Rozdział 14

Siedzieli w szalikach, tuląc się do siebie na parkowej ławce i jedząc gorące kawałki pizzy wprost z pudełka. Pizza była z kurczakiem po tajsku i sosem z orzeszków ziemnych; ku swemu zdziwieniu od razu się na nią zdecydowali – i ona, i on.

– Wielkie umysły myślą podobnie – rzucił ze śmiechem, gdy pod nagimi drzewami szli w stronę ławki nad stawem. Choć wiał zimny wiatr, na jasnym, czystym niebie świeciło słońce.

Zupełnie inny człowiek – pomyślała, patrząc na jego twarz, na rozwichrzone włosy i zaróżowione od wiatru policzki. Wystarczy wyciągnąć go z tego ponurego budynku, oderwać od ludzkich zwłok, by natychmiast stał się kimś innym. Od razu poweselał, od razu śmieją mu się oczy. Ciekawe, czy ja też wyglądam inaczej. Wiatr potargał jej włosy, ręce miała uwalane sosem, mimo to już od dawna nie czuła się kobietą atrakcyjniejszą niż teraz. Może dlatego, że tak na nią patrzył. Nic nie upiększa kobiety bardziej niż uśmiech pociągającego mężczyzny.

Spojrzała w niebo, rozkoszując się jasnością dnia.

– Prawie już zapomniałam, jak przyjemnie jest poczuć słońce na twarzy.

– Tak dawno go nie widziałaś?

– Od tygodni. Najpierw cały czas lało. Potem było kilka słonecznych dni, ale wszystkie przespałam.

– Właściwie dlaczego zdecydowałaś się na nocne dyżury? Skończyła ostatni kawałek pizzy i dokładnie otarła ręce z sosu.

– Nie miałam innego wyjścia. Kiedy skończyłam rezydenturę w izbie przyjęć, nie mogli mi zaproponować innego etatu, bo go po prostu nie mieli. Z początku było świetnie. Po północy w izbie robi się spokojnie, mogłam więc złapać kilka godzin snu. Potem wracałam do domu, ucinałam sobie drzemkę i przez resztę dnia mogłam się bawić. – Pokręciła głową, uśmiechając się do wspomnień. – To było dziesięć lat temu. Kiedy się ma dwadzieścia lat, można obyć się bez snu.

– Tak, wiek średni to istny koszmar.

– Wiek średni? Mów za siebie, gburze. Parsknął śmiechem i zmrużył oczy w słońcu.

– No więc minęło dziesięć lat, jesteś trzydziestoparoletnią staruszką, mimo to ciągle bierzesz nocne dyżury.

– Po jakimś czasie przywykłam. Do pracy z tymi samymi pielęgniarkami. Do ludzi, którym mogę zaufać. – Westchnęła. – No, a potem… Mama choruje na Alzheimera i jej stan się pogorszył. Za dnia chciałam być w domu. Żeby jej pomóc. To dla mnie bardzo ważne. Nocami zawsze ktoś jej pilnuje. Rano wracam i przejmuję pałeczkę.

– Zarzynasz się. Wzruszyła ramionami.

– Mam jakiś wybór? W gruncie rzeczy cały czas uśmiecha się do mnie szczęście. W przeciwieństwie do wielu innych kobiet stać mnie przynajmniej na wynajęcie kogoś do opieki, no i mogę pracować. A moja mama… Mama nie przestaje być… – urwała, szukając najodpowiedniejszego słowa, którym mogłaby ją opisać. – Nie przestaje być dobra. Nawet wtedy, gdy jest najbardziej irytująca. Zawsze była dobra.

Spotkali się wzrokiem. Dmuchnął wiatr znad stawu, zatrzeszczały gałęzie drzew. Toby zadrżała.

– Czuję, że jesteś do niej bardzo podobna.

– Ja? Nie, ja nie jestem dobra. I bardzo tego żałuję. – Popatrzyła na drobne fale tańczące na wodzie. – Jestem zbyt niecierpliwa. Podchodzę do wszystkiego zbyt emocjonalnie, a to nie sprzyja dobroci.

– To fakt, pani doktor. Przekonałem się o tym już w trakcie naszej pierwszej rozmowy. Nawet teraz dostrzegam emocje, które malują się na twojej twarzy.

– Przerażające, co?

– Za to zdrowe dla ducha. Przynajmniej potrafisz je z siebie uwalniać. Szczerze mówiąc, przydałoby mi się trochę twojej uczuciowości.

– A mnie twojej powściągliwości – odrzekła ze smutkiem. Ostatni kawałek pizzy został zjedzony. Pudełko trafiło do kosza na śmieci, a oni poszli na spacer. Zdawało się, że Dvorak nie zauważa zimna. Poruszał się swobodnie, z wdziękiem stawiał długie nogi, a ponieważ nie zapiął płaszcza, szalik fruwał za nim jak niesiony wiatrem suplement.

– Chyba nie spotkałam jeszcze patologa, który nie byłby powściągliwy. Wszyscy jesteście takimi pokerzystami?

– Pytasz, czy nasza osobowość różni się czymś od osobowości człowieka w stanie śpiączki?

– Ci, których znam, są tacy spokojni. I bardzo kompetentni, jakby znali odpowiedzi na wszystkie pytania.

– Bo tak jest.

Spojrzała na jego kamienną twarz i wybuchnęła śmiechem.

