– Może to dziewczynka – powiedziała Annie, gładząc się przez koc po brzuchu. – Chcę, żeby to była dziewczynka, bo z chłopcem nie wiedziałabym, co robić. Nie wiedziałabym, jak go wychować na porządnego faceta. Porządny facet to dzisiaj rzadkość.
Leżały obok siebie w jej łóżku. Było ciemno. Pokój rozjaśniała tylko latarnia za oknem. Ilekroć na ulicy błyskały reflektory przejeżdżającego samochodu, Molly widziała jej twarz, widziała głowę na poduszce i oczy spokojnie wpatrzone w sufit. Ciepło jej było z Annie. Tego dnia zmieniły pościel, a przedtem siedziały w pralni, chichocząc i przeglądając stare czasopisma, podczas gdy prześcieradła i reszta bielizny wirowały w suszarce. Teraz, ilekroć się odwróciła, czuła czysty zapach pralnianego mydła. I zapach Annie.
– Skąd wiesz, że to dziewczynka?
– Lekarze takie rzeczy wiedzą.
– Byłaś u lekarza?
– Do tego konowała już nie wróciłam. Nie podobało mi się tam.
– No to skąd wiesz, że to dziewczynka? Annie znowu pogładziła się po brzuchu.
– Po prostu wiem. Poznałam taką jedną pielęgniarkę. Powiedziała, że jak matka ma przeczucie, naprawdę silne przeczucie, to nigdy się nie myli. Tak, to na pewno dziewczynka.
– Ja tam nie mam żadnych przeczuć.
– Może jeszcze za wcześnie.
– Ale ja nie czuję do tego dziecka absolutnie nic, rozumiesz? Dla mnie to jeszcze nie osoba, to jedynie kawał tłuszczu, który wypycha mi brzuch. Myślisz, że powinnam coś do niego czuć? Przyszłe matki muszą odczuwać coś do dziecka, nie? – Spojrzała na Annie, na zarys jej twarzy na tle okna.
– Coś do niego czujesz – odrzekła cicho Annie. – Inaczej przecież byś się wyskrobała, no nie?
– Bo ja wiem…
Annie odszukała pod kocem jej dłoń. Splotły palce i leżały tak, oddychając zgodnym rytmem.
– Nie wiem, co robię ani dlaczego – wyznała Molly. – Wszystko mi się pomieszało. A kiedy Romy mnie pobił, tak się na niego wkurzyłam, że pomyślałam sobie: takiego wała, dość rozkazywania. No i nie pojechałam do tego lekarza. – Znowu na nią spojrzała. – Jak oni to robią?
– Co?
– No wiesz, jak pozbywają się dziecka. Annie zadrżała.
– Tylko raz się skrobałam. W zeszłym roku, Romy mnie do nich wysłał. Do tych facetów ubranych na niebiesko. Nie chcieli ze mną gadać, kazali mi położyć się na stole i zamknąć gębę. Potem dali mi coś do wdychania i pamiętam tylko, jak się obudziłam. Chuda. Pusta…
– To była dziewczynka? Annie westchnęła.
– Nie wiem. Wsadzili mnie do samochodu i odesłali do Romy’ego. – Zabrała rękę. W geście tym było coś więcej niż tylko zerwanie więzi fizycznej: Annie zaszyła się w swoim prywatnym świecie. W kąciku tylko jej i jej dziecka.
– Molly – powiedziała po jakimś czasie. – Wiesz, że nie będziesz mogła długo tu zostać. – Cicho wypowiedziane słowa miały siłę miażdżącego ciosu.
Molly odwróciła się na bok.
– Zrobiłam coś złego? Powiedz, co takiego zrobiłam?
– Nic. Ale ja tak dłużej nie mogę.
– Dlaczego? Będę częściej sprzątała, zrobię co zechcesz…
– Molly, uprzedzałam cię, że możesz tu zostać tylko kilka dni. Jesteś już ponad dwa tygodnie. Kochanie, lubię cię i w ogóle, ale odwiedził mnie dzisiaj pan Lorenzo. Marudził, że ktoś ze mną mieszka, mówił, że to niezgodne z umową najmu. Dlatego musisz odejść. Pokój jest mały, ledwo się w nim mieścimy. A kiedy urodzę…
– Przecież to dopiero za miesiąc.
– Molly. – Głos jej stwardniał. Zhardział. – Musisz znaleźć sobie jakieś miejsce. Nie mogę przygarnąć cię na stałe.
