Rozdział 17

Przykro mi, ale doktor Dvorak nie może podejść do telefonu.

Toby odłożyła słuchawkę i sfrustrowana spojrzała na zegarek. Próbowała złapać Dvoraka przez cały dzień. Ani razu nie chciano jej połączyć. Wiedziała, że policja próbuje wrobić ją w sprawę otrucia matki, gdyby więc porozmawiała z nim jak z przyjacielem, może wyjawiłby jej, jakie mają na to dowody.

Ale Dvorak jej unikał.

Weszła do sali i stojąc przed boksem, obserwowała, jak pierś matki unosi się i opada. Śpiączka się pogłębiła i Ellen nie mogła już samodzielnie oddychać. Ostatnie badanie tomograficzne głowy wykazało, że krwotok domózgowy się powiększył, że doszedł do tego krwotok do mostu. Pielęgniarka regulowała przepustowość kroplówki. Wyczuwając, że ktoś ją obserwuje, spojrzała przez ramię, zobaczyła Toby i natychmiast się odwróciła. To, że jej nie pozdrowiła, że nawet nie kiwnęła jej głową, mówiło samo za siebie. Przestali jej ufać. Już nikt jej nie ufał.

Wyszła ze szpitala i wsiadła do samochodu, ale nie uruchomiła silnika. Nie wiedziała, dokąd jechać. Do domu? Wykluczone. W domu było za pusto, za cicho. Dochodziła czwarta – za wcześnie na kolację, nawet gdyby miała apetyt. Jej organizm nie zdążył przestawić się na rytm dzienny i nie wiedziała, kiedy zaatakuje ją głód albo zmęczenie. Wiedziała tylko, że jest otępiała, że wszystko jest nie tak. Że jej życie, niegdyś tak uporządkowane, zostało kompletnie i nieodwracalnie spieprzone.

Otworzyła torebkę i wyjęła streszczenie przebiegu kariery zawodowej Jane Nolan. Cały czas nosiła te papiery przy sobie, ponieważ chciała zadzwonić do jej czterech poprzednich pracodawców i zdobyć trochę więcej informacji, uzyskać jakiekolwiek potwierdzenie, że ich „doskonała” pielęgniarka nie jest wcale taka doskonała. Rozmawiała już z kierownikami trzech domów opieki. Jane Nolan? Wszyscy trzej piali z zachwytu.

Omamiłaś ich. Ale ja swoje wiem.

Została jeszcze kierowniczka domu opieki w Wayside.

Wayside leżało zaledwie kilkanaście kilometrów od Newton.

Toby przekręciła kluczyk.

– Przyjęlibyśmy ją z powrotem z otwartymi ramionami – powiedziała Doris Macon, przełożona pielęgniarek. – Pacjenci kochali ją najbardziej ze wszystkich sióstr.

Była pora kolacji i do jadalni wtoczył się z łoskotem wózek pełen talerzy. Przy czterech długich stołach siedzieli pacjenci w różnych stadiach świadomości. Rozmawiali niewiele. Słychać było tylko głosy pielęgniarek podających tace z jedzeniem.

– Twoja kolacja, kochanie.

– Zawiązać ci serwetkę?

– Pozwól, pokroję ci mięso.

Doris powiodła wzrokiem po siwych głowach starców i staruszek.

– Każdy z nich ma swoją ulubioną siostrę – powiedziała. – Głos osoby znanej, jej przyjazna twarz to dla nich wszystko. Gdy któraś z sióstr odchodzi, niektórzy pacjenci ją opłakują, jakby zmarła. Nie wszyscy mają swoich bliskich, to my jesteśmy ich rodziną.

– A Jane? Radziła sobie z nimi?

– Bezbłędnie. Jeśli zamierza ją pani zatrudnić, ma pani szczęście, że trafiła się pani tak cudowna kandydatka. Było nam bardzo smutno, kiedy odeszła do Orcutt Health.

– Do Orcutt Health? W swoim życiorysie zawodowym Jane o tym nie wspomina.