– Jesteś dobrym aktorem, Dan, nabrałeś mnie.

– Powiem ci prawdę: uczą nas tego na stażu. Jak wywierać na ludziach wrażenie osób inteligentnych. Ci, którzy obleją egzamin, zostają chirurgami.

Odchyliła głowę i roześmiała się jeszcze głośniej.

– Ale masz rację – przyznał. – Na patologię idą cisi i spokojni. To nauka przyciąga tych, którzy lubią pracować w podziemiach. Którzy czują się lepiej, gdy spoglądają przez mikroskop niż gdy mają rozmawiać z ludźmi.

– Ty też taki jesteś?

– Niestety, chyba tak. Nie radzę sobie z ludźmi. Pewnie dlatego się rozwiodłem.

Chwilę spacerowali, milcząc. Wiatr nawiał kilka chmur, tak że szli to w słońcu, to w cieniu.

– Ona też była lekarzem? – spytała Toby.

– Patologiem, tak samo jak ja. Bardzo błyskotliwym i bardzo powściągliwym. Nawet nie zauważyłem, że coś się między nami popsuło. Dotarło to do mnie dopiero po jej odejściu. Co potwierdzałoby fakt, że oboje byliśmy świetnymi pokerzystami.

– Małżeństwu to chyba nie służy.

– Naszemu nie służyło. – Nagle przystanął, spojrzał na swój pasek do spodni i zmarszczył brwi. – Ktoś do mnie dzwoni – mruknął, zdejmując pager.

– Tam jest budka.

Podczas gdy telefonował, Toby stała z zamkniętymi oczami, spijając z nieba przebłyski słońca spoza chmur. Krótkie chwile czystej radości życia. Z budki docierał do niej przytłumiony głos Dvoraka, ale go nie słuchała. Dopiero na dźwięk słów „Brant Hill” odwróciła się i spojrzała na niego przez szybę z pleksiglasu.

Odwiesił słuchawkę i wyszedł.

– Co się stało? – spytała. – Chodzi o Robbiego, prawda? Kiwnął głową.

– Dzwonił Sheehan. Był w Wicklin, przesłuchiwał personel. Powiedzieli mu, że doktor Brace był tam wczoraj wieczorem. W archiwum i w patologii. Wypytywał o stare akta, o protokóły sekcji zwłok jednego z podopiecznych Brant Hill. Człowieka nazwiskiem Stanley Mackie.

Pokręciła głową.

– Nigdy o nim nie słyszałam.

– Ci z Wicklin twierdzą, że Mackie zmarł w marcu od rozległych urazów czaszki po upadku z dużej wysokości. Ale Sheehana zainteresowała diagnoza, jaką postawiono po autopsji. Choroba, o której usłyszał nie dalej jak wczoraj.

Słońce zniknęło za chmurą, świat pogrążył się w półmroku. Twarz Dvoraka poszarzała.

– To była choroba Creutzfeldta-Jakoba.


Z okna sali konferencyjnej na dwudziestym piętrze Carl Wallenberg widział ozdobną kopułę starego bostońskiego Kapitolu, a za nią drzewa przy Common, nagie niczym szkielety pod surowym, błękitnym niebem. A więc takim widokiem sycą oczy ci na wysokich stołkach – pomyślał. Podczas gdy my harujemy w Brant Hill, zajmując się naszymi pacjentami, Kenneth Foley i jego księgowi siedzą sobie w luksusowych gabinetach opiekując się gotówką, która stamtąd płynie. Bo płynie, i to w coraz zawrotniejszym tempie. Klony Foleya w garniturach od Armaniego – pomyślał, spoglądając na siedzących wokół stołu. Nie pamiętał nawet, jak się nazywają i kim są, nie zawracał sobie tym głowy. Facet w niebieskim garniturze w jodełkę był chyba pierwszym wiceprezesem. Ruda snobka była główną księgową. Nie licząc Wallenberga i Russa Hardawaya, adwokata i doradcy prawnego spółki, w sali zgromadzili się najznamienitsi zarządcy i gryzipiórki.

Sekretarka wniosła ozdobny dzbanek z kawą, z wdziękiem rozlała ją do pięciu filiżanek z cieniutkiej porcelany i postawiła na stole wraz z kryształową cukiernicą i kryształowym dzbaneczkiem na śmietankę. Cukier w papierowych torebkach? Nie na tym spotkaniu, tu nie miejsce na śmietnik. Sekretarka przystanęła, dyskretnie czekając na dalsze polecenia. Szef nie miał żadnych. Zebrani poczekali, aż dziewczyna wyjdzie i zamknie za sobą drzwi.

Wtedy przemówił Kenneth Foley, dyrektor naczelny Brant Hill.

– Dziś z rana znowu dzwoniła do mnie doktor Harper. Po raz kolejny przypomniała mi, że Brant Hill nie spełnia swojego zadania. Że chorować może znacznie więcej mieszkańców. Okazuje się, że to problem o wiele poważniejszy, niż myślałem. – Potoczył wzrokiem po twarzach zebranych i wpatrzył się w Wallenberga. – Carl, zapewniał mnie pan, że sprawa jest rozwiązana.