Molly odwróciła się do niej plecami.
– Myślałam, że będziemy rodziną. Ty i twoje dziecko. Ja i moje dziecko. I żadnych mężczyzn. Żadnych dupków.
– Molly? Dobrze się czujesz?
– Tak, dobrze.
– Rozumiesz mnie, prawda? Wzruszyła ramionami.
– Chyba tak.
– Nie musisz odchodzić od razu. Pomieszkaj tu jeszcze kilka dni, rozejrzyj się, na pewno coś sobie znajdziesz. A może jeszcze raz pogadasz ze swoją mamą?
– Może.
– Musi cię przygarnąć, to twoja matka.
Molly nie odpowiedziała. Annie położyła jej rękę na biodrze. Ciepło kobiecego ciała, obrzmiały brzuch napierający na jej plecy wypełniły Molly tak wielką tęsknotą i smutkiem, że pod wpływem impulsu objęła przyjaciółkę i przytuliła niczym dojrzały owoc. I nagle zapragnęła znaleźć się w jej łonie, zapragnęła być dzieckiem, które znajdzie kiedyś dom w ramionach Annie.
– Pozwól mi zostać – szepnęła. – Proszę, pozwól mi zostać. Annie zdecydowanie odepchnęła jej ręce.
– Nie możesz. Przykro mi, Molly, ale nie możesz. – Odsunęła się na swoją połowę łóżka. – A teraz dobranoc.
Molly znieruchomiała. Co ja takiego powiedziałam? Co ja takiego zrobiłam? Wiedziała, że Annie nie śpi; w dzielącym je mroku było za dużo napięcia. Wyczuwała, że przyjaciółka też leży tak samo skulona.
Mimo to obydwie milczały.
Obudził ją jęk. Początkowo myślała, że jeszcze śpi, że to tylko sen. Dziecko, które pływając w basenie, wydawało dziwne odgłosy. Które skrzeczało jak żaba. Otworzyła oczy. Leżała w łóżku Annie, była jeszcze noc. Spod drzwi łazienki wydobywała się smuga światła.
– Annie? – Annie nie odpowiedziała.
Molly przekręciła się na bok i zamknęła oczy, żeby nie przeszkadzało jej światło.
Raptem usłyszała głuchy łoskot, który ją natychmiast otrzeźwił.
Usiadła i spojrzała w stronę łazienki.
– Annie? – Nie słysząc odpowiedzi, podeszła do drzwi i zapukała. – Annie? Co ci jest? – Przekręciła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, coś je tarasowało. Zajrzała przez szparę i początkowo nie mogła zrozumieć, co widzi.
Po podłodze płynął strumyk krwi.
– Annie! – Molly pchnęła ze wszystkich sił i w końcu zdołała otworzyć drzwi na tyle, by przecisnąć się do środka.
Annie leżała bezwładnie w kącie, blokując drzwi ramieniem. Nocną koszulę miała zadartą do pasa. Sedes był zbryzgany krwią, w muszli stała jedwabiście szkarłatna woda. Raptem spomiędzy ud Annie trysnął ciepły strumień, który omal nie zalał stóp Molly.
Cofnęła się przerażona i wpadła na umywalkę.
O Boże! O Boże! O Boże!
Chociaż Annie się nie ruszała, poruszał się jej nagi brzuch. Falował, napinał się, zbijał w twardą gulę.
Na linoleum znowu chlusnęła struga krwi. Omyła jej gołe stopy i Molly wyrwała się z transu. Zmusiła się do przekroczenia szkarłatnej kałuży i pochyliła nad zwiniętą na podłodze Annie. Musiała ją wywlec zza drzwi, i to natychmiast. Chwyciła ją za ramię i pociągnęła, nie mogła się jednak dobrze zaprzeć, bo ciągle ślizgała się we krwi. Annie jęknęła cicho i przeciągle, co zabrzmiało jak syk powietrza uchodzącego z balonu. Molly pociągnęła jeszcze mocniej i w końcu zdołała wydostać ją zza drzwi. Oparła stopy o futrynę i ze wszystkich sił pchnęła bezwładne ciało przyjaciółki.
Annie wyślizgnęła się z łazienki.
Molly chwyciła ją za ręce i wciągnęła do pokoju. Potem zapaliła światło.
Annie oddychała, była jednak strasznie blada i oczy uciekały jej do góry.
Molly wypadła na korytarz, zbiegła schodami na dół i załomotała do drzwi sąsiadów.
