Rozdział 13

– Wkłujcie trzecią! – krzyknęła Toby. – Igła szesnastka! Płyn Ringera z mleczanami na „maks”.

– Zero minus w drodze!

– Gdzie jest ten Carey, do ciężkiej cholery?

– Był w szpitalu – odrzekła Maudeen. – Wywołam go jeszcze raz.

Toby nałożyła sterylne rękawiczki i sięgnęła po skalpel. W jaskrawym blasku lamp sali operacyjnej twarz Brace’a błyszczała od potu. Robbie bał się, patrzył na nią znad maski szeroko rozwartymi oczyma, wdychając tlen krótkimi, rozpaczliwymi haustami. Bandaż na piersi znów nasiąkł krwią. Wezwana z położnictwa pielęgniarka anestetyczna przygotowywała się do intubacji.

– Robbie, masz odmę, muszę ci założyć cewnik do opłucnej – powiedziała Toby.

Ruchem głowy dał znak, że rozumie. Zobaczyła, jak zaciska szczęki w oczekiwaniu na ból, ale nawet nie drgnął, gdy ostrze skalpela rozcięło mu skórę nad żebrami; podskórny zastrzyk ksylokainy zdążył już wyciszyć zakończenia nerwowe. Toby usłyszała syk uciekającego powietrza – przebiła się do jamy klatki piersiowej. I natychmiast uzyskała potwierdzenie diagnozy wstępnej: kula przebiła płuco, więc z każdym oddechem powietrze z rozerwanego płata uciekało do przestrzeni opłucnowej, zwiększając ciśnienie wewnętrzne na tyle, że mogło przesunąć serce wraz z tętnicami i sprasować zdrową tkankę płuc.

Rozszerzyła palcami nacięcie i wsunęła w nie plastikową rurkę. Val podłączyła ją do pompy podciśnieniowej. Rurka natychmiast wypełniła się krwią, która od razu spłynęła do pojemnika.

Toby i Val wymieniły spojrzenia, myśląc o tym samym: Brace wykrwawiał się do klatki piersiowej, i to szybko.

Popatrzyła mu w oczy. Obserwował ją i chyba dostrzegł wyraz lęku na jej twarzy.

– Kiepsko… – wychrypiał. Ścisnęła go za ramię.

– Wszystko będzie dobrze, Robbie. Zaraz przyjdzie chirurg.

– Zimno. Tak mi zimno… Maudeen okryła go kocem.

– Gdzie ta minusowa zerówka?! – zawołała Toby.

– Właśnie ją podwieszam.

– Toby – szepnęła Val. – Ciśnienie skurczowe spadło do osiemdziesięciu pięciu.

– Szybciej, szybciej! Podajmy mu wreszcie krew! Otworzyły się drzwi i do sali wszedł Doug Carey.

– Co tu mamy? – warknął.

– Rany postrzałowe piersi i pleców – poinformowała Toby. – Na zdjęciach widać trzy kule, ale znalazłam cztery otwory wlotowe. Poza tym odma wentylowa. I to – wskazała pojemnik, w którym zebrało się już sto centymetrów sześciennych krwi. – Nacięłam go ledwie przed kilkoma minutami. Ciśnienie spada.

Carey spojrzał na podświetlone zdjęcia.

– Otwieramy – rzucił.

– Musielibyśmy ściągnąć cały zespół, może trzeba by podłączyć płuco-serce?

– Nie ma na to czasu. Krwawienie trzeba powstrzymać natychmiast. – Spojrzał jej w twarz i Toby poczuła, że odżywa w niej stara niechęć. Doug Carey to sukinsyn, ale w tej chwili bardzo go potrzebowała. Ona i Robbie.

Popatrzyła na anestezjolożkę i kiwnęła głową.

– Intubacja. Przygotujemy go. Val, zestaw do torakotomii… Podczas gdy wszyscy krzątali się, pielęgniarka anestetyczna nabrała do strzykawki dawkę etomidatu, środka odurzającego, po którym Robbie miał stracić przytomność na czas intubacji. Toby poluźniła maskę tlenową. Brace nie odrywał od niej wzroku, wpatrywał się w nią z rozpaczą i nadzieją. Tyle razy widziała przerażenie w oczach pacjentów, tyle razy dławiła w sobie emocje, żeby móc skoncentrować się na pracy. Ale strachu w oczach tego pacjenta zignorować nie mogła. Tego człowieka znała, tego człowieka zdążyła polubić.