– Wiem, że po odejściu z naszego domu pracowała tam co najmniej rok.

Toby wyjęła z torebki kartkę.

– Orcutt Health… Nie ma. Po Wayside wymienia dom opieki w Grove.

– Ach, przecież Grove należy do sieci domów opieki Orcutt Health, to część tej samej korporacji. Jeśli się u nich pracuje, można dostać przydział do każdego ze zrzeszonych ośrodków.

– Ile ich mają?

– Kilkanaście? Nie wiem na pewno. Ale Orcutt Health należy do naszych najpoważniejszych rywali.

Orcutt, myślała Toby. Gdzie ja tę nazwę słyszałam?

– Nie wiedziałam, że Jane wróciła do Massachusetts i że poszukuje pracy – powiedziała Doris. – Przykro mi, że do nas nie zadzwoniła.

Toby natychmiast otrzeźwiała.

– Jane wyjeżdżała do innego stanu?

– Kilka miesięcy temu przysłała nam kartkę z Arizony. Pisała, że wyszła za mąż, że żyje sobie wygodnie i dostatnio. Potem już się nie odezwała. Pewnie wróciła na stare śmieci. – Doris z ciekawością przyjrzała się Toby. – Skoro zamierza ją pani zatrudnić, czemu pani z nią nie porozmawia? Jane wszystko pani wyjaśni.

– Po prostu sprawdzam, tak na wszelki wypadek – skłamała Toby. – Chcę ją zaangażować, ale coś mi się w niej nie podoba. Nie wiem co. Ma się opiekować moją matką, która nie potrafi o siebie zadbać, muszę być ostrożna.

– Za Jane mogę spokojnie ręczyć. Naszymi pacjentami opiekowała się wspaniale. – Doris podeszła do stołu i położyła rękę na ramieniu starszej kobiety. – Miriam, kochanie. Pamiętasz Jane, prawda?

Staruszka uśmiechnęła się spoza łyżki z tłuczonymi ziemniakami, którą trzymała w dygoczącej dłoni przy bezzębnych ustach.

– Jane wraca?

– Nie, kochanie. Chciałam tylko, żebyś powiedziała tej pani, czy ją lubiłaś.

– Kocham Janey. Już dawno u mnie nie była.

– Jane wyjechała, skarbie.

– I dziecko! Ciekawe, czy jest już duże. Proszę jej powiedzieć, żeby wróciła.

Doris wyprostowała się i spojrzała na Toby.

– Moim zdaniem to niezła rekomendacja.

Sfrustrowana Toby wbiła wzrok w deskę rozdzielczą samochodu. Dlaczego nikt nie dostrzega prawdy? Uwielbiali ją pacjenci. Uwielbiali pracodawcy. Była ukochaną opiekunką, była świętą.

A ja jestem diablicą.

Wyciągnęła rękę i już miała przekręcić kluczyk, gdy nagle… Orcutt Health. Już wiedziała, skąd zna tę nazwę.

Wymienił ją Robbie Brace. Tego wieczoru, kiedy razem szukali kart choroby w klinice. Powiedział, że w Brant Hill mieści się centralne archiwum domów opieki zrzeszonych w Orcutt.

Wysiadła i wróciła do budynku.

Doris Macon siedziała za kontuarem z listą zleceń w ręku. Zdziwiona, podniosła wzrok.

– Mam jeszcze jedno pytanie – powiedziała Toby. – Ta staruszka w jadalni… mówiła coś o dziecku. Czy Jane ma dziecko?

– Tak, córeczkę. Dlaczego pani pyta?

– Nigdy mi o niej nie… – Toby urwała, myśląc o stu rzeczach naraz. Czyżby dziecko umarło? Czy w ogóle je miała? A może po prostu nie chciała o tym mówić?

Doris przyglądała się jej z dziwnym wyrazem twarzy.

– Przepraszam, ale czy to coś zmienia? Czy teraz nie zechce jej pani zatrudnić?

Dlaczego ani razu nie wspomniała o dziecku? Nagle Toby wyprostowała się.

