiedzin już dawno minęły, ale nikt jej nie zatrzymywał.
Światła były przygaszone, Ellen leżała w półmroku. Toby usiadła przy łóżku, wsłuchując się w pojękiwanie respiratora. Jaskrawozielona linia na ekranie monitora wykreślała rytm pracy serca matki. W nogach łóżka wisiały na sztywnej podkładce kartki z notatkami pielęgniarek. Toby zaświeciła lampkę.
15:45 Skóra ciepła i sucha; brak reakcji na ból.
17:15 Córka Vickie.
19:30 Pacjentka stabilna. Nadal nie reaguje na bodźce.
Odwróciła kartkę i spojrzała na ostatni wpis.
20:30 Krew na obecność hydroksywarfaryny.
Natychmiast opuściła salę i poszła do stanowiska pielęgniarek.
– Kto zlecił to badanie? – spytała, podając notatki pielęgniarce dyżurnej. – Na hydroksywarfarynę.
– Chodzi o panią Harper, tak?
– Tak, o moją matkę.
Pielęgniarka zdjęła z półki kartę choroby Ellen i zajrzała do zestawienia zleceń.
– Doktor Steinglass.
Toby podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer. Steinglass odebrał po drugim sygnale i ledwo zdążył powiedzieć „halo”.
– Bob? – warknęła. – Ja w sprawie matki. Dlaczego zleciłeś badanie na warfarynę? Uważasz, że ktoś podał jej coumadin? Albo truciznę na szczury?
– To przez te… sińce. No i krwotok domózgowy. Mówiłem ci, że miała kiepski czas protrombinowy…
– Twierdziłeś, że to zapalenie wątroby.
– Czas protrombinowy był za długi, to nie żółtaczka.
– Ale dlaczego akurat warfaryna? Przecież ona nie dostawała warfaryny.
Steinglass długo milczał.
– Kazali mi – odrzekł w końcu.
– Kto ci kazał?
– Policja. Kazali mi zadzwonić do anatomopatologa. Zasugerował test na obecność warfaryny.
– Z kim rozmawiałeś? Z którym lekarzem?
– Z doktorem Dvorakiem.
Rozespany Dvorak pomacał nieprzytomnie w ciemności i po czwartym sygnale trafił na słuchawkę.
– Tak?
– Dlaczego, Dan? Dlaczego mi to robisz?
– Toby?
– Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi, ale teraz widzę, że trzymasz ich stronę. Nie rozumiem, jak mogłam tak bardzo się co do ciebie pomylić.
– Posłuchaj, Toby…
– Nie, to ty mnie posłuchaj! – Załamał jej się głos, ale z determinacją stłumiła szloch. – Nie skrzywdziłam matki. Nie otrułam jej. Jeśli ktokolwiek ją skrzywdził, to na pewno Jane Nolan.
– Nikt nie twierdzi, że zrobiłaś coś złego. Nikt, a najmniej ja.
– W takim razie dlaczego nie powiedziałeś mi nic o tym badaniu? Dlaczego robisz to za moimi plecami? Jeśli podejrzewasz, że ją otruto, powinieneś był porozmawiać ze mną! Powinieneś mi powiedzieć! A nie zlecać badanie, kiedy się tylko odwróciłam.
– Próbowałem się do ciebie dodzwonić, chciałem ci wszystko wyjaśnić, ale nie było cię w domu.
– Byłam w szpitalu. Gdzie indziej mogłabym być?
– Dobra, powinienem przekręcić do szpitala. Przepraszam.
– Przeprosiny niczego nie załatwiają, wbijasz mi nóż w plecy.
– Nie, Toby, to nie tak. Zadzwonił do mnie Alpren. Powiedział, że twoja matka ma złe wyniki badań układu krzepnięcia. Pytał, co mogło być tego powodem, prosił, żebym porozmawiał z jej lekarzem. Badanie na obecność warfaryny jest tylko następnym logicznym krokiem.
– Następnym logicznym krokiem! – Roześmiała się gorzko. – Tak, to do ciebie pasuje.
– Toby, jest mnóstwo innych przyczyn, które mogą dawać złe wyniki badań w przypadku twojej matki. Test na obecność warfaryny to zaledwie jedna z wielu możliwości. Policja prosiła mnie o radę, więc jej udzieliłem. Na tym polega moja praca. Toby milczała, ale słyszał jej urywany oddech i wiedział, że z trudem powstrzymuje łzy.
– Toby?
– Twoja praca polega również na tym, że będziesz zeznawał przeciwko mnie w sądzie, tak?
– Do tego nie dojdzie.
– A gdyby doszło. Gdyby do tego doszło?
– O Chryste, Toby… – westchnął z irytacją. – Nie odpowiem na to pytanie.
– Nie musisz. Już na nie odpowiedziałeś. – I odłożyła słuchawkę.