– Wszystko będzie dobrze – powtórzyła. – Musisz mi zaufać. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. – Łagodnie objęła dłońmi jego twarz i posłała mu uśmiech.

– Liczę… na… ciebie… Toby – powiedział z trudem. Kiwnęła głową.

– I bardzo dobrze. A teraz pójdziemy spać. Gotowy?

– Obudź mnie… kiedy będzie… po wszystkim.

– Przejdziesz przez to tak szybko, że nawet się nie spostrzeżesz. – Dała znak i pielęgniarka anestetyczna wstrzyknęła środek odurzający do przewodu kroplówki. – Śpij, Robbie, śpij. Kiedy się obudzisz, będę przy tobie.

Wciąż na nią patrzył. Toby: ostatni obraz, jaki zarejestrował, ostatnia twarz, którą widział. Z jego oczu powoli znikała świadomość. Mięśnie zwiotczały, powieki opadły.

– Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.

Zdjęła mu maskę. Pielęgniarka anestetyczna natychmiast odchyliła Robbiemu głowę i wsunęła do gardła laryngoskop. Intubacja zajęła jej ledwie kilka sekund. Podłączono tlen, oklejono taśmą rurkę. Od tej chwili oddychał za niego respirator, tłocząc do płuc życiodajną mieszankę tlenu i halotanu.

Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.

Spięta Toby odetchnęła i szybko nałożyła fartuch. Wiedziała, że łamie wszelkie zasady i obowiązujące w tej sali regulaminy, ale na zadbanie o pełną sterylność nie było czasu. Zaciągnęła rękawiczki i podeszła do stołu.

Stanęła naprzeciw Careya. Pierś pacjenta została już pospiesznie wysmarowana betadiną i obłożona gazowymi serwetami, wyznaczającymi pole operacyjne.

Carey zrobił czyste, pojedyncze nacięcie wzdłuż mostka. Nie było czasu na elegancję – chociaż z trzech dużych kroplówek nieustannie ściekał roztwór soli fizjologicznej i krew, ciśnienie skurczowe spadło do siedemdziesięciu. Toby nieraz uczestniczyła w nagłych torakotomiach, lecz ich brutalność zawsze ją przerażała. Powstrzymując mdłości, patrzyła, jak Carey chwyta piłę i rozcina mostek, widziała, jak nad wirującym ostrzem wykwita mgła rozpylonej kości i krwi.

– Cholera jasna! – Carey zajrzał do klatki piersiowej. – Tu jest co najmniej litr krwi. Ssak! I ręczniki!

Krew zabulgotała w rurce tak głośno, że zagłuszyła popiskiwanie monitora pozwalającego śledzić pracę serca Robbiego. Val zajęła się ssakiem, tymczasem Maudeen rozerwała torbę ze sterylnymi ręcznikami. Carey wetknął jeden z nich do wnętrza klatki piersiowej. Kiedy go wyjął, ręcznik ociekał krwią. Carey cisnął go na podłogę i chwycił następny. Ten również nasiąkł w jednej chwili.

– Dobra. Dobra… Chyba już widzę, skąd ten krwotok. Wygląda na to, że z tętnicy zstępującej. Tak, leje się jak cholera. Toby, musicie szybciej oczyszczać pole…

Ssak wciąż bulgotał. Chociaż większość krwi już odsączyli, jamę klatki piersiowej ciągle zalewała krew z uszkodzonej aorty.

– Nie widzę kuli – rzucił Carey. Zerknął na zdjęcia, spojrzał w dół. – Przeciek zlokalizowałem, ale gdzie jest ta pieprzona kula?

– Nie można tego zaszyć?

– Kula może tkwić w ścianie aorty. Zamkniemy ją i pęknie w innym miejscu. – Sięgnął po igłę i nici. – Dobra, najpierw zatamujemy krwotok. Potem się rozejrzymy…

Toby odciągnęła płuco i Carey zabrał się do szycia. Robił to szybko, igła wchodziła i wychodziła z rozerwanej ścianki aorty. Gdy krwotok ustał, wszyscy głośno odetchnęli.

– Ciśnienie? – spytał Carey.

– Utrzymuje się na siedemdziesięciu pięciu – zameldowała Val.

– Nie odłączać krwi. Mamy więcej jednostek?

– Już niosą.

– Dobrze. – Carey nabrał powietrza. – Zobaczmy, co jeszcze tu znajdziemy…

Odessał do końca krew, żeby dokładniej obejrzeć wnętrze klatki piersiowej. Potem wziął gąbkę i delikatnie osuszył zaszytą aortę. Raptem zamarł.