– Jak ona wygląda?

– Jane? Przecież musiała pani z nią rozmawiać. Widziała ją pani…

– Jak ona wygląda?

Zaskoczona szorstkim tonem, Doris umilkła i patrzyła na nią przez chwilę bez słowa.

– Jane jest… Wygląda zupełnie normalnie. Nie ma w niej nic szczególnego.

– Jest wysoka? Jakiego koloru ma włosy? Doris wstała.

– Mamy tu grupowe zdjęcie naszego personelu. Fotografujemy się co roku. Proszę, pokażę je pani. – Zaprowadziła Toby do holu, gdzie wisiał rząd oprawionych w ramki fotografii, opatrzonych datami. Najwcześniejsza pochodziła z roku 1981; najpewniej wtedy rozpoczął działalność dom opieki w Wayside. Doris przystanęła przed kolorowym zdjęciem sprzed dwóch lat i powiodła wzrokiem po twarzach sfotografowanych osób.

– Tu. – Wskazała kobietę w białym fartuchu. – To jest Jane. Toby zmrużyła oczy. Kobieta stała na prawym skraju grupy z uśmiechem na okrągłej twarzy. Jej bardzo otyłą sylwetkę osłaniał wielki, bezkształtny fartuch. Toby pokręciła głową.

– To nie ona.

– Ależ tak, zapewniam panią, że to ona. Proszę spytać naszych pacjentów. To jest Jane Nolan.


– Zgarnęliśmy ją na North Endzie – powiedział policjant z patrolu. – Świadkowie widzieli, jak tłukł ją jakiś facet i próbował wciągnąć do samochodu. Wrzeszczała, jakby obdzierana ze skóry, więc ludzie rzucili się na pomoc. Przyjechaliśmy jako pierwsi. Dziewczyna siedziała na chodniku, miała podbite oko i rozciętą wargę. Mówi, że nazywa się Molly Picker.

– Kto ją pobił? – spytał Dvorak.

– Chyba jej alfons, nie chciała powiedzieć. A facet zwiał.

– Gdzie ona teraz jest?

– Siedzi w radiowozie. Nie chce tu przyjść, nie chce z nikim rozmawiać. Chce tylko wrócić na ulicę.

– Żeby ten alfons znowu ją pobił?

– Rozumem to ona nie grzeszy.

Dvorak westchnął. Wyszli na Albany Street. Nie miał wielkiej nadziei. Ponura nastolatka, w dodatku pewnie bez żadnego wykształcenia, będzie raczej kiepskim źródłem informacji. Nie aresztowano jej, więc mogła w każdej chwili odejść, ale prawdopodobnie o tym nie wiedziała. Oczywiście nie zamierzał jej pod tym względem oświecać, najpierw chciał ją przesłuchać. Jeśli w ogóle będzie czego słuchać.

Policjant wskazał radiowóz. Z przedniego siedzenia machał do nich jego partner, na tylnym zaś siedziała dziewczyna o brązowych włosach, zlepionych w strąki. Miała rozciętą wargę i kuliła się w bardzo obszernym płaszczu przeciwdeszczowym. Na kolanach ściskała tanią skórzaną torebkę. Policjant otworzył drzwi.

– Może teraz zechce pani wysiąść? To jest doktor Dvorak. Chciałby z panią porozmawiać.

– Nie potrzebuję lekarza.

– Doktor Dvorak jest z urzędu anatomopatologa stanowego.

– Urzędnik też mi niepotrzebny. Dvorak nachylił się z uśmiechem.

– Cześć, Molly. Wejdźmy do środka, pogadamy. Trochę tu zimno, nie uważasz?

– Gdyby zamknął pan drzwi, byłoby cieplej.

– Mogę tu czekać cały boży dzień. No więc jak, porozmawiamy teraz czy o północy? Wszystko zależy od ciebie. – Stał, patrząc na nią i zastanawiając się, ile czasu upłynie, zanim będzie miała dość. Nikt nie lubi, gdy się na niego gapią, a oni, dwóch policjantów i Dvorak, wpatrywali się w nią bez słowa.