Detektyw Alpren miał oczy jak małpa: żywe, wścibskie i bystre. Nie potrafił ustać w jednym miejscu dłużej niż minutę, wciąż krążył po sali, a kiedy przestawał krążyć, kiwał się to w lewo, to w prawo, przestępując z nogi na nogę. Zwłoki na stole zupełnie go nie interesowały – przyszedł zobaczyć się z Dvorakiem i od dziesięciu minut niecierpliwie czekał, aż sekcja dobiegnie końca.
Wreszcie Dvorak wyłączył magnetofon.
– Już? – rzucił Alpren. – Możemy pogadać?
– Niech pan pyta – odparł Dvorak, nie odrywając wzroku od ciała na stole. Były to zwłoki młodego mężczyzny z korpusem rozciętym przez całą długość. W środku wszyscy jesteśmy tacy sami – pomyślał, spoglądając na pustą jamę brzuszną. Mamy identyczne organy zapakowane do worka ze skóry w różnych kolorach. Wziął igłę i nici i zaczął zszywać brzegi rany grubym, szerokim ściegiem. Estetyka? Mógł to sobie darować, miał tylko posprzątać po sobie i przygotować ciało do przewiezienia do zakładu pogrzebowego. Zwykle robiła to Lisa.
Nie zważając na makabryczne zajęcie, jakiemu oddawał się Dvorak, Alpren podszedł do stołu.
– Przyszły wyniki tej… Jak to się nazywa?
– Szybka chromatografia cieczowa.
– Właśnie. Dzwonili do mnie z laboratorium szpitalnego. Wyniki są pozytywne.
Dvorak zamarł, lecz natychmiast zmusił palce do szycia, do zamknięcia pustej klatki piersiowej. Czy Alpren to zauważył?
– Ta chromatografia, co to jest? Dvorak nie odrywał wzroku od zwłok.
– To badanie na obecność 7-hydroksywarfaryny.
– A ta 7-hydroksy…?
– To metabolik warfaryny.
– A ten metabolik?
Dvorak zacisnął węzeł i sięgnął po następny kawałek nici.
– Substancja, która wpływa na krzepnięcie krwi. Może wywołać rozległe siniaki. Albo krwotok.
– W mózgu też? Jak u pani Harper? Dvorak znów znieruchomiał.
– Tak. Obecność warfaryny wyjaśniłaby również pochodzenie siniaków na jej nogach.
– I dlatego zlecił pan to badanie?
– Doktor Steinglass poinformował mnie o złych wynikach krzepnięcia krwi. Jedną z logicznych diagnoz jest zatrucie warfaryną.
Alpren cały czas pilnie notował.
– Jak można tę warfarynę zdobyć?
– Jest składnikiem niektórych trucizn na szczury.
– Wykrwawiają się po niej na śmierć?
– Jakiś czas to trwa, ale tak, w końcu dostają krwotoku wewnętrznego i zdychają.
– Przyjemny obrazek. Ta warfaryna… Jak jeszcze można ją zdobyć?
Dvorak przerwał pracę. Nie chciał z nim rozmawiać, nie chciał rozważać wynikających z tej rozmowy konsekwencji.
– Można ją dostać na receptę jako lekarstwo o nazwie coumadin. Stosuje się je przy obniżaniu krzepliwości krwi.
– Wydają je tylko na receptę?
– Tak.
– Receptę musi wypisać lekarz, potem idzie się z nią do apteki.
– Tak.
Alpren notował jeszcze szybciej.
– No to będę miał trochę roboty.
– To znaczy?
– Apteki. Kto kupował coumadin i kto go komu przepisywał.
– Coumadin przepisuje wielu lekarzy.
– Mnie interesuje tylko jeden: doktor Harper. Dvorak odłożył igłę.
– Dlaczego tylko ona? Dlaczego nie opiekunka jej matki?
– Jane Nolan ma nienaganną opinię. Rozmawialiśmy z jej trzema ostatnimi pracodawcami. I niech pan nie zapomina, że to ona powiadomiła nas o sprawie.
– Może po to, żeby ratować własny tyłek?
– Niech pan spojrzy na to z punktu widzenia doktor Harper. Jest ładną kobietą, ale nie ma męża. Nie ma rodziny. Prawdopodobnie z nikim się nie umawia. Ugrzęzła ze zdziecinniałą matką, która nie chce umrzeć. Zawala coś w pracy, przeżywa coraz większy stres…
– I dlatego próbuje ją zamordować? – Dvorak pokręcił głową.
– Zasada numer jeden: zaczynaj od najbliższej rodziny. Dvorak zacisnął ostatni węzeł i uciął nić.
Alpren zerknął na zszyty tors i jęknął z odrazą.
– Chryste. Frankenstein.
– Nic nie będzie widać, nałożą mu garnitur. W trumnie nawet żebrak ma prawo do dystyngowanego wyglądu. – Dvorak zdjął fartuch, ściągnął rękawiczki i odkręcił kurek nad zlewem. – A zatrucie przypadkowe? – rzucił. – Matka ma Alzheimera. Nie wiadomo, co mogła wziąć do ust. Jeśli w domu była trucizna…
– Którą usłużna córeczka zostawiła na widoku, żeby mamusia mogła ją znaleźć? Słusznie.