– Bo jest – odparł Wallenberg. – Rozmawiałem z doktorem Dvorakiem. Rozmawiałem z przedstawicielami wydziału zdrowia publicznego. Wszyscy zgodnie uważamy, że nie ma powodu do niepokoju. Nasz kompleks restauracyjny odpowiada wszelkim wymogom. Wodę czerpiemy z wodociągu komunalnego. A co do kuracji hormonalnej, o którą jest tyle krzyku, dysponujemy dokumentacją, potwierdzającą fakt, że hormony te pochodzą z absolutnie pewnego źródła i że są całkowicie bezpieczne. Doktor Dvorak jest przekonany, że to zwykły zbieg okoliczności. W żargonie naukowym jest na to określenie: „zbitka statystyczna”.

– A więc ma pan pewność, że pańskie wyjaśnienia zadowoliły anatomopatologa stanowego i przedstawicieli wydziału zdrowia?

– Tak. Ponieważ nie ma najmniejszego powodu do niepokoju, zgodzili się sprawy nie upubliczniać.

– A jednak doktor Harper o tym wie. Musimy się zastanowić, co jej odpowiedzieć, bo jeśli ona wie, wkrótce mówić będą o tym wszyscy.

– Czy zainteresowały się tym media? – spytał Hardaway.

– Jak dotąd, nie. Ale nie można wykluczyć, że niebawem się zainteresują, że grozi nam wielce niepożądana reklama. – Foley przeszył wzrokiem Wallenberga. – Dlatego niech pan powtórzy jeszcze raz, Carl, niech pan powtórzy, że nie ma powodów do niepokoju.

– Nie ma żadnych powodów do niepokoju – powiedział Wallenberg. – Te dwa przypadki są zupełnie od siebie niezależne. To zwykły zbieg okoliczności.

– Jeśli pojawi się ich więcej, nikt nie uwierzy w przypadek – spekulował Hardaway. – Dojdzie do publicznego skandalu, ponieważ wyjdzie na to, że zlekceważyliśmy poważny problem.

– Właśnie dlatego bardzo martwi mnie telefon od doktor Harper – odrzekł Foley. – W gruncie rzeczy dała nam do zrozumienia, że o tym wie. I że nas obserwuje.

– To brzmi jak groźba – zauważył Hardaway.

– To jest groźba – podkreśliła z naciskiem rudowłosa księgowa. – Dziś rano nasze akcje podskoczyły o kolejne trzy punkty, ale co by się stało, gdyby inwestorzy dowiedzieli się, że nasi mieszkańcy umierają, a my nie robimy nic, by temu zapobiec?

– Tu nie ma czemu zapobiegać – odparował Wallenberg. – To zwykła histeria, histeria nie umotywowana racjonalnymi przesłankami.

– Odniosłem wrażenie, że doktor Harper jest osobą myślącą bardzo racjonalnie – zauważył Foley.

– W tym problem – prychnął Wallenberg. – Doktor Harper potrafi wszystkich zmylić.

– O co jej właściwie chodzi? – spytała główna księgowa. – O pieniądze? O reklamę? Przecież musi kierować się jakimiś motywami. Nie domyślił się pan tego z porannej rozmowy?

– Moim zdaniem chodzi o doktora Brace’a – odrzekł cicho Foley. – O to, że zginął w tak niefortunnym momencie.

Na wspomnienie tego nazwiska wszyscy na chwilę umilkli i wbili wzrok w stół. Nikt nie chciał rozmawiać o zmarłym.

– Doktor Brace był jej znajomym – dodał Foley.

– Może więcej niż znajomym – wtrącił Wallenberg z nutką odrazy w głosie.

– Bez względu na to, co ich łączyło – kontynuował Foley – śmierć doktora Brace’a wytrąciła ją z równowagi na tyle, że zaczęła stawiać pytania. Poza tym wydaje się, iż ma ona dostęp do informacji na temat przebiegu śledztwa. Dowiedziała się, na co chorował Mackie. Dowiedziała się, że mieszkał w Brant Hill. Tych faktów do wiadomości publicznej nie podano.

– Wiem, jak na to wpadła – odrzekł Wallenberg. – Zaczęła węszyć w urzędzie anatomopatologa stanowego. Jadła lunch z doktorem Dvorakiem.

– Gdzie pan to słyszał?

– Tu i tam.

– Cholera jasna – mruknęła księgowa. Była jedyną kobietą w tym towarzystwie, a zaklęła jako pierwsza. – W takim razie zna nazwiska i fakty, które może podać do prasy. Panowie, pożegnajmy się z trzypunktowym wzrostem kursu.

Foley pochylił się, świdrując wzrokiem Wallenberga.

– Carl, jest pan naszym dyrektorem naukowym. Jak dotąd polegaliśmy ślepo na pańskim osądzie. Ale jeśli pan się myli, jeśli umrze na tę chorobę choćby jeszcze jeden pacjent, jego śmierć pokrzyżuje nam dalsze plany ekspansji. Mało tego, diabli wezmą to, co już zdobyliśmy.

Wallenberg zdławił ogarniającą go irytację. Przemówił głosem w pełni opanowanym i spokojnym, głosem człowieka pewnego siebie.

– Powtórzę to po raz trzeci. Jeśli będę musiał, powtórzę to jeszcze sto razy. To nie jest epidemia. Choroba już nie zaatakuje. Jeśli zaatakuje, zwrócę swój pakiet akcji.

– Jest pan aż tak pewny swego?

– Aż tak.