Zdenerwowana Molly wzięła głęboki oddech i głośno prychnęła.

– Macie tam kibel? – spytała.

– Oczywiście.

– Bardzo mi się chce. Dvorak odstąpił od drzwi.

– Chodź, zaprowadzę cię.

Wysiadła z trudem, ponieważ zbyt obszerny płaszcz wlókł się za nią niby wielki tren. Kiedy się wyprostowała, Dvorak zerknął na jej brzuch. Dziewczyna była w ciąży. Na oko w szóstym miesiącu.

Natychmiast zauważyła, gdzie patrzy.

– Tak, któryś mnie przyłatwił – warknęła. – No i co z tego?

– Musisz usiąść. Dama w ciąży nie powinna dużo chodzić. Posłała mu spojrzenie z cyklu: „To taki żart, co?” i weszła do budynku.

– Grzeczna dziewczynka – mruknął jeden z policjantów. – Będzie pan nas jeszcze potrzebował?

– Nie, możecie jechać. Kiedy skończymy, wsadzę ją do taksówki.

Dziewczyna czekała tuż za drzwiami.

– Gdzie ten kibelek?

– Na górze, obok mojego biura.

– No to szybciej, muszę siusiu.

Milczała, gdy jechali windą na górę, ale po wyrazie skupienia na jej twarzy poznał, że myśli wyłącznie o swoim pęcherzu.

Zaczekał na nią w korytarzu. Nie spieszyło się jej, wyszła dopiero po dziesięciu minutach, pachnąca mydłem. Szkarłatna, obrzęknięta warga niepokojąco kontrastowała z jej białą jak papier twarzą.

Zaprowadził ją do biura i zamknął drzwi.

– Siadaj, Molly.

– Długo to potrwa?

– To zależy, czy zechcesz mi pomóc. Czy coś wiesz. – Ponownie wskazał jej krzesło.

Usiadła markotnie, otulając się płaszczem jak kolczugą i zadziornie odymając rozciętą wargę. Dvorak oparł się o biurko.

– Dwa dni temu wezwałaś karetkę. Telefonistka nagrała twój głos.

– Nie wiedziałam, że wezwanie karetki to przestępstwo.

– Kiedy sanitariusze przyjechali na miejsce, znaleźli w mieszkaniu kobietę, która wykrwawiła się na śmierć. Ty też tam byłaś. Co się wtedy stało, Molly?

Molly milczała. Spuściła głowę, włosy przesłoniły jej twarz.

– Nie twierdzę, że zrobiłaś coś złego. Po prostu muszę wiedzieć.

Dziewczyna nie chciała na niego spojrzeć. Objęła się wpół i zaczęła kiwać się na krześle.

– To nie moja wina – wyszeptała.

– Wiem.

– Chcę iść. Nie mogę sobie pójść?

– Nie, Molly. Najpierw musimy porozmawiać. Możesz na mnie popatrzeć?

Nie popatrzyła. Wbiła wzrok w podłogę, jakby uległość oznaczała przegraną.

– Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać?

– A po co? Nie znam pana.

– Nie musisz się mnie bać. Nie jestem policjantem. Jestem lekarzem.

Jego słowa odniosły efekt przeciwny do zamierzonego. Molly skuliła się na krześle jeszcze bardziej i zadrżała. Nie potrafił tej dziewczyny rozszyfrować. Była niczym przybysz z obcej planety. Jak wszystkie nastolatki. Nie wiedział, jak do niej dotrzeć.

Zaterkotał telefon.

– Jest tu Toby Harper – oznajmiła sekretarka.

– Nie ma mnie.

– Nie dam rady jej spławić, chce wejść na górę.

– Posłuchaj, naprawdę nie mogę z nią teraz rozmawiać.

– Ma czekać? Dvorak westchnął.

– Dobrze. Niech czeka. Ale to może trochę potrwać.