– Kurwa mać – mruknął. – Kula…

– Co?

– Kula jest tu! Prawie przebiła przeciwległą ścianę! – Zaczął wyciągać rękę.

I w jednej chwili z piersi Robbiego wytrysnęła fontanna krwi, zalewając im twarze.

– Nie! – krzyknęła Toby.

Ogarnięty paniką Carey chwycił z tacy szczypczyki zaciskowe i nie zważając na buchającą krew, włożył do klatki piersiowej. Musiał pracować na oślep, macając w połyskliwym morzu czerwieni, które już wylewało się na stół, które już wsiąkało w fartuch Toby.

– Nie mogę tego zatamować. Na dotyk to jest tak, jakby rozerwało mu całą ściankę…

– Niech pan ją zaciśnie! Nie może pan zacisnąć?

– Co zacisnąć? Poszła cała aorta… Zapiszczał monitor.

– Asystolia! – krzyknęła anestezjolożka. – Asystolia!

Toby rzuciła okiem na ekran. Wyświetlał płaską linię.

Błyskawicznie włożyła rękę do ciepłego jeziora krwi i odnalazła serce. Ścisnęła je raz, drugi raz, zmuszając mięsień do pracy.

– Niech pani przestanie! – rozkazał Carey. – Jeszcze bardziej się wykrwawia!

– Przecież doszło do zatrzymania…

– Nic pani na to nie poradzi.

– No to co robimy, do ciężkiej cholery?!

Monitor wciąż piszczał. Carey spojrzał na otwartą klatkę piersiową. Na lśniącą krew, która ją wypełniała. Odkąd Toby przerwała masaż, gwałtowny krwotok ustał. Kap, kap, kap – przelewając się przez brzegi rany, krew ściekała wolno na podłogę.

– To już koniec. – Carey odstąpił cicho od stołu. Fartuch miał do pasa przesiąknięty krwią. – Nie było co szyć, Toby. Doszło do rozwarstwienia ściany aorty. Po prostu ją rozerwało.

Toby spojrzała na twarz Robbiego. Oczy miał przymknięte, opadła mu szczęka. Respirator wciąż pracował, tłocząc powietrze do martwego ciała.

Anestezjolożka pstryknęła wyłącznikiem. W sali zaległa cisza.

Toby położyła rękę na ramieniu Robbiego. Przez sterylne prześcieradło czuła, że ciało jest jeszcze ciepłe i jędrne.

„Nie pozwolę, żeby coś ci się stało”.

– Przepraszam – szepnęła. – Przepraszam…

Policja przyjechała przed jego żoną. Kilka minut po przybyciu pierwszego radiowozu funkcjonariusze zabezpieczyli miejsce zbrodni i ogrodzili taśmą pół parkingu. Kiedy do izby przyjęć wpadła Greta Brace, parking tonął w świetle reflektorów sześciu radiowozów, które ściągnęły do Springer Hospital zarówno z Newton, jak i z Bostonu. Toby stała w recepcji, rozmawiając z jednym z detektywów, gdy zauważyła ją w drzwiach: Greta wbiegła do środka w rudej chmurze rozwichrzonych włosów. W poczekalni kłębił się tłum policjantów, było tam również kilkoro przerażonych pacjentów, tak że musiała się między nimi przepychać, klnąc i szlochając.

– Gdzie on jest?! – krzyczała.

Toby przerwała rozmowę i szybko do niej podeszła.

– Tak mi przykro…

– Gdzie on jest?!

– W sali operacyjnej, na urazówce. Greto, nie! Nie idź tam! Daj nam trochę czasu na…

– To mój mąż. Muszę zobaczyć mojego męża.

– Greto…

Wyminęła Toby i wbiegła do bloku operacyjnego. Nie wiedziała, dokąd ma iść, zygzakowała po korytarzu, gorączkowo otwierając to jedne, to drugie drzwi. W końcu zobaczyła tabliczkę z napisem „Sala operacyjna”. Wpadła do środka. Toby tuż za nią.

Pochylony nad zwłokami Dvorak – był w fartuchu i w rękawiczkach – podniósł wzrok. Robbie leżał na stole nago, z ziejącą raną w klatce piersiowej i z obwisłą po śmierci twarzą.

– Nie – jęknęła cicho Greta. – Nie! – zawodziła głosem wysokim i przenikliwym.