Foley odchylił się na krześle z wyrazem ulgi na twarzy.

– W takim razie naszym jedynym problemem jest gadatliwość doktor Harper – podsumowała księgowa. – Niestety, jeśli nawet niczego nam nie udowodni, może poważnie zaszkodzić interesom spółki.

Rozważali to chwilę w milczeniu.

– Moim zdaniem – rzekł Wallenberg – powinniśmy ją zignorować. Nie reagujmy na jej telefony, nie dajmy podstaw do wzmocnienia jej argumentów. Prędzej czy później sama podważy swoją wiarygodność.

– Tymczasem jednak ona podważa naszą – zauważyła księgowa. – Nie moglibyśmy wywrzeć na niej jakiejś… presji? Ot, na przykład sprawa jej pracy. Myślałam, że szpital chce ją zwolnić.

– Próbowaliśmy – odrzekł Wallenberg – ale szef izby przyjęć się zaparł i zarząd postanowił odczekać. Przynajmniej jakiś czas.

– A pański przyjaciel, ten chirurg? Ponoć miał się tym zająć. Wallenberg pokręcił głową.

– Doktor Carey jest zbyt pewny siebie, jak każdy chirurg. Księgowa niecierpliwie westchnęła.

– No dobrze. Co w takim razie z nią robimy? Foley spojrzał na Wallenberga.

– Może Carl ma rację – powiedział. – Nie róbmy nic. Pani Harper walczy o pracę i chyba tę walkę przegrywa. Niechaj zniszczy sama siebie.

– Może jej w tym dopomóc? – zaproponowała księgowa.

– Nie trzeba – odparł Wallenberg. – Proszę mi wierzyć, największym wrogiem Toby Harper jest sama Toby Harper.


Zauważyła go po drugiej stronie świeżo wykopanego grobu. Głowa lekko pochylona, wzrok utkwiony w trumnie. W trumnie Robbiego… Bez swojej białej opończy wyglądał jak pobożny, pełen współczucia i pogrążony w smutku lekarz. Jakież to myśli snuje nasz świątobliwy mąż? – pomyślała Toby. Na pewno grzeszne. Niewielka grupa lekarzy i urzędników z Brant Hill miała identyczny wyraz twarzy – jakby wszyscy nałożyli żałobne gumowe maski, zakupione w tym samym sklepie. Który z nich był prawdziwym przyjacielem Robbiego? Nie wiedziała. Ich twarze tego nie zdradzały.

Wallenberg wyczuł, że ktoś na niego patrzy. Podniósł głowę. Chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym Wallenberg uciekł oczami w bok.

Dmuchnął zimny wiatr, zwiewając do grobu pożółkłe liście. Córeczka Robbiego rozpłakała się w ramionach Grety. Płakała nie ze smutku, lecz z frustracji, że musi tak długo przebywać wśród dorosłych. Greta postawiła ją na ziemi. Dziewczynka zachichotała i puściła się biegiem, zygzakując między żałobnikami.

Ksiądz nie potrafił konkurować ze śmiejącym się dzieckiem. Z wyrazem rezygnacji na twarzy skrócił swoją mowę i zamknął Biblię. Kiedy zebrani zaczęli podchodzić do wdowy, by złożyć jej kondolencje, Toby straciła Wallenberga z oczu. Dostrzegła go dopiero wówczas, gdy obeszła grób: zmierzał w stronę parkujących nieopodal samochodów.

Ruszyła za nim. Musiała wołać go po nazwisku dwa razy, zanim się odwrócił.

– Od tygodnia próbuję się z panem skontaktować – powiedziała. – Pańska sekretarka nie chce mnie połączyć.

– Ostatnio jestem bardzo zajęty.

– Teraz też? Możemy porozmawiać?

– To niezbyt właściwa pora.

– A kiedy będzie właściwa?

Nie udzielając odpowiedzi, odwrócił się i odszedł. Poszła za nim.

– W Brant Hill zarejestrowano dwa udokumentowane przypadki CJD – mówiła. – Pierwszy to Angus Parmenter, a drugi Stanley Mackie.

– Doktor Mackie zmarł po upadku z dużej wysokości.

– Tak, ale poza tym chorował na CJD. I pewnie dlatego wyskoczył oknem.

– Tej choroby nie da się wyleczyć. Mam się czuć winny zaniedbania?

– Dwa przypadki w roku to…

– To tylko statystyczna zbitka, pani doktor. Mamy tu dużą populację wyjściową. W Bostonie i okolicy może wystąpić kilka podobnych przypadków. Tak się złożyło, że pan Parmenter i pan Mackie byli sąsiadami.

– A jeśli mamy do czynienia z bardziej zaraźliwym szczepem prionów? W Brant Hill mogą wykluwać się nowe…

Odwrócił się do niej z tak groźnym wyrazem twarzy, że aż się cofnęła.

– Niech pani posłucha. Ludzie kupują mieszkania w Brant Hill, bo chcą żyć bez zmartwień i strachu. Całe życie ciężko pracowali i zasługują na ten luksus. Stać ich na to. Wiedzą, że Brant Hill zapewni im najlepszą opiekę medyczną w świecie. Nie chcą wysłuchiwać zwariowanych teorii o zabójczym wirusie, który grasuje w ich mózgach, a pochodzi z podawanego im jedzenia.

– Tylko na tym panu zależy? Na spokoju ducha pańskich podopiecznych?