Jeszcze bardziej poirytowany spojrzał na Molly. Jedna domagała się natychmiastowej rozmowy, druga nie chciała z nim gadać.

– Molly. Musisz opowiedzieć mi o swojej przyjaciółce, o Annie. O tej kobiecie, która zmarła. Czy brała jakieś narkotyki? Albo lekarstwa?

Dziewczyna znów zadrżała i zwinęła się w kłębek.

– To bardzo ważne, Molly. Twoja przyjaciółka urodziła bardzo zdeformowany płód. Muszę wiedzieć dlaczego, jest to niezmiernie ważne dla innych kobiet w ciąży. Molly?

Dziewczyna zaczęła się trząść. Początkowo nie wiedział, co się z nią dzieje. Myślał, że drży z zimna, lecz nagle pochyliła się do przodu i runęła na podłogę. Podrygiwały jej ręce i nogi, ciałem wstrząsały konwulsje.

Dvorak ukląkł przy niej i gorączkowo próbował rozpiąć zamotany pod szyją płaszcz, lecz wymachiwała rękami z nadludzką siłą. W końcu zdołał rozpiąć jej kołnierzyk. Drgawki nie ustępowały, twarz Molly poczerwieniała, oczy uciekały do tyłu. Co robić?! Jestem patologiem, a nie…

Zerwał się na równe nogi i wcisnął guzik telefonu wewnętrznego.

– Przyślij tu doktor Harper! Natychmiast!

– Przecież…

– Szybko! Mam tu nagły wypadek!

Spojrzał na Molly. Drgawki ustały, ale twarz nadal miała mocno zaczerwienioną, na czole zaś wyskoczył jej wielki guz; musiała się uderzyć przy upadku na podłogę.

Może się udusić, trzeba ją odwrócić na bok.

Panika z wolna ustępowała i zaczął przypominać sobie to, czego nauczył się przed laty na medycynie. Ukląkł, szybko odwrócił Molly na lewy bok i lekko pochylił jej głowę. Gdyby zwymiotowała, przynajmniej się nie zadławi. Zbadał puls. Był przyspieszony, ale silny. No i oddychała, to najważniejsze.

Dobra. Tchawica czysta. Jest oddech. Jest tętno. O czym zapomniałem?

Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Toby Harper. Spojrzała na Molly i uklękła.

– Co się stało?

– Dostała drgawek…

– Co o niej wiesz? To epileptyczka?

– Nie mam pojęcia. Oddycha, tętno w normie. Toby spojrzała na jej czoło.

– Kiedy się uderzyła?

– Przed chwilą. Dostała drgawek i upadła.

Toby rozpięła jej płaszcz i rzuciła okiem na brzuch.

– Jest w ciąży – skonstatowała ze zdumieniem.

– Tak. Ale nie wiem, w którym miesiącu.

– W ogóle coś o niej wiesz?

– Jest notowana. Za prostytucję. Dzisiaj pobił ją alfons. To wszystko.

– Masz tu swoją torbę?

– Tak, w szufladzie.

– Przynieś.

Molly jęknęła, poruszyła głową.

Podczas gdy Toby szperała w torbie, Dvorak zaczął ściągać z dziewczyny płaszcz. Otworzyła oczy, spojrzała na niego i natychmiast spróbowała się wyszarpnąć.

– Spokojnie – powiedział. – Spokojnie, Molly…

– Puść ją. Jest w szoku poudarowym, boi się ciebie.

Dvorak puścił jej żałośnie chudą rękę i cofnął się.

– Wszystko w porządku, skarbie – szepnęła Toby. – Spójrz na mnie. Jestem tuż przy tobie.

Dziewczyna przeniosła wzrok na jej twarz.

– Mama…

– Nie zrobię ci krzywdy – powiedziała Toby cicho i spokojnie. – Zaświecę ci tylko w oczy taką małą latarką, dobrze? – Molly patrzyła na nią w zdumieniu. Toby pstryknęła włącznikiem. – Źrenice równe, okrągłe, reagują prawidłowo.