Toby próbowała wyprowadzić ją z sali, ale Greta wyszarpnęła się i chwiejnie podeszła do męża. Ujęła w dłonie jego twarz, całowała oczy, całowała czoło. Z ust wciąż sterczała mu rurka intubacyjna. Greta zaczęła zrywać taśmę, by usunąć ten przedmiot, uwłaczający poczuciu godności. Dvorak przytrzymał jej rękę.

– Przykro mi – powiedział cicho. – To musi pozostać tak jak jest.

– Chcę, żeby to stąd zniknęło!

– Rurka musi tu na razie pozostać. Wyjmę ją, kiedy skończę badanie.

– Kim pan, do diabła, jest?

– Anatomopatologiem. Daniel Dvorak. – Spojrzał na detektywa, który wszedł do sali.

– Pani Brace? Detektyw Sheehan. Lepiej stąd wyjdźmy. Usiądziemy w jakimś spokojnym kącie, dobrze?

Greta ani drgnęła. Z twarzą skrytą za szopą zmierzwionych włosów stała, mrucząc cicho i głaszcząc twarz męża.

– Musi nam pani pomóc, chcemy się dowiedzieć, co tu zaszło. – Sheehan delikatnie dotknął jej ramienia. – Usiądźmy w sąsiednim pokoju. Tam będziemy mogli porozmawiać.

W końcu pozwoliła odciągnąć się od stołu. W drzwiach przystanęła i spojrzała na męża.

– Zaraz wracam, Robbie. – I powoli wyszła z sali. Toby i Dvorak zostali sami.

– Nie wiedziałam, że pan tu jest.

– Przyjechałem dziesięć minut temu. Kłębi się tam taki tłum, że pewnie mnie pani nie zauważyła.

Popatrzyła na Robbiego, zastanawiając się, czy ciało jest jeszcze ciepłe.

– Szkoda, że nie możemy zamknąć izby przyjęć. Chciałabym pójść do domu. Ale nic z tego, pacjenci ciągle przychodzą. Z bólem brzucha, z zasmarkanym nosem. Ze swymi głupimi dolegliwościami. – Do oczu napłynęły jej łzy. Otarła twarz i ruszyła do wyjścia.

– Toby?

Przystanęła, ale się nie odezwała ani nie odwróciła.

– Muszę z panią porozmawiać. O tym, co się stało.

– Rozmawiałam już chyba z sześcioma policjantami. Nikt z nas tego nie widział. Znaleźliśmy go na parkingu. Czołgał się do drzwi.

– Zgadza się pani z doktorem Careyem, że śmierć nastąpiła wskutek rozerwania aorty?

Nabrała powietrza i niechętnie się odwróciła.

– Zgadzam się ze wszystkim, co powie.

– Co pani pamięta z operacji?

– W ścianie aorty był mały otwór. Carey go zaszył. Wtedy spostrzegliśmy, że kula… przeszła na wylot, że ścianka jest rozerwana od środka. Doszło do rozwarstwienia, a potem… Potem rozerwało aortę. – Przełknęła ślinę i uciekła wzrokiem w bok. – To był koszmar.

Dvorak milczał.

– Znałam go – szepnęła Toby. – Byłam w jego domu. Poznałam jego żonę. O Chryste… – Wybiegła z sali.

Jedynym schronieniem, jakie mogła znaleźć, była dyżurka – wpadła tam i usiadła na łóżku, kiwając się i płacząc. Nie słyszała nawet pukania do drzwi.

Do pokoju cicho wszedł Dvorak. Był bez fartucha, zdjął już rękawiczki i stanął przy łóżku, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Dobrze się pani czuje? – spytał w końcu.

– Nie, niedobrze.

– Przepraszam za te pytania. Musiałem je zadać.

– Ale robił to pan z kurewską bezdusznością.

– Musiałem wiedzieć, Toby. Nie możemy mu pomóc, teraz już nie. Ale możemy się dowiedzieć, co zaszło. Jesteśmy mu to winni.

Ukryła twarz w dłoniach. Próbowała nad sobą zapanować, usiłowała powstrzymać łzy. Płakała w jego obecności, Dvorak stał tam, patrzył na nią, czym jeszcze bardziej czuła się upokorzona. Rozległo się skrzypnięcie krzesła. Usiadł. Kiedy zdołała wreszcie dźwignąć głowę, stwierdziła, że patrzy mu prosto w oczy.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że znała pani ofiarę.

– On nie jest ofiarą. Miał na imię Robbie.