– Moi podopieczni za to płacą. Jeśli stracą do nas zaufanie, spakują manatki i sprzedadzą domy. Brant Hill stanie się miastem widmem.

– Nie próbuję zrujnować Brant Hill. Uważam tylko, że powinniście przebadać pacjentów pod kątem objawów CJD.

– Zdaje pani sobie sprawę, jaką panikę by to wywołało? Nasza żywność jest zdrowa i bezpieczna. Hormony kupujemy w renomowanych wytwórniach. Nawet wydział zdrowia publicznego uważa, że nie ma powodu do masowych badań. Proszę więc przestać straszyć naszych rezydentów. W przeciwnym razie do pani drzwi zapuka adwokat. – Odwrócił się i odszedł.

– A Robbie Brace? – wypaliła.

– Co Robbie Brace?

– Bardzo niepokoi mnie fakt, że zabito go zaraz po tym, gdy się dowiedział, że doktor Mackie też chorował na CJD. – No, nareszcie to powiedziała, nareszcie wyłożyła kawę na ławę. Spodziewała się, że Wallenberg ją pożre.

Tymczasem on jedynie spojrzał na nią z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.

– Tak, słyszałem, że sugerowała to pani policji. Słyszałem również, że musieli tę teorię odrzucić, ponieważ nie znaleźli żadnych dowodów, że sprawy te się ze sobą wiążą. A propos – dodał. – Zadawali mi mnóstwo pytań na pani temat.

– Policja? Jakich pytań?

– Czy wiem, że coś was łączyło, panią i doktora Brace’a. Czy wiem, że doktor Brace sprowadził panią do kliniki, i to w nocy. – Wykrzywił usta, pogardliwie i szyderczo. – To fascynujące, że wy, kobiety, odczuwacie tak silny pociąg seksualny do mężczyzn o ciemnym kolorze skóry.

Rozwścieczona Toby poderwała głowę i, wiedziona furią, postąpiła krok do przodu.

– Niech pana szlag trafi! Nie ma pan prawa tak o nim mówić!

– Wszystko w porządku, Carl?

Toby odwróciła się na pięcie i zobaczyła przed sobą wysokiego, niemal zupełnie łysego mężczyznę. Był to ten sam elegancko ubrany typ, który stał obok Wallenberga podczas obrządku pogrzebowego. Patrzył na nią dziwnie, jakby zalękniony. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że zaciska pięści i twarz płonie jej z gniewu.

– Niechcący podsłuchałem – dodał. – Mam kogoś wezwać?

– Nie trzeba, Gideon. Doktor Harper jest po prostu… – Na jego twarz znów powrócił ten paskudny uśmieszek samozadowolenia. – Jest wstrząśnięta śmiercią Robbiego.

Ty sukinsynu – pomyślała.

– Za pół godziny mamy posiedzenie zarządu.

– Tak, pamiętam. – Wallenberg spojrzał na Toby z błyskiem triumfu w oczach. Rozwścieczył ją, wyprowadził z równowagi, a osobnik o imieniu Gideon był tego świadkiem. To Wallenberg wygrał, to on panował nad sytuacją, a nie ona, i dawał jej to do zrozumienia znaczącym uśmiechem.

– W takim razie do zobaczenia. – I obrzuciwszy Toby zatroskanym spojrzeniem, Gideon odszedł.

– Myślę, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia – rzekł Wallenberg i też się odwrócił.

– Chwilowo. Do następnego przypadku CJD. Posłał jej współczujące spojrzenie.

– Pani doktor, czy mogę udzielić pani pewnej rady?

– Słucham.

– Niech pani nie będzie głupia.


Nie jestem głupia – pomyślała, pijąc łapczywie kawę w pokoju dla personelu. Przecież żyję, do ciężkiej cholery, żyję. Może nie jest to życie, które sobie wymarzyła jako młoda lekarka na rezydenturze, nie takie, jakie by sobie wybrała. Ale czasem nie ma wyboru, czasem uniemożliwiają to okoliczności. Praca, obowiązki.

Ellen.

Dopiła kawę i wzięła sobie następną, czarną i gorącą. Ryzykowała nadkwasotę żołądka, ale rozpaczliwie potrzebowała kofeiny. Pogrzeb Robbiego zburzył jej dobowy rytm, przed wyjściem do pracy spała tylko kilka godzin. Dochodziła szósta rano i Toby funkcjonowała tylko dzięki automatycznym odruchom i sporadycznym wybuchom prymitywnych emocji. Złości. Frustracji. Teraz była i zła, i sfrustrowana, ponieważ wiedziała, że za pół godziny, kiedy wyjdzie ze szpitala, od razu spadną na nią nowe zmartwienia i obowiązki.

„Niech pani nie będzie głupia”. Nie była głupia. Po prostu żyła życiem, które się jej trafiło, którym musiała żyć.

Poprzedniego dnia, ubierając się przed wyjściem do pracy, spojrzała w lustro i spostrzegła, że niektóre z jej jasnych włosów wcale nie są jasne, lecz po prostu siwe. Kiedy to się stało? Kiedy przekroczyła granicę oddzielającą młodość od wieku średniego? Chociaż nikt inny by ich nie zauważył, szybko je wyrwała, dobrze wiedząc, że odrosną tak samo siwe jak przedtem. Martwe melanocyty się nie regenerują. Źródło wiecznej młodości nie istnieje.