– Na pomoc! – krzyknęła. – Pomóżcie mi! – Nikt jej nie otworzył.
Popędziła na ulicę, do budki telefonicznej. Wykręciła 911.
– Nagłe wypadki, słucham.
– Przyślijcie karetkę! Ona krwawi…
– Pani nazwisko i adres.
– Molly Picker, nie wiem, jaki to adres. Chyba Charter Street…
– Jakie jest najbliższe skrzyżowanie?
– Nie widzę! Ona umiera…
– W takim razie poproszę o numer najbliższego domu. Molly rozejrzała się, rozpaczliwie omiatając wzrokiem fronton budynku, przed którym stała.
– Dziesięć siedemdziesiąt sześć! Tak, dziesięć siedemdziesiąt sześć!
– Gdzie jest poszkodowana? W jakim jest stanie?
– W mieszkaniu na górze. Strasznie krwawi, podłoga jest zalana krwią…
– Karetka już jedzie. Gdyby zechciała pani zaczekać przy telefonie…
Chuj z tym – pomyślała i, nie odkładając słuchawki, popędziła z powrotem.
Annie leżała na podłodze w sypialni. Oczy miała otwarte, ale szkliste i niewidzące.
– Nie trać przytomności! Proszę, nie możesz stracić przytomności. – Chwyciła ją za rękę, lecz Annie nie odpowiedziała na uścisk. I miała zupełnie zimną dłoń. Molly spojrzała w dół i zobaczyła, że piersi przyjaciółki unoszą się w płytkim oddechu. – Tak, dobrze, oddychaj! Proszę cię, oddychaj!
Raptem jej uwagę przykuł inny ruch. Brzuch Annie gwałtownie spęczniał, jakby próbował się z niego wydostać jakiś stwór. Spomiędzy jej ud znowu buchnęła krew. A wraz z nią…
Wraz z krwią coś się z Annie wysunęło. Coś różowego.
Dziecko.
Molly uklękła między kolanami przyjaciółki i rozchyliła jej nogi. Z ciała Annie sterczała… rączka dziecka, tak się przynajmniej mogło zdawać. Ściekała zeń świeża krew, zmieszana z wodą. Molly zmrużyła oczy. Rączka nie miała palców, to wcale nie była rączka, tylko błyszcząca, różowawa płetwa, która powoli wiła się na wszystkie strony.
Brzuch Annie ogarnął kolejny skurcz, znowu chlusnęła krew i płetwa wyśliznęła się wraz z resztą… ciała?
Molly odskoczyła z przeraźliwym krzykiem.
To nie było dziecko.
Ale to coś żyło, poruszało się, wywijało w agonii płetwami. Nie miało żadnych innych kończyn, tylko te dwa różowe wyrostki, sterczące z guli krwawego mięsa przytwierdzonej do pępowiny. Molly dostrzegła kępki włosów, zmierzwionych i mokrych, wystający ząb, pojedyncze niebieskie oko, nieruchome i pozbawione rzęs. Płetwy gwałtownie zatrzepotały, krwawy kłąb drgnął i zaczął pełzać, poruszać się niczym ameba pływająca w kałuży krwi.
Molly załkała, odsunęła się na czworakach najdalej jak tylko mogła i, wciśnięta w kąt, z niedowierzaniem przyglądała się, jak potworny organizm walczy o życie. Płetwy zadygotały chaotycznie, konwulsyjnie. Stwór przestał pełznąć i teraz już tylko drżał. Po jakimś czasie płetwy znieruchomiały. Ustały też drgawki mięsistej guli. Tylko pojedyncze oko nie chciało się zamknąć i cały czas patrzyło na Molly.
W strudze krwi z ciała Annie wypłynęło łożysko.
Molly wtuliła głowę między kolana, zwinęła się w ciasny kłębek.
Gdzieś z daleka dobiegło ją zawodzenie syreny. Po chwili usłyszała łomot do drzwi.
– Pogotowie! Halo! Czy ktoś tu wzywał pogotowie?
– Pomóżcie jej – szepnęła Molly. – Pomóżcie jej! – załkała głośniej.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadło dwóch sanitariuszy. Popatrzyli na ciało Annie, poszli wzrokiem po lśniącym śladzie krwi, który rozpoczynał się między jej udami.
– O żesz, kurwa… – wychrypiał jeden z nich. – Co to, do diabła, jest?
Drugi ukląkł przy Annie.