– Dobrze. Robbie. Nie wiedziałem, że pani go znała. – Zawahał się. – Byliście bliskimi przyjaciółmi?

– Nie. Przyjaciółmi, ale nie bliskimi.

– Bardzo ciężko to pani przeżywa.

– A pan tego nie rozumie, prawda?

– Nie do końca.

Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze.

– To dopada nas wszystkich. Kiedy tracimy pacjenta, w większości przypadków jakoś z tym sobie radzimy. Do chwili, gdy umrze jakieś dziecko. Albo znajomy. I nagle uświadamiamy sobie, że dłużej nie damy rady tego znosić… – Przetarła ręką oczy. – Muszę wracać do pracy. Pewnie czekają pacjenci…

Chwycił ją za rękę.

– Toby, jeśli to panią pocieszy, uważam, że nie mogła go pani uratować. Ta aorta była dosłownie rozszarpana.

Spojrzała na jego dłoń, lekko zdziwiona, że wciąż ściska ją za nadgarstek. On też był zaskoczony swoim spontanicznym gestem i szybko cofnął rękę. Milczeli chwilę.

– Za blisko – szepnęła. – Za blisko… Zamordowali go ledwie o krok stąd. – Skrzyżowała ręce na piersiach, chwyciła się za ramiona i znów poczuła, że musi na niego spojrzeć. – Przechodzę przez ten parking co wieczór, przechodzą tamtędy wszystkie pielęgniarki. Jeśli był to zwykły rabunek, każda z nas stanowiłaby o wiele łatwiejszy cel.

– Czy w Springer Hospital zdarzały się już podobne wypadki?

– Podobne? Nie. Pamiętam, kilka lat temu zgwałcono tu pielęgniarkę. Ale Newton to nie centrum Bostonu, nie szalejemy tutaj na punkcie bezpieczeństwa.

– Potwory mieszkają i na przedmieściach.

Pukanie do drzwi wystraszyło oboje. Toby otworzyła. W progu stał detektyw Sheehan.

– Pani doktor, muszę zadać pani kilka pytań. – Wszedł i zamknął za sobą drzwi. W dyżurce zrobiło się nagle bardzo ciasno. – Rozmawiałem przed chwilą z panią Brace. Niewykluczone, że jej mąż przyjechał tu, aby zobaczyć się z panią.

Toby pokręciła głową.

– Po co?

– Właśnie się nad tym zastanawialiśmy. Zadzwonił do żony koło szóstej i uprzedził ją, że się spóźni, bo musi wpaść do Wicklin Hospital.

– No i? Był tam?

– Moi ludzie to sprawdzają. Rzecz w tym, że nie wiemy, dlaczego przyjechał akurat tutaj, do Springer Hospital. Może pani wie?

– Nie. Nie mam pojęcia.

– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?

– Wczoraj wieczorem. Sheehanowi drgnęła brew.

– Był tu?

– Nie. To ja byłam u niego w domu. Pomagał mi odszukać karty choroby…

– Spotkaliście się, żeby porozmawiać o kartach choroby?

– Tak. – Spojrzała na Dvoraka. – To było zaraz po widzeniu się z panem. Powiedział mi pan, co wykryliście u Angusa Parmentera. Myślałam o Harrym Slotkinie, zastanawiałam się, czy on też chorował na CJD. Pojechaliśmy z Robbiem odszukać kartę Slotkina i…

– Co to jest CJD? – przerwał jej Sheehan.

– Choroba Creutzfeldta-Jakoba. Śmiertelna infekcja mózgu.

– Dobra. Spotkaliście się więc wczoraj wieczorem. A później?

– Pojechaliśmy do Brant Hill. Przejrzeliśmy kartę i potem wróciliśmy.

– Nie zatrzymywaliście się po drodze? Nie odwiedził pani?

– Nie. Wróciłam do domu koło wpół do jedenastej. Sama. Nie dzwonił do mnie, ja też do niego nie dzwoniłam, dlatego nie wiem, po co chciał się ze mną zobaczyć.

Znowu rozległo się pukanie do drzwi. Ciekawe, ilu jeszcze ludzi zmieści się w tej klitce – pomyślała Toby. W progu stała Val.

– Mamy pacjenta z osłabioną czynnością lewej połowy ciała i z niewyraźną mową. Ciśnienie dwieście pięćdziesiąt na sto trzydzieści. Jest w dwójce.

Toby popatrzyła na Sheehana.

– Nie mam nic więcej do powiedzenia. Zechce pan wybaczyć, pacjent czeka.