O wpół do ósmej wyszła w końcu ze szpitala i przystanęła na parkingu, by zaczerpnąć porannego powietrza. Nie pachniało ani spirytusem, ani środkami dezynfekcyjnymi, ani stęchłą kawą. Zanosiło się na ładny dzień. Mgła rzedła, odsłaniając spłachetki bladego błękitu. Od razu poczuła się lepiej. Miała przed sobą cztery dni wolnego, będzie mogła porządnie się wyspać. A w przyszłym miesiącu czekał ją dwutygodniowy urlop. Może zostawi matkę z Vickie i gdzieś wyjedzie? Może zrobi sobie prawdziwe wakacje? Hotel na plaży. Zimne napoje i gorący piasek. Hmm, a może by tak… przelotny romansik? Już dawno nie spała z mężczyzną. Miała nadzieję, że pójdzie do łóżka z Dvorakiem. Ostatnio dużo o nim myślała, i to w taki sposób, że ni stąd, ni zowąd czerwieniła się jak piwonia. Od ich pierwszego i jak dotąd jedynego lunchu we dwoje dwa razy rozmawiali przez telefon, ale rozkład tygodnia uniemożliwiał im spotkanie.

Podczas ostatniej rozmowy był powściągliwy. Roztargniony. Czyżbym tak szybko go od siebie odstraszyła?

Wymazała Dvoraka z pamięci. I znowu wróciła do mężczyzn z marzeń i do tropikalnych wysp.

Przeszła przez parking i wsiadła do samochodu. Po południu zadzwonię do Vickie, zdecydowała w drodze do domu. Jeśli nie zechce albo nie będzie mogła popilnować mamy, wynajmę kogoś na cały tydzień. Do diabła z kosztami. Od lat pilnie odkładała pieniądze na emeryturę. Trzeba zacząć wydawać je teraz, dopóki można się jeszcze zabawić.

Skręciła w swoją ulicę i serce podskoczyło jej do gardła.

Przed ich domem stała karetka pogotowia.

Nim Toby wjechała na podjazd, karetka zamigała światłami i popędziła w dół ulicy. Toby zaparkowała, wysiadła i wbiegła do domu.

W salonie stał umundurowany policjant, pisząc coś w notatniku.

– Co się stało? – spytała. Policjant podniósł głowę.

– Pani nazwisko?

– To mój dom. Co pan tu robi? Gdzie moja matka?

– Przed chwilą zabrali ją do Springer Hospital.

– Był jakiś wypadek? Odpowiedział jej głos Jane:

– Nie było żadnego wypadku.

Toby odwróciła się. Jane stała w drzwiach kuchni.

– Nie mogłam jej dobudzić i wezwałam karetkę.

– Nie mogłaś jej dobudzić?! Nie reagowała?

– Nie była w stanie się poruszyć. Ani mówić. – Jane i policjant wymienili spojrzenia, których Toby nie potrafiła zinterpretować. I dopiero wtedy zaświtała jej w głowie oczywista myśl: co tu robi policja?

Niepotrzebnie traciła czas. Odwróciła się, żeby wyjść i pojechać za karetką do szpitala.

– Pani Harper! – zawołał policjant. – Zechce pani zaczekać. Będą chcieli z panią porozmawiać.

Toby zignorowała go i wyszła z domu.

Zanim dojechała do szpitala, zdążyła wyobrazić sobie najgorsze. Atak serca. Wylew. Ellen w stanie śpiączki pod respiratorem.

W recepcji wyszła jej naprzeciw pielęgniarka z dziennej zmiany.

– Pani doktor…

– Gdzie moja matka? Przywieźli ją karetką.

– Jest w dwójce, właśnie ją stabilizują. Proszę zaczekać, niech pani tam nie…

Toby ominęła ją i wpadła do sali numer dwa.

Twarz Ellen zasłaniał tłum krzątający się wokół stołu. Paul Hawkins właśnie skończył intubację. Jedna z pielęgniarek wstawiała do stojaka świeżą kroplówkę, inna potrząsała probówkami z krwią.

– Co się stało? – spytała Toby. Paul zerknął na nią przez ramię.

– Możesz zaczekać na zewnątrz?

– Co się stało?!

– Przestała oddychać. Miała bradykardię, ale tętno wróciło…

– To zawał?

– EKG tego nie potwierdza. Czekamy na enzymy sercowe…

– O Boże. O mój Boże… – Toby przepchnęła się do stołu i chwyciła Ellen za rękę. – Mamo, to ja.

Matka nie otworzyła oczu, ale poruszyła dłonią, jakby chciała ją wyszarpnąć.

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, oni się tobą zajmą… Nagle Ellen poruszyła drugą ręką, zaczęła nią bezwładnie uderzać w materac. Pielęgniarka szybko ją przytrzymała i unieruchomiła pasem. Na widok chudego, kruchego ramienia, które zmaga się z płóciennymi więzami, Toby nie wytrzymała.

– Dlaczego tak mocno? – warknęła. – Ma już siniec…

– Wyrwie sobie kroplówkę.

– Odcinacie dopływ krwi!

– Wyjdź, Toby – powiedział Paul. – Panujemy nad sytuacją.

– Mama was nie zna…

– Nie pozwalasz nam pracować. Musisz wyjść.