– Nie oddycha. Respirator.
Nałożyli jej maskę i szuuu-szuuu – do płuc Annie popłynęło powietrze.
– Tętno niewyczuwalne. Nie ma tętna.
– Dobra, zaczynamy. Raz, dwa trzy – i cztery. Raz, dwa, trzy – i cztery…
Molly obserwowała ich i wydawało się jej, że śni. Że ogląda film, odcinek serialu telewizyjnego. Że to nie Annie tam leży, tylko aktorka udająca martwą. Że igła, którą wbijają jej w ramię, nie jest prawdziwą igłą. Że krew na podłodze to zwykły keczup. Że to coś, ta rzecz leżąca kilkadziesiąt centymetrów dalej…
– Ciągle nie ma tętna.
– Płaskie EKG.
– Źrenice?
– Nieruchome.
– Cholera. Nie przerywaj. Zaskrzeczał radioodbiornik.
– Szpital.
– Tu dziewiętnastka – rzucił jeden z sanitariuszy. – Mamy tu białą kobietę w wieku dwudziestu kilku lat z silnym krwotokiem pochwowym. Niewykluczona próba aborcji. Krew świeża. Zatrzymanie oddechu, tętno niewyczuwalne, źrenice nieruchome. Podajemy jej dożylnie płyn Ringera z mleczanami. Płaskie EKG, robimy masaż, ale bez rezultatu. Przestać?
– Jeszcze nie.
– Przecież ma płaskie…
– Utrzymać przy życiu i przewieźć.
Sanitariusz wyłączył odbiornik i spojrzał na kolegę.
– Utrzymać przy życiu? Co tu utrzymywać przy życiu?
– Załóż rurkę i zabierajmy ją.
– A co z tym… z tą… z tym czymś?
– Ja tam kurwa, tego nie dotknę.
Molly wciąż oglądała serial z keczupem. Widziała, jak aktorce Annie zakładają rurkę intubacyjną. Widziała, jak aktorzy-sanitariusze kładą Annie na noszach, nie przestając ugniatać jej klatki piersiowej.
Jeden z nich spojrzał na Molly.
– Zabieramy ją do szpitala miejskiego – rzucił. – Nazwisko pacjentki?
– Co?
– Jej nazwisko!
– Annie. Nie znam jej nazwiska.
– Niech pani posłucha. Proszę stąd nie wychodzić. Słyszy pani? Niech pani tu zostanie.
– Dlaczego?
– Policja będzie chciała z panią pogadać. Proszę zostać na miejscu.
– A Annie? Co z Annie?
– Proszę pytać w szpitalu. Na pewno tam będzie.
Molly wsłuchiwała się w ich kroki na schodach. Po chwili dobiegł ją hałas od progu frontowych drzwi, urwany ryk syreny i warkot odjeżdżającej karetki.
Policja będzie chciała z panią pogadać.
Wreszcie to do niej dotarło. Nie chciała gadać z policją. Spytają o nazwisko i odkryją, że przed rokiem aresztowano ją za nagabywanie gliniarza. Romy wpłacił kaucję i przyłożył jej za to, że była taką idiotką.
Policja powie, że to moja wina. Nie wiem jak, ale na pewno mnie w to wrobią.
Drżąc, wstała. To coś wciąż tam leżało, ciągle błyszczało, tylko niebieskie oko zdążyło już wyschnąć i zmatowieć. Molly obeszła ostrożnie płetwiaste monstrum i unikając kałuż krwi, dotarła do toaletki. W górnej szufladce leżały pieniądze – pieniądze Annie – lecz Annie już ich nie potrzebowała. Przynajmniej tyle Molly zrozumiała z rozmowy sanitariuszy. Annie nie żyła.
Wyjęła zwitek dwudziestodolarówek. Potem szybko nałożyła ubranie przyjaciółki, ciążowe spodnie z elastyczną wstawką i obszerny podkoszulek z napisem „Och, dziecino!” na piersi. Do tego czarne adidasy i luźny płaszcz przeciwdeszczowy Annie. Wrzuciła pieniądze do torebki i uciekła z mieszkania.
Była po drugiej stronie ulicy, gdy przed domem zatrzymał się policyjny radiowóz z migoczącą „dyskoteką” na dachu. Do budynku weszli dwaj gliniarze. Kilka sekund później zobaczyła ich sylwetki w oknie pokoju Annie.
Patrzyli na płetwiastego stwora. Zastanawiali się, co to jest.