Wyjęła z torby ciśnieniomierz. Gdy opaska się zacisnęła, dziewczyna zaskomlała cichutko, lecz ani na chwilę nie oderwała wzroku od twarzy Toby, jakby znajdowała w niej jakieś ukojenie.

Patrząc na opadającą igłę manometru, Toby zmarszczyła czoło. Otworzyła wentyl i zdjęła opaskę.

– Trzeba z nią do szpitala.

– Naprzeciwko jest miejski.

– Zabierzmy ją do izby przyjęć. Ma dwieście dziesięć na sto trzydzieści i jest w ciąży. Pewnie dlatego dostała drgawek.

– To rzucawka?

Toby kiwnęła głową i zamknęła czarną torbę.

– Dasz radę ją przenieść?

Dvorak schylił się i wziął Molly na ręce. Mimo ciąży była krucha i lekka jak piórko. A może po prostu buzowała w nim adrenalina i nie odczuwał ciężaru? Ruszyli. Toby otwierała przed nimi drzwi. Szybko dotarli do wyjścia na Albany Street.

Gdy przechodzili przez ulicę, hulający między budynkami wiatr cisnął im w twarze piaskiem. Molly próbowała się uwolnić, cały czas się szarpała, jej płaszcz pętał Dvorakowi nogi, a włosy smagały mu twarz. W końcu potknął się o krawężnik i z trudem odzyskując równowagę, wszedł na podjazd prowadzący do izby przyjęć. Rozsunęły się podwójne drzwi.

Pielęgniarz w okienku, zajmujący się klasyfikowaniem nowych przypadków, podniósł głowę i widząc Dvoraka z dziewczyną na rękach, spytał:

– Co się stało?

Toby wysunęła się naprzód i, otwierając torebkę Molly w poszukiwaniu dokumentów, powiedziała:

– Ciężarna dziewczyna w szoku po rzucawce. Dwieście dziesięć na sto trzydzieści.

Pielęgniarz momentalnie zrozumiał, o co chodzi, i wezwał sanitariuszy z wózkiem.

Przyszła do siebie od ukłucia igły. Szarpnęła się, chcąc odepchnąć przytrzymujące ją ręce, ale było ich za wiele, a wszystkie krępowały ją i torturowały. Nie pamiętała, jak znalazła się w tym strasznym miejscu, nie wiedziała, czym zasłużyła sobie na karę.

– Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co zrobiłam, tylko przestańcie mnie dręczyć.

– Cholera jasna, nie trafiłem! Rzuć mi jeszcze jedną osiemnastkę.

– Wkłuj się w lewe. Ma tam ładną żyłę.

– Musicie dziewczynę przytrzymać, rzuca się jak…

– To konwulsje?

– Nie, broni się, cholera… Czyjeś ręce przytrzymały jej głowę.

– Niech się pani nie rusza! Musimy się wkłuć!

Ogarnięta paniką, Molly spojrzała w górę, na twarz człowieka, który to powiedział. Była to twarz mężczyzny ubranego na niebiesko. Twarz mężczyzny o złych oczach. Wokół jego szyi wił się wąż słuchawek.

– Ona nie kontaktuje – warknął. – Wkłujesz się wreszcie, czy nie?

Jej ramię chwyciła kolejna para rąk, kolejna para rąk przygniotła je do materaca. Molly próbowała się wyszarpnąć, ale ręce zacisnęły się jeszcze mocniej, boleśnie marszcząc i przyszczypując jej skórę. Znowu ukłucie. Molly przeraźliwie krzyknęła.

– Dobra, siedzi! Możecie podłączać. Szybciej, szybciej.

– Jaki przepust?

– Na razie tyle żeby leciało. Pięć miligramów hydralazyny dożylnie. Podwieście siarczan magnezu i pobierzcie jej krew.

– Panie doktorze, mamy pacjenta z bólem w klatce piersiowej…

– Kurwa mać. Dajcie mi wreszcie święty spokój.