O ósmej rano zaparkowała na podjeździe obok granatowego saaba Jane i wyłączyła silnik. Była zanadto wyczerpana, żeby wysiąść z samochodu i od razu stawić czoło Ellen, siedziała więc chwilę, patrząc na martwe liście, które wiatr niósł przez trawnik. Miała za sobą jedną z najgorszych nocy w swoim życiu. Najpierw śmierć Robbiego, potem procesja poważnych przypadków: udar, zawał i tak ciężka, krańcowa faza rozedmy płuc, że pacjent wymagał intubacji. Do tego wszystkiego tłum policjantów z krótkofalówkami i poczucie ogólnego zamieszania. Czyżby mieli wczoraj pełnię księżyca? A może to jakiś zwariowany układ planet posiał chaos w izbie przyjęć? I ten Sheehan. Wszędzie na nią czatował, ciągle zastawiał pułapki, wykorzystywał każdą sposobność, by zadać jej „ostatnie pytanie”.

Pod uderzeniem wiatru samochód lekko się zakołysał. Ogrzewanie było wyłączone i Toby zaczynała marznąć. W końcu wysiadła i weszła do domu.

Powitał ją zapach kawy i miłe pobrzękiwanie porcelany w kuchni.

– Już jestem! – zawołała, wieszając kurtkę w szafie. W drzwiach stanęła ciepło uśmiechnięta Jane.

– Właśnie zaparzyłam kawę. Napije się pani?

– Chętnie bym się napiła, ale nie będę mogła zasnąć.

– To bezkofeinowa. Wiedziałam, że prawdziwej pani nie zechce.

Toby też się uśmiechnęła.

– W takim razie poproszę. Z przyjemnością się napiję.

Przez okno zaglądał blady poranek. Siedziały przy kuchennym stole i piły kawę. Ellen jeszcze się nie obudziła i Toby miała lekkie wyrzuty sumienia, że tak bardzo cieszy ją ta chwila zwłoki i cudownego spokoju. Odchyliła się na krześle i wdychała aromat parującej filiżanki.

– Bosko…

– To tylko zwykła kolumbijka.

– Tak, ale nie musiałam jej mleć. Nie musiałam parzyć. Po prostu siedzę tu sobie i piję.

Jane współczująco pokiwała głową.

– Miała pani ciężki dyżur.

– Tak ciężki, że nie chcę o tym mówić. – Odstawiła filiżankę i przetarła ręką twarz. – Jak minęła noc?

– Dość bezładnie. Mama miała kłopoty z zaśnięciem. Kładła się i wstawała, znów się kładła i znowu wstawała. Snuła się po całym domu.

– O Boże. Dlaczego?

– Mówiła, że musi odebrać panią ze szkoły, szukała kluczyków do samochodu.

– Nie prowadzi od lat. Nie mam pojęcia, co ją napadło.

– Bardzo nie chciała, żeby czekała pani w szkole – wyjaśniła z uśmiechem Jane. – Martwiła się, że pani zmarznie. Kiedy spytałam, ile ma pani lat, powiedziała, że jedenaście.

Jedenaście lat – pomyślała Toby. Wtedy umarł tato. Wtedy wszystko zwaliło się na barki mamy. Jane wstała i umyła filiżankę.

– Tak czy inaczej, wykąpałam ją, więc nie musi pani zawracać tym sobie głowy. O północy zjadłyśmy solidną przekąskę. Myślę, że nieprędko wstanie. Może nawet prześpi cały dzień. – Postawiła filiżankę na suszarce i odwróciła się. – Musiała być cudowną matką.

– Tak, była – odrzekła niewyraźnie Toby.

– Miała pani szczęście. Więcej szczęścia niż ja… – Oczy jej posmutniały, utkwiła wzrok w podłodze. – Cóż, nie wszyscy możemy mieć wymarzonych rodziców, prawda? – Nabrała powietrza, jakby chciała jeszcze coś dodać, ale uśmiechnęła się tylko i sięgnęła po torebkę. – Do zobaczenia jutro wieczorem. – Wyszła, zamykając za sobą frontowe drzwi.

Bez Jane kuchnia wydawała się pusta. Martwa. Toby wstała, poszła do pokoju matki i zajrzała przez uchylone drzwi. Ellen spała. Toby cicho weszła do środka i przysiadła na łóżku.

– Mamo?

Ellen odwróciła się na plecy. Powoli otworzyła oczy i skupiła wzrok na córce.