Toby odeszła od stołu i stwierdziła, że wszyscy na nią patrzą. Zdała sobie sprawę, że Paul ma rację. Przeszkadzała, wchodziła im w drogę, utrudniała podejmowanie decyzji. Kiedy to ona kierowała zespołem, nigdy nie pozwalała wchodzić do sali rodzinie pacjenta. Tak samo jak Paul.

– Zaczekam za drzwiami – powiedziała cicho i wyszła.

W korytarzu stał jakiś mężczyzna. Tuż po czterdziestce, ponury, ostrzyżony na mnicha.

– Doktor Harper?

– Tak.

Coś w sposobie, w jaki do niej podszedł i otaksował ją spojrzeniem, nasuwało myśl, że jest człowiekiem z policji. Potwierdził to, okazując służbową odznakę.

– Detektyw Alpren. Czy mogę zadać kilka pytań na temat matki pani?

– To ja chcę zadać panu kilka pytań. Co w moim domu robi policja? Kto was wezwał?

– Pani Nolan.

– Po co miałaby wzywać policję do nagłego przypadku chorobowego?

Wskazał pustą salę.

– Wejdźmy tam.

Oszołomiona Toby ruszyła za nim. Zamknął drzwi.

– Od jak dawna pani matka choruje?

– Na Alzheimera?

– Nie. Na to, co dolega jej w tej chwili. Toby pokręciła głową.

– Nie wiem, co jej dolega, nie mam pojęcia, co się stało.

– Czy matka pani chorowała na jakąś przewlekłą chorobę? Nie licząc Alzheimera.

– Dlaczego zadaje mi pan te wszystkie pytania?

– Z tego co wiem, pani matka choruje przynajmniej od tygodnia. Letarg, mdłości…

– Robiła wrażenie zmęczonej. Założyłam, że to wirus, lekkie dolegliwości żołądkowo-jelitowe…

– Wirus, pani doktor? Pani Nolan jest innego zdania. Patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem.

– Co wam powiedziała Jane? Mówił pan, że to ona was wezwała.

– Tak.

– Chcę z nią porozmawiać. Gdzie ona jest? Puścił to pytanie mimo uszu.

– Pani Nolan wspomniała też o pewnych obrażeniach. Powiedziała, że pani matka skarżyła się na ból rąk po oparzeniach.

– Przecież te oparzenia zagoiły się kilka tygodni temu. Opowiadałam Jane, jak do tego doszło.

– A te sińce na udzie? Skąd je ma?

– Jakie sińce? Nic nie wiem o żadnych sińcach.

– Pani Nolan twierdzi, że pytała o to panią dwa dni temu. I że nie potrafiła pani wyjaśnić ich pochodzenia.

– Co?!

– Czy może pani wyjaśnić, skąd wzięły się te sińce?

– Do ciężkiej cholery, chcę wiedzieć, dlaczego pani Nolan wygaduje te wszystkie bzdury! Gdzie ona jest?

Alpren przyglądał się jej chwilę. Potem pokręcił głową.

– Zważywszy okoliczności, pani Nolan nie życzy sobie z panią rozmawiać.

Po tomografii umieszczono Ellen na OIOM-ie, gdzie Toby mogła ją odwiedzić. Natychmiast odrzuciła prześcieradło i poszukała wzrokiem sińców – była to pierwsza rzecz, jaką zrobiła po wejściu do sali. Znalazła cztery. Cztery nieregularne plamy na zewnętrznej stronie lewego uda. Patrzyła, nie dowierzając własnym oczom i przeklinając siebie za ślepotę. Jak to się stało? I kiedy? Ellen? Zrobiła to sobie sama? A może zrobił to jej ktoś inny, wielokrotnie szczypiąc tę delikatną skórę? Okryła jej nogi, potem w tajonej furii zacisnęła ręce na oparciu łóżka i stała tak, próbując zdławić w sobie wściekłość, która pozbawiała ją zdolności logicznego myślenia. Ale jednej myśli odpędzić nie mogła. Jeśli zrobiła to Jane, zabije ją własnymi rękami.

Ktoś zapukał w szybę i do przeszklonego boksu weszła Vickie. Bez słowa usiadła po drugiej stronie łóżka.

– Mama jest w śpiączce – powiedziała Toby. – Zauważyli sińce na jej udzie. Jane powiedziała policji, że ja to zrobiłam. Myślą teraz, że…

– Tak, wiem.

Toby popatrzyła na nią, zdumiona beznamiętnością jej głosu.

– Vickie…

– W zeszłym tygodniu mówiłam ci, że mama jest chora. Mówiłam ci, że wymiotuje. Ale ciebie to nie obchodziło.

– Myślałam, że to wirus…

– Nie zawiozłaś jej do lekarza, prawda? – Vickie spojrzała na nią jak na stwora, którego nigdy dotąd nie widziała. – Nic ci nie mówiłam, ale wczoraj dzwoniła do mnie Jane. Prosiła, żeby ci o tym nie wspominać. Była bardzo zaniepokojona.

– Co ci powiedziała? Co ona ci powiedziała?!

– Powiedziała, że… – Vickie lekko westchnęła. – Martwiło ją to, co dzieje się z mamą. Kiedy rozpoczynała u ciebie pracę, zauważyła sińce na jej ramieniu, jakby ktoś chwycił ją i mocno potrząsnął. Te sińce zniknęły, ale w tym tygodniu na udzie pojawiły się nowe. Widziałaś je?