Jeszcze jedno ukłucie, jeszcze jeden spazm bólu. Molly potężnie wierzgnęła, coś spadło z trzaskiem na podłogę.

– Cholera jasna, ciągle się rzuca!

– Nie można dać jej czegoś na uspokojenie?

– Nie, musimy na bieżąco śledzić jej stan psychiczny. Mów do niej.

– Próbowałem.

– Sprowadź tę kobietę. Tę, która ją przyprowadziła. Może ona ją uspokoi.

Molly znowu się szarpnęła. Bolała ją głowa, każdy dźwięk eksplodował pod czaszką niczym szrapnel. Czyjeś głosy, szybka wymiana zdań, metaliczny trzask drzwiczek od szafki.

– Zostawcie mnie. Zostawcie. Zostawcie.

Nagle usłyszała nowy głos i jednocześnie poczuła, że ktoś głaszcze ją po włosach.

– Molly, to ja. Doktor Harper. Już dobrze. Już wszystko dobrze.

Molly skupiła wzrok na jej twarzy, na twarzy, którą znała, choć nie pamiętała skąd. Wiedziała tylko, że jest to twarz, która nie kojarzy się z bólem. Że z tych spokojnych oczu płynie poczucie bezpieczeństwa.

– Nie możesz się ruszać, Molly. Wiem, że to boli, że te igły bardzo kłują, ale ci ludzie chcą ci pomóc.

– Przepraszam…

– Za co?

– Za wszystkie złe rzeczy, które zrobiłam. Nic nie pamiętam. Kobieta uśmiechnęła się.

– Nie zrobiłaś nic złego. A teraz cię ukłują, dobrze? Zaboli, ale tylko troszkę.

Molly zamknęła oczy i zdławiła szloch, gdy pielęgniarka wbiła igłę.

– Grzeczna dziewczynka. Już po wszystkim. Koniec z igłami.

– Obiecuje pani? Kobieta się zawahała.

– Tego obiecać nie mogę. Ale przyrzekam ci jedno: od tej pory nikt nie ukłuje cię bez ostrzeżenia, zgoda? Zaraz im to powiem.

Molly chwyciła ją za rękę.

– Niech mnie pani nie zostawia…

– Nic ci nie będzie. Oni wszyscy dobrze się tobą zaopiekują.

– Ale ja ich nie znam. – Popatrzyła jej w oczy i kobieta w końcu kiwnęła głową.

– Zostanę, jak długo będę mogła.

Ktoś coś powiedział. Kobieta odwróciła się, słuchała chwilę, po czym znowu spojrzała na nią.

– Musimy dowiedzieć się czegoś o stanie twego zdrowia. Masz lekarza?

– Nie.

– Bierzesz jakieś lekarstwa?

– Nie. To znaczy tak. Jest w torebce.

Molly usłyszała, jak kobieta otwiera torebkę, usłyszała grzechot pigułek w buteleczce.

– To te?

– Tak. Biorę je na żołądek.

– Na fiolce nie ma etykietki. Skąd je masz?

– Od Romy’ego. Od przyjaciela. To on mi je dał.

– Dobrze. Teraz alergie. Jesteś na coś uczulona?

– Na truskawki. – Molly westchnęła. – A tak bardzo je lubię… – Usłyszała metaliczny hurkot i zerknęła w bok: do sali wtoczyła się jakaś machina. – Co oni chcą zrobić? Znowu będą mnie kłuć?

– To nie boli. Zrobią ci USG, badanie ultrasonograficzne. Muszą sprawdzić, jak się czuje twoje dziecko. Obejrzą je za pomocą fal dźwiękowych.

– Nie chcę. Nie mogą zostawić mnie w spokoju?

– Przykro mi, Molly, ale trzeba to zrobić. Trzeba sprawdzić, czy dziecku nic się nie stało. Czy się prawidłowo rozwija. Miałaś dzisiaj rzucawkę, pamiętasz? W gabinecie doktora Dvoraka. Wiesz, co to jest rzucawka?

– Taki atak?