– Mamo, dobrze się czujesz?

– Jestem zmęczona – wymamrotała Ellen. – Dzisiaj jestem zmęczona.

Toby położyła jej rękę na czole. Matka nie gorączkowała. Odgarnęła jej z oczu pasemko siwych włosów.

– Chyba nie jesteś chora?

– Chce mi się tylko spać.

– Dobrze. – Toby pocałowała ją w policzek. – Śpij. Ja też się położę.

– Dobranoc.

Wyszła, nie zamykając za sobą drzwi. Postanowiła, że drzwi do swojej sypialni też zostawi otwarte, by usłyszeć, jeśli Ellen ją zawoła. Wzięła prysznic i przebrała się w podkoszulek, w którym zwykle sypiała. Gdy usiadła na łóżku, zadzwonił telefon.

Podniosła słuchawkę.

– Halo?

– Można spytać, do kogo się dodzwoniłem? – Skądś znała ten głos.

Zaskoczona bezceremonialnością nieznajomego, odparła:

– Skoro nie wie pan, do kogo pan dzwoni, nie mogę panu pomóc. Żegnam.

– Chwileczkę. Mówi detektyw Sheehan z policji bostońskiej. Próbuję ustalić, do kogo należy ten numer.

– Detektyw Sheehan? Mówi Toby Harper.

– Doktor Harper?

– Tak. Wykręcił pan mój domowy numer. Nie wiedział pan o tym?

Sheehan milczał.

– Nie – odrzekł po chwili.

– W takim razie skąd pan go ma?

– Z telefonu Brace’a.

– Co?!

– Pod fotelem kierowcy w jego samochodzie leżał telefon komórkowy. Znalazłem go kilka minut temu i wcisnąłem przycisk ponownego wybrania ostatniego numeru, pod który z niego dzwoniono. – Znowu umilkł. – Była pani ostatnią osobą, do której telefonował.

Dojazd zajął Vickie pół godziny – miała popilnować matki – Toby natomiast co chwilę grzęzła w porannych korkach, tak że przebicie się do centrum Bostonu zajęło jej aż czterdzieści minut. A przesłuchanie u Sheehana tak ją zmęczyło i rozdrażniło, że gotowa była urwać łeb każdemu, kto wszedłby jej w drogę. I chociaż powinna od razu wrócić do domu i położyć się spać, zatelefonowała z samochodu do Vickie i uprzedziła ją, że musi jeszcze gdzieś wstąpić.

– Mama kiepsko wygląda – powiedziała siostra. – Co jej jest?

– Wczoraj czuła się dobrze.

– Przed chwilą zwymiotowała. Zmusiłam ją do wypicia soku i trochę jej lepiej. Ale wciąż jest bardzo senna.

– Skarży się na coś jeszcze?

– Głównie na żołądek. Powinnaś pojechać z nią do lekarza.

– Przecież ma lekarza w domu.

– No tak, ty wiesz najlepiej.

Toby odłożyła słuchawkę, zirytowana na siostrę i trochę zaniepokojona żołądkowo-jelitowymi dolegliwościami Ellen. To nic takiego – pomyślała – pewnie dopadł ją jakiś wirus. Po kilku dniach wróci do formy.

Prosto z komendy pojechała na Albany Street, do urzędu anatomopatologa stanowego.

Dvorak natychmiast wyczuł jej nastrój. Zaprosił ją grzecznie do biura i postawił przed nią filiżankę kawy, nie pytając, czy Toby ma na nią ochotę. Miała, i to wielką, bardzo potrzebowała kofeiny.

Szybko wypiła kilka łyków i spojrzała mu prosto w oczy.

– Chcę wiedzieć, dlaczego Sheehan się na mnie uwziął. Dlaczego się mnie czepia.

– A czepia się?

– Właśnie od niego wracam, zmarnowałam kolejną godzinę. Niech pan posłucha. Nie mam pojęcia, dlaczego Robbie do mnie dzwonił. Nie było mnie w domu, rozmawiała z nim opiekunka matki. Przed chwilą się o tym dowiedziałam.

– A ta opiekunka? Wie, po co dzwonił?

– Nie zrozumiała, o co mu chodziło. Powiedział, że zobaczy się ze mną w szpitalu, więc nic mi nie przekazała. Niech mi pan wierzy, Dan, nic między Brace’em a mną nie było. Żadnego romansu, seksu, niczego. Ledwo zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.

– Jego śmierć bardzo panią poruszyła.