Jeden z policjantów podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.
Molly skręciła za róg i puściła się biegiem. Pędziła, dopóki nie zabrakło jej tchu, dopóki nie zaczęła się potykać. Wpadła do jakiejś bramy i przycupnęła na schodach. Serce waliło jej jak szalone, czuła jego trzepotanie w gardle.
Wstawał świt.
Przesiedziała na schodach do rana, a rano przyszedł jakiś facet i kazał się jej wynosić. Ruszyła przed siebie.
Kilka ulic dalej weszła do budki, by zadzwonić do szpitala.
– Chcę spytać o przyjaciółkę – powiedziała. – Przywiozła ją do was karetka.
– Nazwisko pacjentki?
– Annie. Zabrali ją z mieszkania, mówili, że nie oddycha…
– Jest pani krewną?
– Nie, ja tylko… To znaczy…
Molly zamarła. Tuż koło budki przejechał policyjny radiowóz. Jakby zwolnił, ale nie, nie przystanął.
– Halo, proszę pani? Czy może mi pani podać swoje nazwisko?
Molly odwiesiła słuchawkę. Radiowóz zniknął za rogiem. Wyszła z budki i pomaszerowała dokąd oczy poniosą.
Detektyw Roy Sheehan usadowił swój obszerny zadek na taborecie przy laboratoryjnym stole Dvoraka i spytał:
– No dobra. Co to jest ten prion?
Dvorak podniósł głowę znad mikroskopowego okularu.
– Co?
– Przed chwilą rozmawiałem z Lisą.
No jasne – pomyślał Dvorak. Mimo dyskretnego, acz jednoznacznego zastrzeżenia Sheehan od kilku dni bywał w kostnicy dość regularnie – przychodził bynajmniej nie po to, by oglądać zwłoki, lecz żeby obmacywać wzrokiem ciało jak najbardziej żywe.
– Bystra z niej dziewuszka – dodał detektyw. – Powiedziała mi, że tego Creutzfeldta-Jakoba, czy jak mu tam, wywołuje prion.
– To prawda.
– Czyli można to złapać z powietrza, tak? Jak katar? Dvorak spojrzał na palec, w który zaciął się skalpelem; ranka zdążyła się już zagoić.
– Nie, niezupełnie.
– Toby Harper twierdzi, że grozi nam epidemia. Dvorak pokręcił głową.
– Rozmawiałem z kierownictwem wydziału zwalczania chorób zakaźnych i departamentu zdrowia publicznego. Mówią, że nie ma powodów do niepokoju. Że kuracja hormonalna Wallenberga jest zupełnie bezpieczna. Ci z departamentu nie doszukali się w Brant Hill żadnych uchybień.
– No to dlaczego ta Harper tak się ciska? Dvorak milczał chwilę.
– Doktor Harper przeżywa ostatnio ciężki okres – wyjaśnił niechętnie. – Rodzina jednego z jej pacjentów, tego, który zaginął, ma zamiar podać ją do sądu. Bardzo wstrząsnęła nią śmierć doktora Brace’a. Kiedy wszystko zaczyna toczyć się nie tak, kiedy wszystko zaczyna się walić, szukamy kogoś lub czegoś, na co można zrzucić winę za nasze niepowodzenia, to naturalne. – Sięgnął po następny preparat. – Myślę, że Toby jest bardzo zestresowana, i to od dawna.
– Słyszał pan o jej matce? Dvorak się zawahał.
– Tak – odrzekł spokojnie. – Toby dzwoniła do mnie wczoraj.
– Ach tak… Nadal ze sobą rozmawiacie?
– Niby dlaczego mielibyśmy nie rozmawiać? Ona potrzebuje teraz przyjaciela, Roy.
– Mogą jej postawić zarzuty natury kryminalnej. Alpren twierdzi, że wygląda to na przypadek znęcania się nad osobą starszą. Opiekunka obwinia ją, ona obwinia opiekunkę.
Dvorak pochylił się nad mikroskopem.
– Matka miała krwotok domózgowy. Powodem nie musiało być pobicie. Ani jedna, ani druga nie wygląda na taką, co to lubią maltretować staruszki.
– Matka ma posiniaczone nogi.
– U ludzi starszych to nic nadzwyczajnego. Słabo widzą. Wpadają na stoły, krzesła czy stoliki.
Sheehan mruknął coś pod nosem.
– Broni jej pan ze wszystkich sił.