– To Jane ją codziennie kąpała…

– A więc nie widziałaś ich, tak? Nawet o nich nie wiedziałaś?

– Jane nigdy mnie o to nie pytała!

– A oparzenia? Skąd te oparzenia na jej rękach?

– Oparzyła się kilka tygodni temu! Podniosła gorącą brytfannę z kuchenki.

– A więc jednak się oparzyła.

– To był wypadek! Był przy tym Bryan.

– Twierdzisz, że Bryan za to odpowiada?

– Nie, nic podobnego…

– W takim razie kto?

Mierzyły się wzrokiem nad łóżkiem Ellen.

– Vickie – odezwała się Toby. – Jestem twoją siostrą. Znasz mnie. Jak możesz wierzyć komuś obcemu?

– Nie wiem. – Vickie przeczesała palcami włosy. – Już sama nie wiem, w co wierzyć. Po prostu chcę, żebyś opowiedziała mi, co się naprawdę stało. Zdaję sobie sprawę, że mama bywa bardzo trudna, gorsza niż małe dziecko. Że niełatwo jest…

– Co ty możesz o tym wiedzieć? Nigdy nie chciałaś mi pomóc.

– Mam rodzinę.

– To mama jest twoją rodziną. Ale wy tego nie możecie zrozumieć, prawda? Ani twój mąż, ani dzieci.

Vickie zadziornie uniosła głowę.

– Znowu próbujesz wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, co? Znowu urządzasz zawody z cyklu, która z nas bardziej cierpi, która bardziej zasługuje na koronę męczennicy. Święta Toby.

– Przestań.

– No więc kiedy wyszłaś z siebie? Kiedy w końcu nie wytrzymałaś i zaczęłaś ją bić?

Toby aż drgnęła, zbyt wstrząśnięta, zbyt rozgniewana, by zaufać swoim własnym reakcjom. Vickie zadrżały usta, zwilgotniały jej oczy.

– O Boże. Nie chciałam tego powiedzieć…

Toby wstała, odwróciła się i wyszła. Zatrzymała się dopiero przy swoim samochodzie na szpitalnym parkingu.

Miała w torebce notes z adresami: odszukała nazwisko Jane Nolan i pojechała do niej do domu.

Jane mieszkała w Brooklynie, siedem kilometrów na wschód od Springer Hospital, przy nijakiej, bezdrzewnej ulicy, w bliźniaku krytym zieloną dachówką. Na ganku stały skrzynki z wyschniętą na kość ziemią i więdnącymi roślinami. Story były szczelnie zaciągnięte.

Toby nacisnęła guzik dzwonka. Cisza. Zapukała, potem zaczęła tłuc pięściami w drzwi.

– Otwieraj, ty dziwko! Powiedz, dlaczego mi to robisz! Jane! – krzyknęła.

Otworzyły się sąsiednie drzwi i ostrożnie wychynęła spoza nich głowa kobiety.

– Szukam Jane Nolan powiedziała Toby.

– No to niech pani przestanie tak walić, bo jej nie ma.

– Kiedy wróci?

– Kim pani jest?

– Chcę się tylko dowiedzieć, kiedy ona wróci.

– A skąd mam wiedzieć? Nie widziałam jej od tygodni. – Kobieta zatrzasnęła drzwi.

Toby miała ochotę cisnąć kamieniem w okno Jane. Jeszcze raz grzmotnęła pięścią w drzwi, potem wróciła do samochodu…

…I dopiero wtedy wszystko się na nią zwaliło. Ellen w śpiączce. Obca i mściwa Vickie. Zaczęła kołysać się w przód i w tył, żeby się nie rozpłakać, żeby się całkiem nie załamać. Otrzeźwił ją głośny klakson samochodu – oparła się zbyt mocno o kierownicę. Przechodzący ulicą listonosz przystanął i zaczął się na nią gapić.

Odjechała. Dokąd teraz? Dokąd?!

Do Bryana. Bryan ją wesprze. Był przy tym, widział, jak Ellen oparzyła sobie ręce, na pewno się tego nie wyprze. Tak, to jedyna osoba, która wie, z jakim poświęceniem Toby opiekowała się matką, jedyna osoba, która może to zaświadczyć.

Ale Bryana nie było w domu. Drzwi otworzył jego przyjaciel, Noel. Powiedział, że Bryan pracuje, że wróci dopiero o wpół do piątej.

– Może wejdzie pani na kawę? Albo na drinka? Źle pani wygląda, powinna pani usiąść.

Co oznaczało, że musiała wyglądać koszmarnie.

Odmówiła. Ponieważ nie miała dokąd jechać, zawróciła do domu.

Radiowozu już nie było. Przed domem plotkowały trzy sąsiadki. Kiedy Toby podjechała bliżej, zaczęły się na nią gapić. Nim zaparkowała, rozeszły się, każda w swoją stronę. Tchórzliwe babska. Dlaczego po prostu nie zapytały, czy pobiła swoją matkę?

Wpadła do domu jak burza i trzasnęła drzwiami.

Cisza. Nie ma Ellen. Nikt nie chodzi po ogrodzie, nikt nie ogląda porannych kreskówek.

Usiadła na sofie i ujęła głowę w dłonie.

Загрузка...