– Poruszyła? Robbie wykrwawił się przy mnie na śmierć! Byłam zlana jego krwią, trzymałam w ręku jego serce, próbowałam zmusić je do pracy, żeby przeżył. Cholera jasna, pana by to nie poruszyło? – Wzięła głęboki oddech, żeby się nie rozpłakać. – Nie, pana by to nie poruszyło. Pan nie pracuje z żywymi ludźmi, pan tego nie zrozumie. Do pana trafiają same trupy.

Dvorak milczał. Cisza potęgowała ból i wściekłość bijącą z jej ostatnich słów. Toby odchyliła się na krześle i ukryła twarz w dłoniach.

– Ma pani rację – powiedział cicho. – Ja tego nie zrozumiem. Nie widzę nawet, jak ludzie umierają. Może właśnie dlatego wybrałem ten zawód. Żebym nie musiał tego oglądać.

Podniosła głowę, ale nie miała ochoty na niego patrzeć. Spoglądała na róg biurka.

– Sekcji pewnie jeszcze pan nie przeprowadził.

– Skończyliśmy ją rano. Żadnych niespodzianek. Kiwnęła głową, ciągle unikając jego wzroku.

– A Parmenter? Neuropatolog potwierdził diagnozę?

– Tak. To choroba Creutzfeldta-Jakoba. – Powiedział to bez zająknienia, w jego głosie nie usłyszała nic, co wskazywałoby na druzgoczące wrażenie, jakie musiało to na nim wywrzeć.

Nagle popatrzyła na niego innym wzrokiem, nagle przypomniała sobie o jego strachu, o tym, przez co musiał przechodzić. Dopiero teraz spostrzegła, że musi źle sypiać. Oczy miał zapadnięte i błyszczące, jakby trawiła go gorączka.

– Muszę z tym jakoś żyć – powiedział. – Z tym, że mogę zachorować. I z tym, że równie dobrze mogę umrzeć już za dwa lata, jak też za lat czterdzieści. Wmawiam sobie, że w każdej chwili może mnie przejechać autobus. Takie jest życie. Każdy dzień niesie ze sobą nowe ryzyko. Wyprostował się, jakby chciał odpędzić ponure myśli. I raptem się uśmiechnął. – Nie to, żeby moje życie było takie ekscytujące.

– Mimo to mam nadzieję, że będzie długie.

Wstali i uścisnęli sobie dłonie – gest zbyt formalny jak na przyjaciół. I chociaż przyjaźni jeszcze nie zawarli, Toby czuła, że ich znajomość ku temu zmierza. Bardzo chciała, żeby tak było. Spojrzała na niego zmieszana nowym uczuciem, zaskoczona swoją reakcją na dotyk jego ciepłej dłoni.

– Przedwczoraj zapraszała mnie pani na kieliszek brandy.

– Tak.

– Odmówiłem, bo… bo nie zdążyłem otrząsnąć się z szoku po tej diagnozie. Zepsułbym cały wieczór i pani, i sobie.

Pamiętała, jak spędziła tamtą noc. Samotna i przygnębiona, siedziała na sofie, przeglądając czasopisma medyczne i słuchając ponurego Mendelssohna. Tak parszywy wieczór trudno byłoby zepsuć.

– No i właśnie… Właśnie zastanawiałem się, czy mógłbym się jakoś zrewanżować. Dochodzi południe. Siedzę tu od rana i nie mogę się już doczekać, kiedy wyjdę z tego przeklętego gmaszydła. Jeśli ma pani czas… jeśli mógłbym czymś panią zainteresować…

– To znaczy… teraz?

Tego się nie spodziewała. Patrzyła na niego chwilę, świadoma, jak bardzo tego pragnie, a jednocześnie bała się, że oczekuje zbyt wiele.

Długo milczała, więc doszedł do wniosku, że nie ma ochoty z nim wyjść.

– Przepraszam, powinienem był panią uprzedzić… Może innym razem.

– Tak. To znaczy nie, bardzo chętnie…

– Na pewno?

– Pod jednym warunkiem. O ile nie ma pan nic przeciwko temu.

Przekrzywił głowę, nie wiedząc, czego oczekiwać.

– Czy moglibyśmy posiedzieć w parku? – spytała tęsknie. – Wiem, że jest trochę zimno, ale od tygodnia nie widziałam słońca. I bardzo bym chciała poczuć je na twarzy.

– Wie pani co? Ja też. – Uśmiechnął się szeroko. – Tylko wezmę płaszcz.

Загрузка...