– Tak. To atak drgawkowy. Byłaś nieprzytomna, cała się trzęsłaś. To bardzo niebezpieczne. Masz wysokie ciśnienie i musisz zostać w szpitalu, dopóki nie sprawdzą, czy da się uratować dziecko.

– Coś mu grozi?

– Przyczyną rzucawki jest ciąża, wysokie ciśnienie krwi.

– Nie chcę, żeby znowu mnie badali. Niech pani im powie, żeby sobie poszli.

– Posłuchaj, Molly – odrzekła głosem spokojnym, lecz stanowczym. – Twój stan może być groźny.

Molly milczała. Popatrzyła lekarce w oczy i zobaczyła w nich brutalną prawdę. Doktor Harper dała znak technikowi.

– Niech pan zaczyna. Zaczekam w korytarzu.

– Nie – zaprotestowała Molly. – Niech pani mnie nie zostawia. – Wyciągnęła do niej rękę w geście niemego błagania.

Po chwili wahania Toby ujęła ją i usiadła na stołku.

Technik osłonił przyzwoitką uda i włosy łonowe Molly, następnie podwinął szpitalną koszulę, odkrywając jej wydatny brzuch.

– Poczuje pani zimno – ostrzegł, wyciskając z tuby żel. – Dzięki tej galaretce fale dźwiękowe utworzą wyraźniejszy obraz.

– Ale to nie będzie bolało? Obiecuje pan, że nie będzie?

– Ani trochę, obiecuję. – Pokazał jej kwadratowy przedmiot, który mieścił mu się w dłoni. – Przesunę tym po pani brzuchu, dobrze? A na ekranie monitora ukaże się obraz.

– Mojego dziecka? Można je zobaczyć?

– Oczywiście. – Rozsmarował żel i przytknął jej do brzucha to, co trzymał w ręku.

– Łaskocze – powiedziała Molly.

– Ale nie boli, prawda? Musi pani przyznać, że to nie boli.

– Nie, nie boli.

– W takim razie niech się pani odpręży i spokojnie ogląda film. – Powoli przesuwał przedmiotem po jej brzuchu, nie odrywając oczu od ekranu monitora. Molly też patrzyła na ekran, ale widziała tylko ruchome cienie. Gdzie jest to dziecko? Myślała, że zobaczy wyraźny obrazek, coś w rodzaju fotografii, tymczasem widziała jedynie kłębowisko szarych plam.

– Gdzie ono jest? – spytała.

Technik nie odpowiedział. Twarz mu skamieniała, wzrok miał wbity w ekran.

– Widzi je pan?

Technik odchrząknął.

– Pozwoli pani, że najpierw skończę.

– Widać, czy to chłopczyk czy dziewczynka?

– Nie. Nie widać. – Przesunął kwadratowy przedmiot do góry, potem w dół, skupiając wzrok na migotliwych obrazach.

Nic, tylko szare plamy – pomyślała Molly. Pośrodku ekranu widniał jakiś bąbel otoczony mniejszymi bąblami. Spojrzała na lekarkę.

– Widzi pani coś?

Doktor Harper milczała. Spoglądała to na ekran, to na technika. Nie patrzyli na nią, ani ona, ani on. Ani ona, ani on nie powiedzieli ani słowa.

– Dlaczego nic nie mówicie? – szepnęła Molly. – Co się stało?

– Nie ruszaj się, kochanie.

– Coś jest nie tak, prawda? Lekarka ścisnęła jej rękę.

– Nie ruszaj się.

Technik wyprostował się w końcu i starł żel z jej brzucha.

– Pokażę ten film lekarzowi, dobrze? Tymczasem niech pani odpocznie.

– Przecież ta pani jest lekarką – zaprotestowała Molly, spoglądając na Toby.

– Nie umiem odczytywać tego rodzaju zdjęć. Musi to zrobić specjalista.

– Co pan tam zobaczył? Coś niedobrego? Molly widziała, jak wymieniają spojrzenia.

– Nie wiem – odrzekł technik.

Загрузка...