Dvorak mył ręce.
– To ciekawe, że doktor Harper nie chce rozmawiać ze mną bez adwokata – powiedział Alpren.
– Nie ma w tym nic podejrzanego, to oznaka inteligencji.
– Tak, ale… To trochę dziwne.
Dvorak wytarł ręce. Nie patrzył na Alprena, nie śmiał. Nie powinienem komentować przebiegu śledztwa – myślał. Nie zachowuję obiektywizmu. Nie mam serca do badania dowodów rzeczowych w sprawie karnej przeciwko Toby. A to właśnie powinien robić, na tym polegała jego praca. Na badaniu dowodów. Na wyciąganiu logicznych wniosków.
Tymczasem wymowa dowodów rzeczowych bardzo mu się nie podobała.
Staruszkę najwyraźniej otruto. Przypadkowo czy z rozmysłem, trudno stwierdzić, przynajmniej na razie. Nie wierzył, by mogła to zrobić Toby. Nie wierzył, czy po prostu nie chciał uwierzyć? Pociągała go i dlatego stracił cały obiektywizm?
Chciał do niej zadzwonić i cały wieczór walczył z pokusą. Dwa razy podnosił słuchawkę, ale ją odkładał, tłumacząc sobie, że nie ma prawa omawiać dowodów rzeczowych z podejrzaną. Rano ona próbowała się do niego dodzwonić. Uprzedził sekretarkę, zabronił jej łączyć Toby. Czuł się przez to obrzydliwie, lecz nie miał wyboru. Toby nie miała przyjaciół, była bezradna i bezbronna, ale nie mógł jej pocieszyć.
Po wyjściu Alprena uciekł do laboratorium. Na kontuarze czekały pudełka z preparatami do analizy. Była to praca spokojna i samotna; Dvorak się z tego cieszył. Przez godzinę pochylał się nad mikroskopem, na godzinę odciął się od świata, pogrążony w zupełnej ciszy, którą przerywał tylko brzęk odkładanych szkiełek. Przypominał pustelnika w celi. Zwykle lubił pracę w samotności, ale tego dnia czuł się podle i trudno mu było się skupić.
Spojrzał na swój palec, na maleńką bliznę po skaleczeniu skalpelem. Przypomniała mu, że on też jest śmiertelny, po raz kolejny mu uświadomiła, że nawet trywialne zdarzenie może prowadzić do katastrofy. Wystarczy, że za wcześnie wejdzie na jezdnię. Że złapie wcześniejszy samolot. Że wypali ostatniego papierosa przed pójściem spać. Widmo śmierci nie znika, zawsze wyczekuje okazji. Patrzył na bliznę, wyobrażając sobie, jak obumierają jego neurony wiedzione ku samozagładzie przez stado wrogich prionów.
Nie mógł temu zaradzić. Mógł tylko czekać i wypatrywać symptomów. Rok, najwyżej dwa lata. Dopiero wtedy się od tego uwolni. Dopiero wtedy odżyje.
Zamknął pudełko z preparatami i wbił wzrok w białą ścianę naprzeciwko. Odżyje? Czy kiedykolwiek tak naprawdę żył?
Kto wie, czy nie jest już na to za późno.
Miał czterdzieści pięć lat, jego eks-żona była szczęśliwą mężatką, a jedyny syn skoczył już ku niezależności. Ostatni urlop, pół roku temu, spędził samotnie. Poleciał do Irlandii i przejechał całą wyspę, podążając od pubu do pubu, ciesząc się ze sporadycznych kontaktów z ludźmi, bez względu na to, jak były krótkie i powierzchowne. Myślał, że nie potrzebuje towarzystwa aż do chwili, gdy któregoś wieczora w jakiejś wiosce na zachodzie wyspy stwierdził, iż wszystkie puby są zamknięte. Stał na opustoszałej drodze, w miejscu, gdzie nikt nie znał jego imienia, i nagle ogarnęła go tak wielka rozpacz, że wsiadł do samochodu i, nie zatrzymując się, dojechał aż do Dublina.
Patrząc na białą, nagą ścianę, wiedział, że za chwilę poczuje się tak samo jak wtedy.
Rozległ się sygnał telefonu wewnętrznego. Dvorak drgnął, wstał i podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Ma pan dwa telefony. Na jedynce czeka pani Harper. Mam ją spławić?
– Tak, nie ma mnie. Do odwołania… – musiał zebrać całą siłę woli, żeby to powiedzieć.
– Na dwójce jest detektyw Sheehan. Dvorak wcisnął guzik.
– Roy?
– Mamy coś na temat tego martwego… dziecka czy cokolwiek to jest – powiedział Sheehan. – Pamiętasz tę dziewczynę, która wezwała karetkę?
– Molly Picker?
– Tak. Znaleźliśmy ją.