– Nie. Uważam tylko, że zasługuje na przywilej wątpliwości.
– Ale co do tej epidemii, to doktor Harper się myli, tak? Dvorak westchnął.
– Tak. Choroba Creutzfeldta-Jakoba to nie grypa, nie można jej złapać. Rozprzestrzenia się tylko w określony sposób.
– Przez jedzenie mięsa szalonych krów?
– Krowy w Ameryce nie chorują na CJD.
– Za to Amerykanie chorują. I umierają, co widać na załączonym obrazku.
– Na CJD zapada jeden człowiek na milion. Powodów zakażenia z reguły nie udaje się ustalić.
Obaj podnieśli wzrok, gdy do laboratorium wszedł obiekt westchnień Sheehana. Lisa posłała im uśmiech i nachyliła się, by otworzyć małą lodówkę z preparatami. Detektyw wybałuszył oczy, zahipnotyzowany widokiem jej wypiętych pośladków. Następny haust powietrza zdołał wciągnąć, dopiero gdy Lisa wyszła.
– Są naturalne? – wymamrotał.
– Naturalne? – nie zrozumiał Dvorak.
– Włosy. Ona jest naturalną blondynką?
– Nie mam pojęcia. – Dvorak skupił wzrok na preparacie pod mikroskopem.
– Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
– Spytać ją?
– Nie. Przyjrzeć się włosom, których nie widać. Dvorak rozmasował sobie grzbiet nosa.
– Masz do mnie coś jeszcze, Roy?
– Co? A tak, tak. Słyszałem o wirusach, słyszałem o bakteriach, ale co to, u diabła, jest prion?
Zrezygnowany Dvorak zgasił lampkę mikroskopu.
– Nie można tego nazwać organizmem żywym. W przeciwieństwie do wirusa nie ma ani DNA, ani RNA. Innymi słowy, nie zawiera żadnego materiału genetycznego, a przynajmniej materiału genetycznego w postaci znanej dziś nauce. Jest to anormalna proteina komórkowa, która potrafi zdeformować proteiny komórkowe organizmu nosiciela.
– Ale nie można tego złapać jak grypy?
– Nie. Prion trafia do organizmu wskutek bezpośredniego kontaktu ze skażoną tkanką, z mózgiem czy z implantami kręgosłupowymi. Albo z ekstraktami komórek nerwowych, na przykład z hormonem wzrostu. Można się tym zarazić przez skażone elektrody mózgowe…
– Ci Angole zarazili się, jedząc wołowinę.
– Zgoda, przez jedzenie skażonego wołowego mięsa – też. W ten sposób zarażają się kanibale.
Sheehan podniósł brew.
– To zaczyna być ciekawe. Kanibale? Dvorak znowu westchnął.
– Na Nowej Gwinei są wioski, gdzie spożywanie ludzkiego mięsa jest elementem świętego obrzędu. Na CJD chorowały tam tylko kobiety i dzieci.
– Dlaczego?
– Mężczyznom zawsze przypadały najlepsze kawałki zwłok, to znaczy mięśnie. Kobiety i dzieci musiały się zadowalać tym, czego oni nie chcieli tknąć: mózgiem. – Myślał, że Sheehan wykrzywi z odrazą twarz, tymczasem pochylił się tylko z jeszcze większą uwagą. Był tak bardzo łasy na każdy skrawek informacji, że na swój sposób też przypominał kanibala.
– A więc można to złapać, jedząc ludzki mózg… – zreasumował.
– Zarażony mózg.
– Czy to się da stwierdzić na oko?
– Nie, tylko pod mikroskopem. Poza tym to głupia rozmowa.
– Panie doktorze, to duże miasto. Dzieją się tu przedziwne rzeczy. Dostajemy meldunki o wampirach, o wilkołakach…
– O ludziach, którzy uważają się za wilkołaki.
– Kto wie. Te wszystkie zwariowane kulty…
– Nie przypuszczam, żeby w Brant Hill istnieli zwolennicy kanibalizmu.
Zapiszczał pager.
– Przepraszam, muszę zatelefonować – powiedział detektyw i wyszedł.
Nareszcie mogę skończyć robotę – pomyślał Dvorak.
Chwilę później jednak pokazał się znowu Sheehan.
– Jadę na North End. Chyba powinieneś tam być.
– Co, zabójstwo?
– Nie są tego pewni. – Zawahał się lekko. – Nie są nawet pewni, czy to w ogóle człowiek.